Bulhakow_Michal_-_Psie_serce.rtf

(309 KB) Pobierz
Micha³ Bu³hakow

 

 

Michał Bułhakow

 

 

Psie serce


1

 

Auuuu. Spójrzcie na mnie, przecież umieram. Zamieć wy­je dla mnie w bramie modlitwę za konających, a ja wyję razem z nią. Przepadłem, przepadłem. Łajdak w brudnej białej czapie - kucharz ze stołówki racjonalnego żywienia pracowników Centralnej Rady Gospodarki Narodowej - chlusnął wrzątkiem i oparzył mi lewy bok. Co za kanalia, a podobno proletariusz. O Boże mój, jak boli! Przeżarło wrzątkiem do kości. Wyję te­raz i wyję, ale czy to wycie coś pomoże?

No i co ja mu takiego zrobiłem? Czy Rada Gospodarki Narodowej zbiednieje, jeżeli pogrzebię w jej śmietniku? Za­chłanne bydlę! Proszę kiedyś spojrzeć na jego pysk - szerszy niż dłuższy. Złodziej z mordą jak patelnia. Och, ludzie, ludzie. W południe ugościł mnie wrzątkiem, a teraz już się zmierz­cha, będzie pewnie około czwartej, sądząc po zapachu cebuli z komendy straży ogniowej na Preczystience. Strażacy, jak powszechnie wiadomo, na kolację jadają kaszę. To wyjątkowe świń­stwo - prawie jak grzyby. Nawiasem mówiąc, znajome psy z Preczystienki opowiadały, jakoby na Nieglinnym w restaura­cji “Bar" jada się dyżurne żarcie - grzyby plus sos pikantny za trzy ruble siedemdziesiąt pięć kopiejek porcja. Potrawa dla amatora, równie dobrze można lizać kalosze... Uuuu...

Bok piecze nie do wytrzymania, dalszy ciąg mojej kariery życiowej widzę najzupełniej wyraźnie: jutro pojawią się rany i pytanie, czym też je będę leczyć? Latem poleciałbym na Sokolniki, rośnie tam takie specjalne, bardzo dobre ziele, w do­datku można się nażreć bezpłatnie końcówek od kiełbasy, wy­lizać zatłuszczone papiery, które wyrzucają obywatele. I gdyby nie jakaś wydra, która na łące pod księżycem śpiewa “Boska Aido..." tak, że aż serce zamiera, byłoby naprawdę wspaniale. Ale zimą dokąd mam iść? Dostawałeś kopniaki w tyłek? Dosta­wałeś. A cegłą po żebrach? A jakże. Dostałem już za swoje. Wszystkiego doświadczyłem, pogodziłem się z losem i jeśli te­raz rozpaczam, to wyłącznie z przyczyny fizycznego bólu i zim­na, ponieważ duch mój nie osłabł jeszcze do końca... Żywotny jest duch sobaczy.

Ale za to ciało moje udręczone, poranione, pastwili się nad nim ludzie zupełnie wystarczająco. A najgorsze, że kiedy chlu­snął na mnie, wrzątek dostał się pod sierść, a to znaczy, że nic już nie chroni lewego boku. Z łatwością mogę się nabawić, po­wiedzmy, zapalenia płuc, a z zapaleniem płuc, to, proszę oby­wateli, po prostu zdechnę z głodu. Z zapaleniem płuc należy leżeć na frontowej klatce pod schodami, a kto wtedy zamiast mnie, samotnego, obłożnie chorego psa będzie biegał po śmiet­nikach w poszukiwaniu jedzenia? Choroba zaatakuje płuco, zacznę pełzać, osłabnę, i wówczas byle hycel zatłucze mnie ki­jem na śmierć. A dozorcy z blachami na piersiach złapią moje zwłoki za nogi i rzucą na furmankę...

Ze wszystkich proletariuszy dozorcy są najpaskudniejsi. Wyrzutki społeczeństwa, najniższa kategoria ludzkości. Ku­charze jeszcze zdarzają się rozmaici. Na przykład nieboszczyk Włas z Preczystienki. Niezliczonym uratował życie. Ponieważ w czasie choroby najważniejsze jest, żeby dorwać coś do żarcia. No więc, zdarzało się, jak opowiadają stare psy, rzuci czasem Włas kość, a na kości jeszcze i pół ćwiartki mięsa. Niechaj mu ziemia lekką będzie za to, że to był naprawdę nie byle kto, na­dworny kucharz hrabiów Tołstojów, a nie Rady Racjonalnego Żywienia. Co oni wyprawiają w tym Racjonalnym Żywieniu, to się po prostu w psiej głowie nie mieści. Przecież ci dranie na cuchnącym solonym mięsie gotują kapuśniak, a stołownicy, biedactwa, o niczym nie mają pojęcia. Przybiegają, jedzą, chłepczą.

Niektóre maszynistki otrzymują według dziewiątej grupy uposażenie cztery i pół czerwońca, no, co prawda, jeszcze ko­chanek podaruje czasem fildepersowe pończochy. Ale jakie poniżenie trzeba wycierpieć za te fildepersy. Przecież nie żeby tak normalnym sposobem, tylko przymusza do francuskiej miłości. S...syny ci Francuzi, mówiąc między nami. Chociaż ja­dają bogato i zawsze z czerwonym winem. Tak... Przybiegnie taka maszynistka do stołówki, przecież za cztery i pół czer­wońca do “Baru" nie pójdzie. Jej nawet na kinematograf nie wystarcza, a kinematograf to dla kobiety jedyna pociecha w życiu. Wzdraga się, krzywi się, ale zjada... Pomyśleć tylko, płaci czterdzieści kopiejek za obiad z dwóch dań, a te obydwa dania nawet i tego niewarte, bo pozostałe dwadzieścia pięć ukradł kierownik. A czy w ogóle powinna się tak odżywiać? Ma zajęty wierzchołek prawego płuca i kobiecą chorobę na francuskim tle, w pracy potrącili z pensji, w stołówce nakar­mili cuchnącym mięsem, o, to właśnie ona biegnie, to ona... Wbiega do bramy w pończochach od kochanka. Nogi marzną, brzuch podwiewa, dlatego że dziewczyna sierść ma na sobie mniej więcej taką jak moja i majtki nosi leciutkie, koronkowe, aby nic. To dla kochanka: niechby spróbowała włożyć flane­lowe, ten zaraz zacznie wrzeszczeć: “Aleś ty nieelegancka! Obrzydła mi moja Matriona, namordowałem się z flanelowymi majtkami, aż się doczekałem, nadeszły moje czasy. Jestem przewodniczącym i ile bym nakradł, wszystko wydam na ko­biece ciało, na szyjki rakowe, na Abrau-Durso. Dosyć się nagłodowałem w młodości, zupełnie mi wystarczy, a życie poza­grobowe nie istnieje".

Żal mi jej, żal serdecznie. Ale siebie samego żal mi jeszcze bardziej. Mówię tak nie przez egoizm, tylko dlatego, że na­prawdę nie mamy jednakowych warunków. Jej przynajmniej w domu będzie ciepło, a mnie... Dokąd mam iść? Uuuuu.

- Chodź tu, piesku, chodź, Szarik, Szarik... Dlaczego skom­lisz, biedaku? Kto cię skrzywdził? Och...

Zamieć - sucha wiedźma zatrzasnęła bramę i walnęła dziew­czynę miotłą po uszach. Zadarła do kolan spódniczkę, obnażyła kremowe pończochy i wąski rąbek niedopranej koronkowej bielizny, zdusiła słowa, obsypała psa śniegiem.

Boże mój, co za pogoda... Och... A jeszcze do tego boli brzuch. Pewnie przez tamto mięso! Kiedy się to wreszcie skoń­czy?

Pochylając głowę, dziewczyna rzuciła się do ataku, sforso­wała bramę, na ulicy zaczęło nią kręcić, kręcić, ciskać we wszystkie strony, wreszcie zawirowała w śnieżnym wichrze i przepadła z oczu.

A pies został w bramie, dokuczał mu poraniony bok, więc przywarł do zimnej ściany, wstrzymał oddech i kategorycznie postanowił, że nigdzie się stąd nie ruszy i w tej bramie zdech­nie. Rozpacz pognębiła go ostatecznie. Tak boleśnie i gorzko mu było na duszy, tak samotnie i strasznie, że z oczu popłynę­ły malutkie psie łezki, spadały kropelkami i natychmiast wysychały. Z uszkodzonego boku sterczały zamarznięte kłaki skołtunionej sierści, a pomiędzy nimi przezierały złowieszcze czerwone placki oparzeń. Ach, jacy bezmyślni, głupi i okrutni bywają kucharze. Zawołał: “Szarik"... Jaki on tam, u diabła, Szarik. Szarik to znaczy okrągły, dobrze odżywiony, głupi, żre owsiankę, syn świetnych rodziców, a on jest kosmaty, kościsty, obszarpany, włóczęga z zapadniętym brzuchem, bezdomny kundel. Zresztą dzięki i za dobre słowo.

Trzasnęły drzwi po przeciwległej stronie ulicy w jasno oświetlonym sklepie, i z tych drzwi wyszedł obywatel. Właśnie obywatel, a nie towarzysz, a nawet, mówiąc ściśle, wielmożny pan. Bliżej - jaśniej - wielmożny pan. Myślicie, że twierdzę tak ze względu na jego palto? Nonsens. Bardzo wielu proletariu­szy nosi teraz palta. Co prawda, kołnierze mają inne, nawet nie ma porównania, ale mimo wszystko z daleka można się po­mylić. Za to, jeśli chodzi o oczy, tu już nie ma mowy o pomyłce - ani z bliska, ani z daleka. O, oczy to coś niezwykłego, niczym barometr. Widać wszystko: kto ma wielką pustynię zamiast duszy, kto ni z tego, ni z owego może kopnąć czubkiem buta między żebra, a kto się boi. Takiego właśnie lękliwego gnojka miło jest ugryźć w łydkę. Boisz się, to masz za swoje. Jeśli się boisz, widocznie masz powody... wrrr... hau-hau...

Wielmożny pan pewnym krokiem przeszedł jezdnię w śnież­nym słupie zamieci i ruszył do bramy. Tak, tak, w tym wypadku wszystko widać gołym okiem. Ten nie będzie jadł cuchnącego mięsa, a jeśli mu gdziekolwiek takie podadzą, zrobi potworny skandal, napisze do gazet: mnie, Filipa Filipowicza, chciano otruć.

Jest coraz bliżej i bliżej. Widać, że zwykł jadać obficie i że nie kradnie, taki psa nie kopnie, ale sam też nikogo się nie boi, a nie boi się dlatego, że stale jest najedzony. Zajmuje się pracą umysłową, ma spiczastą bródkę w stylu francuskim, a także wąsy siwe, puszyste i zawadiackie niczym francuscy rycerze, śnieżna kurzawa jednak niesie od niego zapach paskudny, szpitalny. Oraz woń cygara.

Po kiego czorta, ciekawe, zaniosło go do spółdzielni Centrochozu? Przystanął niedaleko... Na co on czeka? Uuuuu... Co też mógł kupić w takim nędznym sklepiku, czy już mu nie wy­starcza Ochotnyj Riad? Co to jest? Kiełbasa. Drogi panie, gdy­byś zobaczył, z czego oni robią tę kiełbasę, omijałbyś ten sklep z daleka. Lepiej niech pan ją odda mnie.

Pies zebrał resztkę sił i w przypływie desperacji wyczołgał się z bramy na chodnik. Zadymka wystrzeliła nad głową z ka­rabinu, załopotała ogromnymi literami płóciennego plakatu: “Czy odmładzanie jest możliwe?".

Oczywiście, że możliwe. Zapach kiełbasy odmłodził mnie, pod­niósł z brzucha na nogi, płomiennymi falami przebiegł mój pusty od dwóch dni żołądek, pogromca szpitala, rajska woń mielonej ko­były z czosnkiem i pieprzem. Czuję i wiem, w prawej kieszeni fu­tra ma kiełbasę. Już jest nade mną. O władco mój! Spójrz na mnie. Ja umieram. Sprzedajna jest moja dusza i dola paskudna.

Pies pełzł na brzuchu jak żmija, zalewając się łzami. Proszę zwrócić uwagę na dzieło kucharza. Ale nie, pan przecież za żadne skarby nie da mi tej kiełbasy. Och, bardzo dobrze znam bogatych ludzi! A tak naprawdę do czego ona panu potrzebna? Na co panu cuchnący koń? Takie trujące konie sprzedają tyl­ko w Mossielpromie. A pan luminarz światowej sławy jadł dzi­siaj śniadanie dzięki męskim gruczołom płciowym. Uuu... Co to się dzieje na tym świecie? Widać jeszcze za wcześnie na umieranie, a rozpacz zaprawdę jest grzechem. Nie zostaje nic innego, jak tylko lizać mu ręce.

Zagadkowy i wielmożny pan pochylił się nad psem, błysnął złotym obramowaniem oczu i wyjął z prawej kieszeni białą podłużną paczkę. Nie zdejmując brązowych rękawiczek, roz­winął papier, który niezwłocznie zagarnęła zamieć, oderwał ka­wałek kiełbasy zwanej “krakowską specjalną". Rzucił psu... O, szlachetna osobo! Uuu!

- Fit-fit - zagwizdał pan i dodał surowym głosem. - Na! Szarik, Szarik!

Znowu Szarik. Ochrzcili. A niech pan nazywa mnie, jak chce, zgadzam się na wszystko. Za pański nadzwyczajny uczynek.

Pies błyskawicznie zdarł flak, ze szlochem wgryzł się w krakowską i pożarł ją w okamgnieniu. A przy tym prawie się udławił kiełbasą i śniegiem, aż łzy popłynęły mu z oczu, ponie­waż z zachłanności omal nie pożarł sznurka. Jeszcze, jeszcze, liżę pańską rękę. Spodnie całuję, dobroczyńco mój!

- Na razie wystarczy... - Pan mówił urywanymi zdaniami, jakby wydawał komendy.

Pochylił się nad Szarikiem, badawczo popatrzył mu w oczy i nieoczekiwanie, z intymną serdecznością, dłonią w rękawicz­ce przejechał po psim brzuchu.

- Aha - powiedział znacząco - obroży nie masz, no i bardzo dobrze, właśnie ty jesteś mi potrzebny. Maszeruj za mną! - Pstryknął palcami. - Fit-fit!

Mam iść za panem? A choćby i na koniec świata. Może mnie pan kopać swoimi butami z filcu, a ja słowa nie powiem.

Na całej Preczystience świeciły latarnie. Bok bolał nie do wytrzymania, ale Szarik chwilami zapominał o bólu, pochło­nięty jedną jedyną myślą, żeby tylko w ciżbie nie stracić z oczu cudownej zjawy w futrze, żeby jakimkolwiek sposobem wyra­zić jej miłość i oddanie. I ze siedem razy od Preczystienki do zaułka Obuchowa wyraził. Ucałował w śniegowiec przy ulicz­ce Martwej, torując drogę, straszliwym wyciem tak wystraszył jakąś paniusię, że aż usiadła na słupie, ze dwa razy zaskowyczał, żeby podtrzymać litość dla siebie.

Jakiś łajdacki, robiony pod syberyjskiego kot włóczęga wy­skoczył zza rynny i pomimo zamieci wywęszył krakowską. Szarik zapomniał o bożym świecie na myśl, że bogaty dziwak, zbierający po bramach poranione psy, również i tego złodzieja zabierze ze sobą, a wtedy przyjdzie dzielić się produktem Mossielpromu. Dlatego tak wyszczerzył zęby na kota, że ten z sy­kiem podobnym do syczenia dziurawego szlauchu wdrapał się po rynnie na pierwsze piętro. Rrr... hau...u! Won! Nie wystar­czy Mossielpromu na wszystkich łachmytów, co się włóczą po Preczystience.

Pan docenił oddanie i pod samą strażą ogniową, pod oknem, z którego dobiegał przyjemny pomruk waltorni, na­grodził psa drugim, trochę mniejszym kawałkiem, tak z pięć łutów na wagę.

Ech, co za dziwak. Chce mnie zwabić. Może się pan nie oba­wiać. I tak nie mam zamiaru uciekać. Pójdę wszędzie, gdzie pan rozkaże.

- Fit-fit-fit! Tędy!

Na Obuchowa? Jak pan sobie życzy. Znamy tę ulicę całkiem nieźle.

Fit-fit! Tutaj? Z przyjem... E, nie, bardzo mi przykro. Nie. Tu jest szwajcar. Nie ma nic gorszego na świecie. Po wielekroć niebezpieczniejszy od dozorcy. Absolutnie znienawidzony ga­tunek. Paskudniejszy od kotów. Hycel w liberii z lampasami.

- No, nie bój się, chodź.

- Kłaniam się nisko, Filipie Filipowiczu.

- Dzień dobry, Fiodorze.

To jest ktoś. Boże mój, komuś ty mnie podrzuciła, dolo moja pieska! Cóż to za osobistość, która może uliczne psy wprowadzać do domu spółdzielni mieszkaniowej w obecności szwajcara? A ten drań - proszę tylko popatrzeć - stoi bez ru­chu i bez słowa! Co prawda, oczy ma chmurne, ale, ogólnie rzecz biorąc, patrzy obojętnie spod swojej czapki ze złotym szamerunkiem. Jakby wszystko było w porządku. To się nazy­wa poszanowanie, i to jakie, panowie! No, a ja z nim i za nim. I co? Możesz mnie pocałować. Żeby tak capnąć za tę proleta­riacką spracowaną nogę! Za wszystkie świństwa twoich kole­gów po fachu. Ile razy tłukłeś mnie szczotką po mordzie, co?

- No chodź, chodź.

Rozumiem, rozumiem, pan będzie łaskaw się nie niepoko­ić. Gdzie pan, tam i ja. Proszę mi tylko pokazywać drogę, a na pewno nie zostanę w tyle, nie bacząc na swój przerażający bok.

Ze schodów na dół.

- Nie było do mnie listów, Fiodor?

Z dołu na schody, z szacunkiem.

- Nie było, Filipie Filipowiczu (intymnie, półgłosem do gó­ry), a do mieszkania pod trzecim towarzyszy dokwaterowali.

Dostojny dobroczyńca psów odwrócił się gwałtownie na stopniu i przechylony przez poręcz zapytał ze zgrozą:

- No i co?

Jego oczy stały się okrągłe, a wąsy stanęły dęba. Szwajcar na dole zadarł głowę, przyłożył dłoń do warg i po­twierdził:

- Tak jest, całe cztery sztuki.

- O mój Boże! Wyobrażam sobie, co się teraz będzie działo w mieszkaniu. A co iż na to lokatorzy?

- A nic.

- A Fiodor Pawłowicz?

- Pojechał po cegły i parawan. Będą stawiać ścianki dzia­łowe.

- Diabli wiedzą, co się tu dzieje!

- Do wszystkich, oprócz pańskiego, mieszkań, Filipie Filipowiczu, będą dokwaterowywać. Właśnie było zebranie, wy­brali nowy zarząd, a poprzedni pogonili.

- Co to się wyrabia. Ajaj, ajaj... Fit-fit.

Idę, idę, nie zostaję. Bok, proszę łaskawie zauważyć, daje znać o sobie. Pan pozwoli polizać buciczek.

Zniknął na dole lampas szwajcara. Na marmurowym pode­ście powiało ciepłem od kaloryferów, raz jeszcze skręcili - i oto półpiętro.

 

2

 

Nie ma żadnego powodu uczyć się czytać, jeśli mięso i tak pachnie na wiorstę. Niemniej jednak (jeśli państwo mieszkają w Moskwie i mają chociaż odrobinę oleju w głowie), chcąc nie chcąc, muszą się państwo nauczyć, i to do tego bez żadnych tam kursów. Spośród czterdziestu tysięcy moskiewskich psów chyba tylko jakiś kompletnie skretyniały idiota nie potrafi uło­żyć z liter słowa “kiełbasa".

Szarik zaczął się uczyć według kolorów. Jak tylko ukończył cztery miesiące, w całej Moskwie rozwieszono błękitnozielone szyldy z napisem “MSPO - handel mięsem". Powtarzamy, że nie ma to najmniejszego sensu, ponieważ mięso i tak można wywąchać. A raz zaszło nieporozumienie: kierując się na ten jadowity kolor, Szarik, któremu przetrącił powonienie benzy­nowy dym silnika, wlazł zamiast do jatki do sklepu z towara­mi elektrotechnicznymi braci Gołubizner przy ulicy Miasnickiej. I tam, u braci, pies zapoznał się z kablem izolacyjnym, który przewyższa nawet bat dorożkarski. Tę niezwykłą, nieza­pomnianą chwilę należy uważać za początek szkoły. Od razu na trotuarze do Szarika dotarło, że “błękitnozielony" nie za­wsze oznacza “mięsny", i zaciskając ogon między tylnymi ła­pami oraz wyjąc z powodu okropnego bólu, przypomniał sobie, że na wszystkich jatkach pierwsza od lewej jest taka złota al­bo ruda pokraka podobna do sanek.

Dalej poszło jeszcze sprawniej. “A" opanował na “Centrrybie" na rogu Mochowej, a potem także “B". Łatwiej mu było podbiegać od ogona słowa “ryba", dlatego że na początku sło­wa stał milicjant.

Kwadratowe kafelki na narożnikach moskiewskich domów zawsze i nieuchronnie znaczyły “Sery". Czarny kranik samo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin