Nadine Miller - Cyganka.pdf

(782 KB) Pobierz
6609750 UNPDF
Wstęp
Kornwalia, koniec września 1811 roku
Apatyczne wrześniowe słońce schodziło za linię horyzontu, a odświeżony ulewnym
deszczem wiatr owiewał jasne włosy i opaloną twarz młodego mężczyzny. Cudowne
kornwalijskie lato miało się ku końcowi. Jego magiczny urok ustępował teraz przed
zbliżającymi się nieuchronnie dumnymi krokami jesieni.
Blaine St. Gwyre, drugi syn hrabiego Langley, popędził wierzchowca; zwierzę przeszło w
pełny galop. Zazwyczaj jeździł ostrożnie, dziś jednak niemal frunął nad trawiastą doliną, a
serce mu biło w rytm grzmiących uderzeń kopyt. Każda sekunda przybliżała go do
ukochanej.
Ukochana ... Jego przepełnione miłością serce dawno już dotarło do miejsca, które przez
całe leniwe i ciepłe lato służyło im za sekretny punkt spotkań. Tym razem spóźni się na
randkę ponad godzinę. Będzie wściekła. Ujrzał ją oczami duszy: jej niesforne
granatowoczarne włosy okalające prześliczną twarzyczkę i niezwykłe, jaskrawo niebieskie
oczy w kształcie migdałów.
Ta wizja wzburzyła w nim krew. Ukochana nigdy nie wydawała mu się piękniejsza niż
wówczas, kiedy dawała upust ognistemu temperamentowi.
Nie przeprosi jej. Zbyt często sama kazała mu czekać.
Po prostu zsiądzie z konia, weźmie ją w ramiona i mocno pocałuje. Ona zaprotestuje i
zbeszta go tak, jak to tylko ona potrafi. Ale wystarczy jeden całus - no może dwa - i
ponownie przemieni się w słodką, roześmianą dziewczynę.
Trudno wprost uwierzyć, że po raz pierwszy zobaczył ją pewnego wiosennego poranka
zaledwie przed sześcioma miesiącarni. Jechała konno przez klify wznoszące się wysoko
nad kornwalijskim wybrzeżem. Zaiste był to widok zapierający dech w piersiach. Od tamtej
pory tęsknota za nią stała się nierozerwalną częścią jego jestestwa. Odnosił wrażenie, że
pragnął tej dziewczyny od zawsze.
Nawet początek nowego sezonu w Londynie nie oderwał myśli Blaine'a od ukochanej.
Nieustannie prze¬śladowało go wspomnienie jej niezwykłej urody. W porównaniu z nią te
blade, pustogłowe panny i chętne do flirtu kurtyzany, które tak fascynowały jego brata
Devona, okazały się potwornie nudne. Jeszcze przed końcem sezonu Blaine wrócił do
Kornwalii z zamiarem poślubienia wybranki. Wprawdzie ojciec zagroził, że go
wydziedziczy, a matka próbowała przekonać syna, że to nie jest odpowiednia dla niego
partnerka, nic jednak nie było w stanje odwieść Blaine'a od postanowienia.
Jego wytrwałość została nagrodzona. Pomimo łzawych protestów matki, zwrócił się do
sądu o zezwolenie na ślub i wymógł na ojcu zgodę na samodzielne utrzymywanie
przyszłej żony. W tym celu miał objąć zarząd nad eksperymentalną farmą, która
znajdowała się w jednym z wielu rodzinnych majątków w środkowej Anglii.
Devon, przyszły spadkobierca, niedługo miał wyruszyć na Półwysep Iberyjski w
poszukiwaniu chwały i przygody pod sztandarami Wellingtona. Blaine nie miał takich
pragnień. Westchnął z zadowoleniem na myśl o nadciągającej zimie, którą spędzi u boku
ukochanej. Potem przyjdzie wiosna, a wówczas dziecko powinno już rosnąć pod jej
sercem. W wieku dwudziestu jeden lat był całkowicie gotów, aby przejąć obowiązki
statecznego męża i zamieszkać na wsi.
Deszcz przybrał na sile. Z oddali dochodził odgłos grzmotu. Popędził konia w kierunku
rosochatych nadbrzeżnych drzew. Ogier parsknął i nadstawił uszu w oczekiwaniu na
rżenie klaczy.
- Ty też jesteś zakochany, prawda staruszku? - zapytał wesoło Blaine i pochyliwszy się do
przodu, pogłaskał jedwabistą szyję deresza.
Ogier aroganckim ruchem odrzucił łeb, niecierpliwie przebierając nogami w miejscu, ale
klacz nie odpowiadała. Zdziwiony Blaine zeskoczył na ziemię i przez gęste krzewy
przedarł się do kryjówki utworzonej z drzew pośrodku zagajnika. Była pusta, tylko na
kamieniu, na którym zaledwie dwa dni wcześniej siedział z ukochaną, leżała złożona
kartka.
Znajomy dźwięk fal rozbijających się o skaliste klify i ochrypłe krzyki mew przyprawiły go o
dziwny dreszcz. Ukochana nie raczyła zaczekać. Mimo to na widok jego imienia
nabazgranego na sztywnym białym papierze na ustach Blaine'a pojawił się mimowolny
uśmiech. Jakże niepodobne było to bezpretensjonalne pismo jego wybranki do
wyrafinowanego stylu tych wszystkich wytwornych dam.
Otworzył list i przeczytał:
Wybacz mi moje tchórzostwo. Nie zniosłabym jednak twego widoku, wiedząc, że to nasze
ostatnie spotkanie. Mówiłeś o wspólnej przyszłości, lecz zawsze wiedziałam, że to
opowieść bardziej nie rzeczywista niż cokolwiek, co mogliby wymyślić bracia Grimm. Twoi
rodzice nigdy mnie nie zaakceptują z powodu mego ojca, a jeszcze bardziej by
protestowali, gdyby poznali prawdę o matce.
Tak się jednak szczęśliwie złotyło, że książę Sheffield poprosił mnie o rękę. Przyjęłam te
oświadczyny. Jego majątek i pozycja dadzą mi ochronę, której bardzo potrzebuję•
Wybacz drogi, przyjacielu, tak jak ja wybaczam tobie.
Jeśli jednak wspomnisz kiedyś te dni, które spędziliśmy razem, nie myśl zbyt źle o kimś,
kogo niegdyś nazywałeś swą miłością.
Z pełnym udręki krzykiem Blaine ukrył twarz w dłoniach.
Rozpacz tak nim owładnęła, że nie dostrzegł dziewczyny, która podglądała go z kryjówki
obok groty. Nie usłyszał też odgłosu jej kroków zagłuszanych przez wzmagający się wiatr.
Pobiegła wśród drzew w kierunku eleganckiej karety z herbem książąt Sheffield, która
miała ją zawieźć do Londynu.
Rozdział pierwszy
Londyn, luty 1815 roku
- Co?! Zostałem mianowany opiekunem młodego księcia Sheffield?! Jak taka decyzja
mogła zapaść bez mojej zgody? Czemu wcześniej nic o tym nie wiedziałem? - Devon St.
Gwyre, hrabia Langley, obrzucił groźnym spojrzeniem pulchnego, białowłosego
mężczyznę, siedzą¬cego po drugiej stronie biurka. Znajdowali się w bibliotece
londyńskiego domu hrabiego. Odkąd Devon St. Gwyre uzyskał tytuł, mężczyzna był jego
prawnikiem, wcześniej zaś, przez dwadzieścia lat - adw.okatem ojca obecnego hrabiego
Langley. Różnica zdań wystąpiła między nimi po raz pIerwszy.
- Milordzie, odziedziczył pan to zobowiązanie wraz z tytułem i majątkiem. Jednak nie
widziałem potrzeby, aby poruszać tę sprawę przed śmiercią księcia, do której doszło
zaledwie sześć tygodni temu. - Starszy mężczyzna wytarł pot z czoła lnianą chusteczką. -
Obowiązek ten pański ojciec przyjął na 'siebie w dniu narodzin chłopca. Najwidoczniej już
wówczas książę zdawał sobie sprawę z pogarszającego się stanu swojego' zdrowia, a
skoro matka dziecka umarła w połogu, logicznym rozwiązaniem było ustanowienie
opiekunem prawnym godnego zaufania są¬siada.
Dzień narodzin chłopca ... Z powodu wydarzeń, które zaszły później, ojciec Devona chyba
zapomniał o złożonej obietnicy.
- Okoliczności są teraz inne - stwierdził Devon. - Nie mogę dotrzymać danego przez ojca
słowa. Jak przypusz¬czam, on sam, gdyby żył, też by tego nie zrobił.
Przez twarz prawnika przebiegł grymas dezaprobaty.
- Długie lata służyłem pańskiemu ojcu i zawsze widziałem w nim człowieka wielkiego
honoru. Nie jestem w stanie uwierzyć, aby nie wypełnił przyjętego na siebie zobowiązania.
Ponadto, moim zdaniem, nie zaaprobowałby faktu, że jego syn i następca nie chce
dotrzymać przyrzeczenia, jakie złożył hrabia Langley. - Mars na czole prawnika pogłębił
się.. - Młody książę ma zaledwie siedem lat. Czymże zatem zdołał już wzbudzić pańską
niechęć?
- Przeciw chłopcu nic nie mam, lecz ten dokument - Devon wskazał palcem stos papierów
leżących na biurku - wyraźnie stwierdza, że opiekun musi brać pod uwagę życzenia
macochy małego księcia we wszystkich sprawach dotyczących jego edukacji i
wychowania. Nie będę, nie mogę, w tak bliski sposób współpracować z obecną księżną
Sheffield.
Oczy prawnika rozszerzyły się ze zdziwienia. Podobnie zareagował najlepszy przyjaciel
Devona, Peter Forsythe, markiz Stamden, który obserwował całą scenę, usadowiony na
miękkiej sofie o zakrzywionych nogach.
- Rzeczywiście, doszły mnie słuchy o ekstrawagancjach księżnej - zauważył prawnik - ale
czego można się spodziewać, kiedy młoda i piękna kobieta wychodzi za mąż za bardzo
bogatego mężczyznę, i to trzykrotnie od niej starszego?
Devon zacisnął zęby.
- Nie zamierzam dyskutować na ten temat. Moja decyzja jest ostateczna.
- Doskonale, milordzie, jak pan sobie życzy. - Prawnik wstał i zebrał papiery, którymi
Devon w niego cisnął. - Przekażę tę wiadomość koledze, który prowadzi sprawy majątku
księcia. Jednak muszę wyrazić ...
- Nie! - Devon uniósł dłoń, przerywając prawnikowi.
- Do tej pory nasza współpraca układała się bez zarzutu. Chciałbym, aby tak pozostało. -
W stał z krzesła, kulejąc podszedł do najb.liższej taśmy i zadzwonił na lokaja, aby
odprowadził gościa do wyjścia.
- Powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi, czy też pozwolisz, aby rozsadziła mnie
ciekawość? - zapytał markiz, kiedy zamknęły się drzwi za oburzonym prawnikiem.
Devon na moment przystanął przed kominlciein, dorzucił drewna do ognia, a potem powoli
wrócił za biurko. W Londynie luty zawsze jest nieprzyjemny. Tego roku powietrze było
wyjątkowo chłodne i wilgotne. Prawa noga hrabiego, poważnie zraniona w bitwie pod
Talaverą, reagowała na podobną aurę bolesnym rwaniem.
- Księżna to chciwa dziwka. Opętała mego naiwnego brata, a potem puściła go kantem,
aby poślubić starca, ale za to niezwykle bogatego i o wysokiej pozycji społecznej. Wysłała
Blaine'a na Półwysep, na śmierć - wyjaśnił, zaciskając dłonie z taką siłą, że poprzez jego
ogorzałą skórę zaczęły prześwitywać białe knykcie.
Markiz z niedowierzaniem uniósł brwi.
- Może masz rację. Z moich doświadczeń wynika, że w istocie taka jest większość kobiet.
Wątpię jednak, że to ona była odpowiedzialna za decyzję twojego brata o zaciągnięciu się
do armii. Nie naładowała też muszkietu tego Francuza, który zakończył życie Blaine' a.
- Niech diabli wezmą twój przebiegły cynizm! - zawołał Devon. - Blaine był niewinnym,
wrażliwym chłopcem i ostatnią na świecie osobą, która powinna uczestniczyć w rzezi na
kontynencie.
- Ja sam przez cztery lata brałem udział w tej masakrze - zauważył sucho Stamden. - I nie
przypominam sobie, abym spotkał tam kogoś, komu sprawiałoby to przyjemność.
- Ale Blaine nigdy by się nie zaciągnął, gdyby ta piękna czarownica nie złamała mu serca.
- Devon nieświadomie masował bolącą nogę. - To ja byłem w tej rodzinie poszukiwaczem
przygód. Blaine natomiast miał zamiar osiąść na wsi, bardzo kochał ziemię i pragnął
spokojnego życia. A jednak zaledwie miesiąc po przyjeździe do Hiszpanii zgłosił się na
ochotnika do oddziału podej¬mującego samobójcze zadania. Jestem pewny, że szukał
śmierci. Nie chciał żyć bez ukochanej kobiety.
Na twarzy Stamdena pojawił się smutny uśmiech wykrzywiony brzydką blizną, która
przecinała lewy policzek.
- Więc chłopak był głupcem. Żadna kobieta nie jest warta takiego poświęcenia, a
samobójstwo nie stanowi
jeszcze dowodu miłości. .
Devon skinął głową.
- Wiem. Jednak nie osądzaj go zbyt ostro, dopóki na własne oczy nie zobaczysz księżnej.
To niezwykła kobieta. Jest tak zmysłowa, że niemal trudno to sobie wyobrazić. Jej
niepospolita, egzotyczna uroda oszałamiała mężczyzn znacznie bardziej doświadczonych
i wybrednych niż Blaine.
- Takich jak ty - powiedział Stamden, kładąc prawą rękę na rzeźbionej drewnianej poręczy
otaczającej oparcie sofy. Teraz widać było wyraźnie, że jeden rękaw jego koszuli jest
pusty. Stamden stracił lewą rękę na wojnie.
Devon skulił się w sobie; Peter był zbyt domyślny.
- Mówiłem o księciu Sheffield - powiedział oschle. - Ja sam spotkałem ją tylko raz i to w
okolicznościach wyjąt¬kowo niesprzyjających, aby bliżej się poznać. Blaine zamierzał
poślubić tę kobietę, choć bez wątpienia popełniłby wówczas największą pomyłkę. Prócz
tej, że w ogóle zadał się z tą kobietą. Za to, że zostawi go w spokoju, zaofero¬wałemjej
znaczną sumę pieniędzy, ale ona tylko roześmiała mi się w twarz.
Wyraźnie zawstydzony na samo wspomnienie, w jaki sposób ją ukarał za jej szyderczy
śmiech, zamknął oczy. On, który uchodził za człowieka nadzwyczaj opanowanego, tego
dnia stracił kontrolę. Bez chwili namysłu gwałtownym ruchem przyciągnął jej szczupłe,
giętkie ciało i wymusił brutalny, pełen złości pocałunek.
Kiedy potem rozmawiał z Blaine'em, był tak przepełniony poczuciem winy, iż nie dostrzegł
potwornego bólu w oczach chłopca i nie udzielił mu braterskiej rady, jakiej ten
potrzebował. Zanim odzyskał zdrowy rozsądek, było już za późno. Blaine uciekł z domu i
dołączył do Pierwszego Regimentu Gwardii, stacjonującego w samym centrum działań na
Półwyspie Iberyjskim.
- Już nigdy nie chcę spojrzeć jej w twarz - oznajmił ponuro. - W urodzie tej kobiety jest coś
złego, co przywodzi mężczyzn do ostateczności.
- A imię tego zła brzmi Moira - powiedział kpiąco Stamden.
Devon wbił w przyjaciela zdziwione spojrzenie.
- Skąd wiesz, u diabła?
- Zapomniałeś, że w tym cholernym namiocie szpitalnym na Półwyspie leżałeś na
sąsiednim łóżku? W nocy nie mogłem przez ciebie zasnąć. Majaczyłeś w gorączce,
powtarzając ciągle to imię - ,,Moira".
- To nic nie znaczy - oświadczył Devon, ale nawet sam wyczuł fałsz własnych słów. - O
śmierci Blaine'a dowiedziałem się zaledwie na dzień przed tym, jak zostałem ranny. Nic
więc dziwnego, że w gorączce dręczyły mnie koszmary. W tamtej piekielnej dziurze
niejeden mężczyzna odchodził od zmysłów.
- Jestem tego pewny. - Markiz bezmyślnie przebierał palcami. Robił to zawsze, jak
zauważył Devon, kiedy usiłował znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. - Jednak wczoraj
poinformowałeś mnie, że postanowiłeś spędzić jakiś czas w Londynie, aby się rozejrzeć za
przyszłą hrabiną. W świetle tego czuję się w obowiązku dać ci pewną radę. Zanim udasz
się w przyszłość, zamknij drzwi od przeszłości. Mężczyzna, który żeni się z jedną kobietą,
podczas gdy ma fioła na punkcie innej, pakuje się w tarapaty.
- Nie mam fioła na punkcie żadnej kobiety - stwierdził Devon. Nawet najbliższemu
przyjacielowi nie chciał się przyznać, jak często prześliczna twarz Moiry Reardon pojawia
się w jego marzeniach.
- A koty nie mają wąsów. Zupełnie jednak nie .• mogę pojąć, jak ktoś taki jak. ty, kto
zaglądał pod tyle spódniczek, mógł zapamiętać kobietę, którą spotkał tylko raz? - W
chłodnych szarych oczach Stamdena nagle pojawiło się zrozumienie. - Chyba że szpitalny
epizod potwierdza moje domysły, że w twoim prze¬skakiwaniu z łóżka do łóżka jest więcej
desperacji niż radości.
Devon zacisnął zęby. Peter był stanowczo za bliski prawdy, a to niezbyt miłe uczucie.
Nagle ogarnęła go ochota, aby wepchnąć markizowi jego słowa z powrotem do gardła.
- Stąpasz po niebezpiecznym gruncie, przyjacielu - ostrzegł.
- Wiem - odparł miękko Stamden. - Jednak zaryzykuję, bo mam nadzieję, że jeśli
odpowiednio cię rozzłoszczę, wyjawisz wreszcie to, co cię dręczy. Cokolwiek to jest. Tylko
grzyby, zbyt długo pozostawione w ciemnościach, mogą spowodować zgubne skutki, jeśli
ktoś zrobi z nich użytek.
- A któż lepiej od ciebie mógłby o tym zaświadczyć? - rzucił bez namysłu Devon i ledwie
skończył, już pożałował swoich słów.
- Jeden zero dla ciebie - zgodził się markiz. Gorzka nuta w głosie przypomniała Devonowi
o męce i upokorze¬niu, jakich jego przyjaciel doznał po powrocie z Hiszpanii. Źaręczoną z
Peterem dziewczynę przeraziły okaleczenia narzeczonego, uciekła więc od niego w
popłochu.
Zaraz potem Peter wycofał się z towarzystwa. Od tej pory widywał tylko Devona i dwóch
innych przyjaciół z dawnego regimentu, a kobiety stały się zakazanym owocem dla
zawadiackiego niegdyś markiza. Czasami, kiedy musiał zaspokoić swoje żądze, odwiedzał
jeden z domów publicznych londyńskiego półświatka. Tamtejsze prostytutki widziały tak
wiele koszmarów, że na ogół nie reagowały na deformacje Petera.
- Proszę, wybacz mi, przyjacielu - odezwał się ze skruchą Devon. - Historia z księżną
musiała zamącić mi w głowie. Ale - dodał szybko - tylko dlatego, że jest tak nieprzyjemna,
a nie, jak sugerujesz, z powodu mej obsesji na punkcie tej dumnej intrygantki.
Po raz pierwszy w życiu okłamał przyjaciela. Czuł jednak, że dalsza dyskusja na temat
zdradzieckiej kobiety będzie dla niego niemal równie wstrętna, jak możliwość ponownego
z nią spotkania. Już dawno doszedł do wniosku, że szaleństwo, które go ogarnęło tego
dnia przed czterema laty, powinien na zawsze zakopać w najgłębszych pokładach swego
umysłu.
Niech go szlag! - Moira Reardon Handley, księżna-wdowa Sheffield, uniosła wzrok znad
listu i spojrzała przez okno na krajobraz Kornwalii, rozciągający się wokół posiadłości Białe
Dęby, którą dzieliła z pasierbem, młodym księciem Sheffield. -Tego się obawiałam. Mój
prawnik zawiadamia, że hrabia Langley nie chce przejąć opieki nad Charlesem.
- Ale dlaczego? Książę to taki grzeczny chłopczyk.
Jakie obiekcje może mieć hrabia? - zapytała towarzyszka Moiry, Elizabeth Kincaid.
Haftowała właśnie obrus koś¬cielny, teraz odłożyła robótkę i obrzuciła Moirę zdziwionym
spojrzeniem. - To musi być jakieś nieporozumienie. Znam St. Gwyre'ów od dawna. Byli
parafianami mego ojca, a Devon, podobnie jak jego ojciec, to jeden z najbardziej
honorowych mężczyzn. Nie zamierza chyba wymigać się od obowiązku i pozwolić, aby
opiekę nad bezradnym dzieckiem objął ten nicpoń i libertyn, wicehrabia Quentin? To nie w
stylu Langleyów.
Moira podniosła się z krzesła i powoli podeszła do kominka. Jej bose nogi stąpały cicho po
grubym dywanie zaściełającym przytulny salonik. Ze złością cisnęła list do ognia.
- Decyzja Devona nie ma nic wspólnego z Charlesem. On nie chce mieć nic wspólnego ze
mną. Jeśli mam być szczera, nienawidzi mnie. Jednak nie daje mu to prawa, aby mścić się
na niewinnej istocie. - Zacisnęła pięści. Do diabła z takim głupim, zdominowanym przez
mężczyzn społeczeństwem i jego idiotycznymi regułami, które nie pozwalają przyznać
kobiecie prawa do opieki nad dzieckiem.
Jasnobrązowe oczy Elizabeth rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Na pewno mylisz się, pani, co do uczuć, jakie hrabia żywi wobec ciebie, wasza
wysokość. Owszem, krążyły złośliwe plotki, lecz tak inteligentny mężczyzna musiał się
zorientować, że wypływały one wyłącznie z zazdrości, ponieważ jesteś pani równie piękna,
jak dobra.
Moirze zrzedła mina.
- Dobry Boże, Elizabeth, prawdziwa z ciebie córka pastora. Twoja szlachetność nie
pozwala ci uwierzyć, że inni
Zgłoś jeśli naruszono regulamin