Hamilton Laurell - Anita Blake 02 - Uśmiechnięty nieboszczyk.pdf

(1145 KB) Pobierz
10426247 UNPDF
LAURELL K. HAMILTON
UŚMIECHNIĘTY NIEBOSZCZYK
(Przełożył: Robert P. Lipski)
PODZIĘKOWANIA
Jak zawsze dla mego męża Gary’ego, który po blisko dziewięciu latach wciąż jest
moją najsłodszą kruszyną. Dla Ginjer Buchanan, naszej redaktorki, która od początku
uwierzyła w Anitę i we mnie. Dla Carol Caughey, naszej brytyjskiej redaktorki, która
zabiera Anitę i mnie za ocean. Dla Marcii Woolsey, która przeczytała i pozytywnie
zaopiniowała pierwsze opowiadanie o Anicie. (Marcia, proszę, skontaktuj się z moim
wydawcą, tak bardzo chciałabym z tobą porozmawiać). Dla Richarda A. Knaaka, dobrego
przyjaciela i honorowego członka grupy Alternate Historians. Nareszcie masz okazję
siąść i przeczytać, co było dalej.
Dla Janni Lee Simner, Marelli Sands i Roberta K. Sheafa, którzy dopomogli mi
przy pracy nad tą książką. Powodzenia w Arizonie, Janni. Będzie mi ciebie brakowało.
Dla Deborah Millitello za wsparcie, kiedy go szczególnie potrzebowałam. Dla M.C.
Sumner, nie ma to jak sąsiedzka przyjaźń. Członkom grupy Alternate Historians na
zawsze. Dziękuję wszystkim, którzy byli obecni na moich spotkaniach literackich na
Windyconie i Capriconie.
1
Dom Harolda Gaynora otaczał olbrzymi zadbany trawnik i szpaler smukłych,
wysokich drzew. Budynek lśnił w blasku upalnego sierpniowego słońca. Bert Vaughn,
mój szef, zaparkował wóz na żwirowym podjeździe. Żwir był tak biały, że wyglądał jak
bryłki soli. Gdzieś z oddali dobiegał szum włączonych spryskiwaczy. Trawa wyglądała
wręcz idealnie, mimo iż tego lata panowała najgorętsza od dwóch dekad susza. No,
dobra. Nie przyjechałam tu, aby rozmawiać z Gaynorem o gospodarowaniu zasobami
wodnymi. Miałam pomówić z nim o ożywianiu zmarłych. Nie o wskrzeszaniu. Nie jestem
aż tak dobra. Mam na myśli zombi. Żywe trupy. Gnijące, chodzące zwłoki. Noc żywych
trupów. O takich zombi mowa. Choć z pewnością wyglądało to znacznie mniej
dramatycznie, niż to przedstawiali hollywoodzcy scenarzyści. Jestem animatorką. To
zwykły fach, jak sprzedawanie polis ubezpieczeniowych.
Animowanie istnieje na rynku pracy zaledwie od pięciu lat. Wcześniej owa
zdolność była jedynie kłopotliwym przekleństwem, doznaniem religijnym lub atrakcją
turystyczną. Wciąż nią jest w niektórych częściach Nowego Orleanu, ale tu, w St. Louis,
to praca jak każda inna. Przyznam, że zyskowna, co w dużej mierze jest zasługą mojego
szefa. Ten facet to pijawka, typ spod ciemnej gwiazdy, łajdak jakich mało, ale na
zarabianiu pieniędzy zna się jak mało kto. To pożądana cecha u każdego zwierzchnika.
Bert miał sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, szerokie bary jak
zawodowy futbolista i pierwsze oznaki mięśnia piwnego. W ciemnogranatowym, dobrze
skrojonym garniturze tego ostatniego nie było widać. Garnitur za osiemset dolców
powinien zatuszować nawet stado słoni. Jasnoblond włosy miał przycięte krótko, na jeża.
Silna opalenizna stanowiła porażający kontrast z jego jasnymi włosami oraz oczami.
Bert poprawił krawat w niebiesko-czerwone pasy i starł kropelkę potu z opalonego
czoła.
- W wiadomościach mówili, że pojawiła się frakcja pragnąca wykorzystywania
zombi do prac na polach skażonych pestycydami. Dzięki temu ocalono by wiele istnień.
- Zombi gniją, Bert, nie sposób temu zapobiec, a poza tym nie zachowują bystrości
umysłu dostatecznie długo, aby można je było wykorzystać w charakterze siły roboczej.
- Mówiłem tylko to, co słyszałem. A poza tym zmarli nie mają żadnych praw,
Anito.
- Jeszcze nie - odparłam.
To nie w porządku, że zmarli mieliby być ożywiani, aby stać się naszymi
niewolnikami. To nie było właściwe, ale nikt mnie nie słuchał. Rząd musiał w końcu
podjąć decyzję w tej sprawie. Powołano międzynarodową komisję, złożoną z animatorów
oraz innych ekspertów. Mieliśmy zbadać warunki pracy miejscowych zombi.
Warunki pracy. Oni nic nie rozumieli. Nie można zapewnić nieboszczykowi
dobrych warunków pracy. Zresztą i tak ich nie doceniają. Zombi mogą chodzić, a nawet
mówić, ale - tak czy owak - są martwi.
Bert uśmiechnął się do mnie z pobłażaniem. Miałam ochotę trzasnąć go w ten
uśmiechnięty pysk, ale pohamowałam się.
- Wiem, że ty i Charles pracujecie w tej komisji - ciągnął Bert. - Odwiedzacie te
miejsca i sprawdzacie warunki pracy zombi. To zapewnia naszej firmie doskonałą prasę.
- Nie chodzi mi o dobrą prasę - odparłam.
- Wiem. Wierzysz w to, co robisz.
- Protekcjonalny łajdak - wycedziłam przez zęby, po czym uśmiechnęłam się do
niego.
Odpowiedział uśmiechem.
- No jasne.
Pokręciłam głową. Berta nie sposób obrazić. Było mu obojętne, co sądzę na jego
temat dopóty, dopóki dla niego pracuję.
Mój granatowy kostium powinien być lekki i przewiewny, ale wcale taki nie był.
Gdy tylko wysiadłam z auta, po moim krzyżu spłynęła strużka potu. Bert odwrócił się do
mnie i zmierzył wzrokiem. Na jego twarzy pojawił się pytający grymas.
- Wciąż masz przy sobie pistolet - stwierdził.
- Żakiet doskonale go maskuje, Bert. Pan Gaynor nigdy się nie zorientuje. - Pot
zaczął mi się zbierać pod paskami kabury podramiennej. Miałam wrażenie, że moja
jedwabna bluzka zaczyna się roztapiać. Staram się nie nosić równocześnie jedwabiu i
kabury podramiennej. W miejscu, gdzie przecinają się paski, jedwab się marszczy i
fałduje. W kaburze tkwił browning hi-power kaliber dziewięć milimetrów, lubiłam mieć
go pod ręką.
- Daj spokój, Anito, nie sądzę, abyś potrzebowała pistoletu w środku dnia, podczas
wizyty u klienta. - W głosie Berta pobrzmiewał protekcjonalny ton. Mówił do mnie jak do
dziecka. Ależ, dziewczynko, zrozum, przecież to wszystko tylko dla twojego dobra.
Bertowi nie chodziło o moje dobro. Było mu ono obojętne. Tyle tylko, że nie chciał
wystraszyć Gaynora. Facet przekazał nam już czek na pięć tysięcy dolarów. Zapłacił tylko
za to, abyśmy przyjechali i porozmawiali z nim. Sugerował, że jeśli zgodzimy się przyjąć
jego zlecenie, otrzymamy znacznie hojniejszą zapłatę. Kupę kasy. Bert nie posiadał się z
radości. Ja byłam nastawiona sceptycznie. Bądź co bądź, to nie Bert musiał ożywiać
zmarłych, tylko ja. Kłopot w tym, że Bert najprawdopodobniej miał rację. W biały dzień
pistolet raczej nie będzie mi potrzebny. Raczej.
- No dobra, otwórz bagażnik.
Bert otworzył kufer swego niemal fabrycznie nowego volvo. Zaczęłam zdejmować
żakiet. Bert stanął przede mną, zasłaniając własnym ciałem. Uchowaj Boże, aby ktoś z
tego domu zobaczył, że chowam spluwę do bagażnika. Co by się wtedy stało? Mieszkańcy
domu pozamykaliby drzwi na cztery spusty i zaczęli wzywać pomocy? Oplotłam kaburę
paskami uprzęży i włożyłam do nowiutkiego bagażnika. Aż pachniał świeżością,
plastikiem i lakierem. Wydawał się wręcz nierealny. Bert zatrzasnął kufer, a ja wlepiłam
wzrok w klapę, jakbym mogła przez nią dojrzeć browninga.
- Idziesz? - zapytał.
- Taa - odparłam. Nie lubiłam rozstawać się z bronią, niezależnie od przyczyny.
Czy to zły znak? Bert gestem nakazał mi, abym się pospieszyła.
Żwirowym podjazdem ruszyłam w czarnych botkach na obcasie. Szłam ostrożnie.
Kobiety mają może barwniejsze stroje, ale to faceci noszą wygodniejsze buty. Bert
spojrzał w stronę drzwi, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. To był jego najlepszy
zawodowy uśmiech, szczery aż do bólu. Jasnoszare oczy emanowały radością i pogodą
ducha. To była maska. Umiał nakładać ją i zdejmować w mgnieniu oka. Uśmiechałby się
tak samo, gdybyś wyznał, że zabiłeś własną matkę. Rzecz jasna, o ile byłbyś gotów
zapłacić za jej ożywienie.
Drzwi otworzyły się, a ja zrozumiałam, że popełniłam błąd, słuchając zapewnień
Berta, że broń nie będzie mi dziś potrzebna. Facet mierzył jakieś metr siedemdziesiąt, ale
pomarańczowa koszulka polo z trudem opinała jego szeroki tors. Czarna wiatrówka
wydawała się przyciasna i odnosiłam wrażenie, że przy gwałtowniejszym ruchu
popękałaby w szwach jak owadzi kokon. Czarne, sprane dżinsy podkreślały szczupłą talię.
Można było pomyśleć, że ktoś ścisnął go w pasie, gdy glina, z której go ulepiono, jeszcze
Zgłoś jeśli naruszono regulamin