Jerzy Pertek - Bandera Polska na równiku.doc

(3707 KB) Pobierz

Jerzy Pertek

 

Bandera Polska na równiku



 

Wydawnictwo Morskie

Gdynia 1968

 

 

 

 

Od dziobu w stronę śródokręcia zbliża się barwny korowód: Władca Mórz Neptun z małżonką i orszakiem królewskim. Neptun jest dostojny i wiekowy, ma długą siwą brodę, na równie siwej głowie koronę, w ręku zaś dzierży ogromny trójząb. Królowa jest młoda i urocza, również z koroną na głowie, a jej posągowe kształty kryją się pod złocistymi napierśnikami i takąż przepaską na biodrach. W świcie kroczy marszałek dworu Tryton – prawa ręka Neptuna, nadworny astrolog z ogromnym sekstantem, lekarz z wielkimi narzędziami, fryzjer z potężną brzytwą i jego pomocnik z pędzlem wielkości miotły, wreszcie zamykają pochód czarne jak smoła, rogate diabły uzbrojone w widły.

Po dojściu do śródokręcia, gdzie oczekuje kapitan i starszyzna okrętowa, pochód staje, a Tryton zawiadamia obecnych o przybyciu Władcy Mórz. Kapitan statku wita dostojnych gości, po czym Neptun wygłasza krótką mowę, wyjaśniając cel swego przybycia. Następnie królewska para zajmuje miejsca na przygotowanych dla niej wygodnych fotelach, a tryton rozwija rulon papieru i odczytuje pierwsze z figurujących na nim nazwisk.

Wtedy Neptun woła: – Diabły, brać go! – i rozpoczyna się główny punkt ceremonii: chrzest morski na równiku.

 

Tradycja chrztu morskiego

 

W drugiej połowie XV wieku południowa część Atlantyku, poniżej równika, stanowiła jeszcze białą plamę na mapie

Tradycja chrztu morskiego, zwanego też równikowym, należy do najstarszych zwyczajowych obrzędów marynarskich i swymi początkami sięga najprawdopodobniej połowy XVI wieku. Związana jest z przepłynięciem równika, który w owych czasach, zwłaszcza zaś w okresie poprzedzającym epokę wielkich odkryć geograficznych, uważany był za linię dzielącą znaną część świata od nieznanej , pełnej tajemnic, dziwów i niebezpieczeństw. Przekazywane z pokolenia na pokolenie wiadomości żeglarzy starożytnego świata, którzy przecież wyrobili sobie wcale dokładny obraz nie tylko basenu śródziemnomorskiego i mórz otaczających zachodnią, a nawet północną Europę, ale także i wód oblewających Afrykę (wiadomo bowiem, iż Fenicjanie zdołali kontynent ten opłynąć), w ciągu kilkunastu wieków tak bardzo się rozcieńczyły, a z drugiej strony obrosły w tyle legend i podań, że stan wiedzy w tej dziedzinie niepomiernie się zmniejszył i wypaczył. W okresie po upadku rzymskiej kultury i sztuki, gdy panowało straszliwe ogólne zacofanie, ciemnota i obskurantyzm, zwęził się także horyzont geograficzny, a miejsce dawnej wiedzy i znajomości mórz, zwłaszcza dalekich, zajęła niewiedza przyprawiona najbardziej  fantastycznymi bajdami, wierzeniami i wymysłami. Mówiono, iż na zachód i południe od hiszpańskich i portugalskich wybrzeży, czyli poza „słupami Herkulesa” (tj. Gibraltarem i Ceutą), znajduje się przerażające mare tenebrosum – morze ciemności. Bezkresne przestworza tego okalającego ziemię oceanu miały być ponoć siedliskiem grozy i trwogi, nie rokującym żadnemu śmiałkowi, który by się tam zapuścił, nadziei ocalenia i powrotu. Istniały tam strefy ciemności, różne wędrujące wyspy, podwodne skały magnetyczne unieruchamiające przepływające statki, wody rojące się od przedziwnych potworów, niekiedy tak gigantycznych rozmiarów, że mogły połykać cały statek wraz z ludźmi, podobnie jak biblijna ryba połknęła Jonasza, itp. Ostateczną przeszkodę w próbie podróży na południe oceanu miała stanowić strefa gorąca, która jak obręcz dzieliła północną i południową półkulę. Woda morska w tej strefie znajdowała się rzekomo w stanie wrzenia. Panujące tam gorąco było nie do zniesienia, każdy zaś, kto zdołał ją przekroczyć, przemieniał się z białego człowieka w czarnego. Nic więc dziwnego, że jeden z przylądków Maroka na wysokości Wysp Kanaryjskich zwano przylądkiem Nun – co miało pochodzić od łacińskiego non („nie”) i oznaczać, że dalej już nie można żeglować. Ostatnią zaporą był położony nieco na południe przylądek Bojador („wysunięty w morze”), zwany też Caput finis Africae.

Te wszelkie jak najbardziej fantastyczne przesądy i wierzenia stanowiły największą trudność i przeszkodę w drodze na ocean, a zwłaszcza na południową półkulę, poza równik. Trzeba więc w było nie lada przyczyny, aby pomimo tak okropnych perspektyw odważyć się na próbę sforsowania wspomnianego mare tenebrosum oraz strefy gorąca. Stało się to wówczas, kiedy Europa została w połowie XV wieku odcięta przez Turków od połączeń ze Wschodem i trzeba było szukać nowych dróg handlowych do Indii. Drogi te prowadziły trasą morską wokół Afryki, a pierwszymi żeglarzami, jacy się na nich pojawili, byli Portugalczycy.

Ich intensywna działalność morska wiąże się z osobą księcia Henryka zwanego Żeglarzem, który był inicjatorem portugalskiej ekspansji w pierwszej połowie XV wieku. W jej trakcie nastąpiło opłynięcie przylądka Bojador. Dokonał tego kapitan Gil Eannes w 1434 roku, przy czym nie poprzestał on na przebyciu tej ostatniej – jak do niedawna przypuszczano – zapory w drodze na południe, ale przepłynął jeszcze około dwustu mil zanim zawrócił do kraju.

Ten udany wypad Eannesa przyczynił się w dużej mierze do podjęcia dalszych, późniejszych wypraw, skoro okazało się, że za przylądkiem Bojador nie napotkał on ani żadnej z niebezpiecznych dla życia żeglarzy stref, ani też nie dotarł do morza ciemności. Z drugiej jednak strony nie należy zapominać, że od równika – wówczas zwanego ekwator – dzieliło Eannesa jeszcze ponad tysiąc pięćset mil...

Rozpoczęte wyprawy wzdłuż wybrzeża Afryki były jednak kontynuowane, a żeglarze powoli i nieśmiało zapuszczali się coraz dalej na południe. Alfonso Gonsalez, Nuño Tristão, Dinis Diaz docierali kolejno do ujścia Rio de Oro, Przylądka Białego i Przylądka Zielonego. W 1460 roku zmarł Henryk Żeglarz i portugalskim Żeglarzom zabrakło protektora i żarliwego propagatora wypraw odkrywczych, ale dzieło jego prowadzili, choć może z mniejszym zapałem, inni książęta i królowie Portugalii. Zmuszała ich do tego konieczność szukania nowej drogi do Indii. I tak doszło do kolejnych rejsów, aż wreszcie w 1471 roku João de Santarem i Pedro Escovar odkryli ujście rzeki Niger oraz Kamerun, Wyspę Książęcą, Wyspę Św. Tomasza i Wyspę Nowego Roku, przekroczyli jako pierwsi równik oraz dotarli do Przylądka Św. Katarzyny, czyli do 1°51’ szerokości południowej. Następni żeglarze zapuszczali się coraz dalej: w 1485 roku Diego Cão dotarł do 20°50’ szerokości południowej, a w dwa lata później Bartolomeo Diaz jako pierwszy osiągnął południowy kraniec Afryki, nazwany przez niego Przylądkiem Burz, przemianowany później przez króla Jana II na Przylądek Dobrej Nadziei.

Tak więc portugalscy żeglarze w swych wyprawach na południe nie tylko przekroczyli równik, ale zdołali dotrzeć do południowego krańca Afryki, a potem opłynąć go, nie natrafiając nigdzie na żadne z uprzednio wspomnianych dziwów i okropności natury. Życie obaliło więc przesądy i wierzenia, ale w świadomości portugalskich ludzi morza, a potem również żeglarzy innych nacji, zachowała się pamięć o znaczeniu przypisywanemu kiedyś przekroczeniu równika jako tej linii, która dzieliła świat znany od nieznanego i morza nadające się do żeglugi od mórz dla niej niedostępnych. Zapewne też odbiciem tych poglądów i przeświadczeń o wadze, jaką dla żeglarza miało mieć przepłynięcie linii ekwatora, stała się ceremonia chrztu równikowego.

Jak już wspomniano. Tradycja tego zwyczaju pochodzi prawdopodobnie z połowy XVI wieku, a więc z czasów, w których przepłynięcie równika nie należało już do rzadkości (przynajmniej we flotach portugalskiej i hiszpańskiej), a w których nie zaginęła jeszcze pamięć o przesądach i wyobrażeniach, z jakimi wiązano żeglugę w rejony ponoć dla niej niedostępne, czyli do równika i na półkulę południową. Przejście przez tę do niedawna uważaną za granicę dwóch światów linię uznano za uzyskanie niejako wyższego stopnia wtajemniczenia w żeglarskim fachu, za coś w rodzaju zdobycia ostróg rycerskich i pasowania mieczem na lądzie. Kto przepłynął równik, ten przestał być nowicjuszem i z początkującego adepta w morskim rzemiośle stał się co najmniej czeladnikiem. Z tą przemianą połączono też poddanie każdego „wyzwoleńca” przeróżnym próbom, takim jak praca przy linach i żaglach, wchodzenie na maszty i reje, itp., w których musiał wykazać swą biegłość w sztuce żeglarskiej. Umiejętność pływania była wówczas wśród marynarzy bardzo rzadka, wątpliwe jest więc, czy program obrzędu równikowego zawierał także i taką próbę. Spuszczano prawdopodobnie delikwenta do morza na linie, kończąc w ten sposób czynności właściwej ceremonii chrztu równikowego.

Dlaczego tę ceremonię „pasowania” na doświadczonego marynarza, czyli – jak to się dziś mówi – na „wilka morskiego”, nazwano dokonaniem chrztu równikowego? Wiąże się to zapewne z faktem powstania tego zwyczaju na statkach hiszpańskich i portugalskich, a więc należących do państw ultrakatolickich, w których sprawy religii odgrywały – zwłaszcza wówczas, w szczytowym okresie inkwizycji - dominującą rolę. Na statkach tych zawsze w kapitańskiej świcie znajdował się kapelan, który miał dodawać załodze odwagi w dalekich wyprawach oraz chrzcić pogan na nowo odkrytych ziemiach, nic więc dziwnego, że także marynarskiej ceremonii równikowej nadano nazwę jednego z najważniejszych obrzędów chrześcijańskich, a ksiądz był jednym z jej uczestników.

Jest bardzo prawdopodobne, że urządzenie uroczystości z okazji przebycia równika nastąpiło po raz pierwszy w 1535 roku na hiszpańskim statku, na którym ówczesny biskup Złotej Kastylii (Castilla del Oro) – jak Hiszpanie nazwali terytorium Panamy – udawał się do Peru. Znoszony zimnym wschodnim prądem i przeciwnymi wiatrami statek krążył przez wiele tygodni to oddalając się od lądu stałego, to zbliżając się do niego, aż wreszcie przed przerażonymi i wyczerpanymi tym długim błąkaniem się ludźmi wyłonił się ląd. Była to jedna z wielu wysp, które – od wielkiej liczby olbrzymich żółwi – zostały przez Hiszpanów nazwane Galapagos (Wyspy Żółwie), a biskup Złotej Kastylii, Tomé Berlenga, stał się mimowolnym odkrywcą tego archipelagu. Leży on – podobno udało się biskupowi to określić – pod samym równikiem, i Berlenga odbył tuż po przekroczeniu równika mszę dziękczynną z racji niemal cudownego ocalenia. Msza ta zapoczątkowała podobne uroczystości dziękczynne na równiku. Ponieważ zaś na każdym hiszpańskim a także portugalskim statku znajdował się podówczas duchowny świecki lub zakonny, jest więc oczywiste, że właśnie on celebrował każdorazowo ceremonię równikową, którą od nazwiska odkrywcy wysp Galapagos zaczęto nazywać chrztem Berlenga.

Zeświecczenie ceremonii chrztu morskiego nastąpiło już u schyłku XVI wieku na statkach angielskich, holenderskich, a potem skandynawskich i brandenburskich. Wiązało się to z jednej strony z faktem religijnej przynależności Anglików, Holendrów czy Skandynawów do obozu protestanckiego, a z drugiej zaś – z pewnymi tradycjami anglosaskimi i normańskimi wywodzącymi się podobno od Wikingów, którzy rzekomo odbywali podobne praktyki podczas swych dalekich wypraw oceanicznych. Jest jednak zastanawiające, że na przykład we flocie holenderskiej utrzymała się nazwa chrztu Berlenga, obchodzonego jednak nie na równiku, a przy przechodzeniu koło brzegów Portugalii, mniej więcej na wysokości Lizbony. Dotyczyło to głównie statków płynących na Morze Śródziemne, które nie miały możności przebycia równika, podobnie jak i statków zmierzających do zachodnich brzegów Afryki. Wytłumaczenie może leży w tym, że na północny zachód od Lizbony, w odległości 9 km od przylądka Carvoeiro leży archipelag Berlenga, i Holendrzy – świadomie lub nieświadomie – ceremonię chrztu Berlenga łączyli nie z osobą hiszpańskiego biskupa, lecz z grupą małych portugalskich wysepek.

Dowodem wspomnianego już zeświecczenia ceremonii chrztu Berlenga w holenderskim wydaniu jest to, że polegała ona przede wszystkim na wykazaniu się przez marynarzy różnymi sprawnościami żeglarskimi. Ponadto musieli oni spełnić różne życzenia Władcy Mórz oraz spożyć wiele „morskich potraw”. W ten sposób marynarze niejako składali ofiary Władcy Mórz i dokonywali zapłaty za łaski i przywileje, jakie miał im on w zamian świadczyć.

W pierwszej połowie XVI wieku horyzont geograficzny się

rozszerzył, a pozostałością dawnych przesądów są potwory morskie widniejące na oceanie

„Południowym”



W tej wersji chrztu Berlenga spotykamy się po raz chyba pierwszy w dziejach chrześcijańskiej żeglugi okresu wielkich odkryć geograficznych z oddawaniem hołdu mitologicznym bóstwom. Oczywiście nawet przyjmując, że obrzęd marynarskiego chrztu był w gruncie rzeczy niczym innym jak zabawą i igraszką, której człowiek zawsze łaknie, a która szczególnie na morzu przyczyniała się w dużym stopniu do urozmaicenia i ubarwienia niełatwego przecież życia marynarzy, to jednak i tak trudno sobie wyobrazić, aby można było podówczas czcić i honorować Posejdona czy Neptuna na pokładach karawel i karrak króla Filipa II. Był on przecież nie tylko prawnukiem i kontynuatorem ekspansjonistycznej polityki Izabelli Katolickiej i jej męża Ferdynanda Katolickiego, ale także głową europejskiej kontrreformacji; nie na darmo mówiono o nim, że jest bardziej katolicki niż papież.

Tak więc ceremonie chrztu Berlenga urządzane przez Hiszpanów czy Portugalczyków w pobliżu równika (na statkach opływających Afrykę w pobliżu Wyspy Św. Tomasza, na udających się do Ameryki Południowej – koło Wysp Św. Pawła, a na płynących do Panamy – koło wysp Galapagos) celebrowane były na modłę kościelną, zaś przez Holendrów koło Wysp Berlenga lub na wysokości Lizbony, a przez Skandynawów przy opuszczaniu Bałtyku, po ominięciu przylądka Kullen – na modłę świecką. Trzeba bowiem pamiętać, że holenderscy żeglarze nie brali jeszcze w XVI wieku udziału w wielkich odkryciach geograficznych i dlatego chrzest Berlenga odbywany u brzegów Portugalii był dla nich, podobnie jak dla Duńczyków czy Szwedów koło przylądka Kullen, czymś w rodzaju namiastki chrztu równikowego.

 

Transportowiec „Saône” na równiku

 

Transportowiec żaglowo – parowy „Saône” odbywał na początku 1858 roku rejs do Chin, mając na pokładzie 550 żołnierzy przeznaczonych do służby kolonialnej w tamtejszych francuskich posiadłościach. Biorący udział w rejsie oficer opisał przebieg ceremonii równikowej w korespondencji nadesłanej do popularnego tygodnika „L’Illustration” zaznaczając, że chodzi o zwyczaj morski na ogół mało znany, a bardzo interesujący i stanowiący doskonałą rozrywkę marynarską.

Zbliżała się godzina 18 w dniu 26 marca, kiedy nagle z bocianiego gniazda rozległ się silny huk podobny do grzmotu, a na pokład transportowca posypał się jak grad deszcz suszonej fasoli. Chwilę później usłyszano głos niewiadomego pochodzenia: – Hej, na okręcie!

Dowódca transportowca wziął do ręki tubę i przyłożył ją do ust: – Mówcie dalej, słucham.

Wtedy wywiązał się następujący dialog:

– Skąd płyniecie?

– Z Gorée, a przedtem z Brestu.

– A dokąd się udajecie?

– Do Chin.

– Jak brzmi nazwa okrętu?

– „La Saône”.

– Kapitanie, zbliżacie się do imperium Pana Równika. Pamiętajcie, że wielka jest jego potęga i zgubny jego gniew. Poddajcie się więc jego woli i bądźcie posłuszni, gdy wyda rozkazy. Powiedziałem.

Głos zamilkł, a rozległ się ponownie grzmot i na pokład znów spadł grad fasoli. Teraz powstało zamieszanie na rufie, a znajdujący się tam ludzie zaczęli rozstępować się na boki. W środku powstałego szpaleru ukazali się trzej przybysze: herold, obrzucający gapiów fasolą, a za nim, na zaimprowizowanych „koniach”, wysłannik Pana Równika oraz jego adiutant. Na widok zebranych na rufowej nadbudówce oficerów przybysze zsiedli z koni i weszli na pomost. Oznajmili tam dowódcy okrętu, że następnego dnia zjawi się ich wysoki zwierzchnik wraz ze swą małżonką, po czym, po poczęstunku, opuścili pomost i rufę.

Tego jeszcze dnia jeden z oficerów oznajmił wszem wobec, że w imieniu czcigodnego Pana Równika anuluje się wszystkie aktualnie istniejące kary, co zostało skwitowane gromkim okrzykiem: „Niech żyje Równik!”

Następnego dnia transportowiec miał przebyć równik. Krótko przed południem zjawiło się na pomoście dwóch astronomów w cudacznych strojach i z ogromnych rozmiarów przyrządami: sekstantem wyciętym z drzewa i korkowym chronometrem. Za ich pomocą, robiąc przy tym komiczne miny i gesty, dokonywali pomiarów słońca, czasu i przebytej drogi, po czym doszli do wniosku, że o godzinie 13.20 „Saône” znajdzie się na równiku. Około godziny 13 na pokładzie zebrała się cała zało

ga i wszyscy wiezieni na transportowcu żołnierze, starając się obrać jak najbardziej dogodne miejsca do obserwowania tego, co miało nastąpić. Potem rozległy się werble bębna i ukazał się orszak Pana Równika. On sam i jego małżonka jechali rydwanem zrobionym z lawety haubicy górskiej, obręczy z beczek i płótna namiotowego; na

Świta „Pana Oceanu” wchodzi na pokład francuskiego transportowca „Saône”

głowach mieli korony, a w rękach trójzęby. Zresztą wszyscy byli ubrani fantazyjne w miarę i „bogate” stroje oraz wyposażeni w odpowiednie narzędzia pracy, jak gigantycznych rozmiarów brzytwa, topory i widły, wiadra, miotły itp. W orszaku nie brakło księdza z kropidłem oraz czarnych, rogatych diabłów ciągnących rydwan, a nawet prowadzonego na lince prosiaka.

Po przejściu orszaku na rufę, gdzie za pomostem znajdowało się specjalnie na ten cel przygotowane „pomieszczenie” otoczone z trzech stron zasłonami z płótna namiotowego, królewska para usiadła na fotelach, a ksiądz wygłosił przemówienie następującej treści:



– Moi bracia drodzy! Jest tu gorąco, cierpicie z pragnienia, a wasze jedzenie nie jest bynajmniej pożywne. Sitient et non bibent, esurient et comedent du lard salé, semper, semper, semper, et des fayots usque in aeternum.[1] Dlaczego was żałować? Czy nie rozumiecie, że im więcej będziecie cierpieli z pragnienia i niedostatku wszelkiego rodzaju, tym więcej będzie radości w waszym sercu, kiedy przybywając do ziemi obiecanej przylądka będziecie mogli zanurzać się w rozkoszach dobrego jadła? Cierpcie z rezygnacją, a jeżeli będziecie czuli się pokonani, niech wasz duch się podnosi na myśl o słynnym winie z Konstancy, które znajdziecie na przylądku. Zrobicie dobrze prosząc dobrego Ojca Równika, aby nie dał, by uszło wam mimo nosa. Tej łaski wam życzę. Amen!

Ceremonia chrztu równikowego na pokładzie „Saône”

Po tej oracji na pomoście zjawili się żandarmi z listą wszystkich osób, które nie były jeszcze na równiku, i w asyście pułkownika piechoty morskiej zaczęli wywoływać delikwentów mających poddać się obrzędowi chrztu morskiego. Rozpoczął się kulminacyjny punkt ceremonii.

Wywołanego sadzano na przykrytej płachtą namiotową desce, położonej na balii z wodą, i poddawano zabiegowi golenia za pomocą wspomnianej już ogromnej brzytwy drewnianej. Po ogoleniu, za które pacjent musiał uiścić zapłatę w wysokości pięciu franków, podchodził do niego ksiądz i kazał mu przysięgać na liczne i tak wymyślnie wyszukiwane rzeczy, że autor relacji nie podjął się ich powtarzania. Teraz ksiądz pozwalał delikwentowi odejść, ale zanim ten zdołał wstać, wyciągano spod niego deskę, na której siedział. Rezultat był nietrudny do odgadnięcia: nieszczęśnik wpadał grzbietem do wody, a zanim zdołał wydostać się z kąpieli, aplikowano mu jeszcze dodatkowy prysznic z gaśnicy przeciwpożarowej. Prysznic ten kontynuowano również po wyjściu skąpanego z balii, tak że ślizgając się w strugach wody delikwent rozkładał się nierzadko jak długi na deskach pokładu.



Trzeba dodać, że chrzest ten rozpoczynano od oficerów. Ci, którzy już się poddali mokrej ceremonii, z tym większą chęcią uczestniczyli później w kąpaniu swych kolegów. Oficer wachtowy, upoważniony przez Pana Równika do przeprowadzenia okrętu przez równik, czynił to wydając jak najbardziej absurdalne, dostosowane do nastroju chwili komendy. Kiedy przyszła kolej na obranie dalszego kursu, oficer wachtowy zwrócił się do sternika z zapytaniem:

– Gdzie jest przylądek?

Wieczorna zabawa kończy uroczystości równikowe na statku „Saône”

– Pomiędzy dwoma kluzami! – brzmiała odpowiedź.

Kiedy wszyscy oficerowie, zarówno z załogi „Saône”, jak i z przewożonego batalionu, zostali ochrzczeni, nastąpił zbiorowy chrzest marynarzy i żołnierzy. O godzinie 15 zakończo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin