Michaels Fern - Wszystko czego pragniesz.doc

(1868 KB) Pobierz
WSZYSTKO CZEGO PRAGNIESZ

Wszystko Czego Pragniesz

 

Michaels  Fern


 


Rozdział 1

W

Szemrzących Wierzbach czuło się nadchodzące Boże Narodzenie. Ożywały warte miliony dolarów domy w kolonialnym i staro angielskim stylu. Każda wypieszczona dekoracja ze światełek i pachnących choinkowych gałązek przypominała o dorocznym konkursie Izby Handlowej, w którym na­grodą była podróż dla dwóch osób na Hawaje. Tylko jeden dom nie wyglądał świątecznie - nieoświetlony budynek w alei Wierzbowej, pod numerem 24565.

Helen, drżąc ze strachu, czekała, aż otworzą się drzwi. Do jej stóp tulił się mały, skomlący terier.

Przebiegła wzrokiem po pokojach. Zawsze zdumiewały ją drogie meble, zasłony na specjalne zamówienie, gruba, puszysta wykładzina, antyki, dzieła sztuki na ścianach. Życie w przyczepie kempingowej nie przygotowało jej na takie wspaniałości. Jednak żaden z drogich sprzętów jej sienie podobał. Wo­lałaby urządzić dom bardziej przytulnie i wygodnie, ale jej mąż, Daniel, miał w życiu jeden cel: otoczyć się większym przepychem niż sąsiedzi i współ­pracownicy. Był bufonem i nie była to jego jedyna wada.

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze - taką zobaczy ją mąż, kiedy otwo­rzy drzwi. Może zamiast dresu powinna włożyć sukienkę? Czyjej gęste, kasz­tanowe włosy, upięte w wysoki kok, nie wyślizną się spod spinek, gdy Daniel wejdzie do domu? Prawie nie poznawała tych ciemnobrązowych oczu, peł­nych strachu. Kim jest ta wysoka, zgrabna nieznajoma? Kobietą, która pa­nicznie boi się swojego męża - odpowiedziała sama sobie. Chciałaby móc się położyć i spać przez tydzień. Chciałaby mieć odwagę wybiec w zapadającą noc i nigdy nie wrócić. Chciałaby być wdową. Chciała bardzo wielu rzeczy, ale przede wszystkim chciała spokoju i harmonii. Żadne z jej pragnień nie miało szans się spełnić.

5


Oderwała wzrok od lustra w hallu.

Samochód wtoczył się na podjazd o wiele za szybko. Drzwi trzasnęły zbyt mocno, zbyt głośno. Wszystko wskazywało na to, że Daniel Ward jest wściekły. A kiedy wpadał w szał, dla Helen kończyło się to w najlepszym przypadku siniakami. Lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach. Piesek znów zaskomlał.

-              Idź do swojego koszyka, Lucie. Szybko!

Lucie posłuchała zatrwożonego głosu swojej pani i czym prędzej czmych­nęła.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Helen, zesztywniała ze strachu, spoj­rzała niepewnie na męża.

-        Witaj, miałeś dziś dobry dzień? - zapytała, siląc się na pogodny ton. Zastanawiała się, czyjej twarz zdradza przerażenie. Widocznie tak, bo oczy Daniela zamieniły się w szparki. Przeszedł przez salon i zatrzymał się przy jadalni, tuż obok Helen. Był tak blisko, że czuła jego oddech.

-        Chyba jasno ci powiedziałem, żebyś była gotowa, kiedy wrócę do domu. Do licha, czy ty kiedykolwiek zrobisz, co ci każę?

-        Jestem gotowa. Musze jeszcze tylko włożyć sukienkę. Jest lniana i nie chciałam, żeby się pogniotła - odparła Helen, wpatrując się w twarz męża.

-        To dlaczego, do jasnej cholery, kupiłaś lnianą sukienkę? Zanim doje­dziemy na przyjęcie, będziesz wyglądać jak pieprzona fleja.

-        Mogę włożyć coś innego. To naprawdę żaden problem.

-        Czyja zawsze muszę za ciebie myśleć? Dlaczego nie potrafisz sama sensownie decydować? Miałaś włożyć coś odświętnego i wystrzałowego na przyjęcie gwiazdkowe. Len na pewno nie robi wrażenia, nie jest ani odświęt­ny, ani wystrzałowy. Tak samo jak ty, Helen.

Może gdyby teraz odwróciła się i poszła do swojej sypialni, dałby jej spo­kój. Dużo było takich „może". Wiedziała jednak, że się nie ruszy. Bo jak się ruszyć, skoro nogi wrosły jej w podłogę?

Daniel zrobił krok naprzód, depcząc igły, które opadły z choinki.

-              Co ty, do diabła, robisz przez cały dzień? Dlaczego cała podłoga jest
zasypana igłami? Patrz! Na stole też ich pełno. Czy to takie cholernie trudne,
pozamiatać sosnowe igły?

Głos Helen był ledwie odrobinę głośniejszy od szeptu.

-        Wszystko wyschło. Spryskiwałam stroik, choinka też jest podlana. Sprzątałam tu dziś kilka razy. Choinka ma już dwa tygodnie, stroik też - wy­mamrotała. Nie była pewna, czy mąż słyszy te usprawiedliwienia. Ale w końcu co to ma za znaczenie.

-        Chcesz powiedzieć, że źle wybrałem choinkę i stroik? - Jego głos był tak nieprzyjemny i pełen nienawiści, że Helen żołądek aż ścisnął się ze stracha

6


Tak, tak, tak.

-         Nic takiego nie twierdzę. Drzewka szybko wysychają, bo tego lata było za mało deszczu. Tak mówił sprzedawca, kiedy kupowaliśmy choinkę. W wia­domościach też mówili. Ostrzegali nawet, żeby uważać ze sztucznymi ogniami.

-         Nie słyszałem, żeby sprzedawca coś mówił, a już na pewno nie sły­szałem nic takiego w wiadomościach. To tylko twoja kolejna durna wymów­ka. Posprzątaj zaraz ten cholerny bałagan, bo się w końcu spóźnimy.

Według Daniela „posprzątać bałagan" znaczyło, że trzeba wyciągnąć odkurzacz, zmieść igły na kupkę, potem na szufelkę, po czym wszystko sta­rannie odkurzyć. Na stół położyć świeży obrus, a wiadomo, że wtedy opadnie jeszcze więcej igieł. Potem schować odkurzacz do szafy. Wszystko zajmie mnóstwo czasu, co najmniej pół godziny. I przez te pół godziny spóźnią się na coroczne gwiazdkowe przyjęcie Arthura Kinga. Helen zbierało się na płacz. Przygryzła jednak dolną wargę, aż poczuła smak krwi. Musi iść po odku­rzacz, i to szybko.

Nie patrz mu w oczy. Idź po odkurzacz. Łatwo powiedzieć, nie tak łatwo zrobić.

-         To zajmie mi tylko chwilkę.

-         Chwilkę, akurat! Zajmie ci to z pół godziny, jeśli masz to porządnie zrobić. I jeszcze musisz się ubrać. Powinnaś być już ubrana i czekać przy drzwiach. King nie znosi, gdy ktoś się spóźnia. Zapowiadał na dziś wieczór jakieś ważne oświadczenie. A to znaczy, że dostanę awans. Jak to będzie wyglądać, kiedy się godzinę spóźnimy?

Helen skuliła się bez słowa. Wiedziała, że nie pójdzie dziś na przyjęcie. Zrób to, Daniel, miejmy to już z głowy. Stłucz mnie na granatowo i idź sobie. Byle szybko, krzyczała w duchu.

Pierwszy cios trafił ją w kość policzkową. Drugi sprawił, że zatoczyła się prosto na choinkę, która się przewróciła. Helen słyszała brzęk tłukącego się szkła, deszcz kłujących, sosnowych igieł zasypał jej twarz. Czuła ciepłe struż­ki krwi na policzku i szyi. Potrzebne będą szwy. Boże wszechmogący, co też tym razem powie na ostrym dyżurze! Próbowała się podnieść, ale przeszka­dzały jej kolczaste, suche gałązki. Nagle została poderwana do góry, aż głowa jej odskoczyła. Potężny cios w pierś znów posłał ją między gałęzie. Zanim straciła oddech, krzyknęła:

-         Przestań! Proszę cię, Daniel, przestań! Idź na przyjęcie. Ja posprzą­tam. Powiedz im, że mam grypę. Proszę cię!

-         Do cholery, oczywiście, że posprzątasz! Mam już dość kłamstw z two­jego powodu! Zawsze wszystko psujesz! Zdaje ci się, że pozjadałaś wszyst­kie rozumy. Jesteś taka sama jak moja matka i siostra, ale one przynajmniej myślą. A ty jesteś cholerną idiotką. Kompletnym bezmózgowcem!

7


Z trudem chwytając oddech, Helen próbowała uwolnić się z gałęzi. Klę­cząc, dostrzegła, że Daniel podnosi nogę. Chciała przetoczyć się na bok, ale wielka sosna trzymała ją mocno i potężny kopniak spadł na nią z wielką siłą. Krzyczała, gdy ostry, pulsujący ból falami zalewał jej ciało. Czuła, że zemdle­je, a ogarniająca ją ciemność niosła ukojenie.

Zaalarmował ją gwałtowny ruch. Kątem nieuszkodzonego oka spostrzeg­ła swoją suczkę, która z determinacją rzuciła się jej na ratunek. Zobaczyła, że stopa Daniela podnosi się po raz drugi, ujrzała Lucie na czubku jego buta, w ułamku sekundy psiak wyleciał w powietrze i wylądował obok jej głowy w gąszczu gałęzi.

-        Ty łotrze! Ty wstrętny, śmierdzący draniu! - wrzasnęła Helen. Zebra­ła resztki sił i wydostała się spomiędzy gałęzi. Znalazłszy się tuż obok komin­ka, sięgnęła po leżący na podłodze ciężki pogrzebacz. Poprzez własny krzyk słyszała skomlenie Lucie.

-        Już, Lucie. Już, pieseczku.

Podniosła się na kolana z pogrzebaczem w dłoni. Ból przeszył jej ciało, gdy spróbowała stanąć na nogi. Widząc, że Daniel po raz trzeci wymierza kopniaka, z całych sił machnęła pogrzebaczem. Kiedy Daniel zgiął się wpół, uderzyła go po plecach.

-        I jak się teraz czujesz, sukinsynu? Przyjemnie ci? - ryknęła. Zoba­czywszy, że krew zaczyna przesiąkać Danielowi przez marynarkę, przygniot­ła mu głowę nogą i wykonała ruch, jakby rozgniatała robaka.

-        Poczekaj no, posmakuj i tego.

Zamachnęła się i kopnęła go potężnie w bok, raz, drugi i trzeci.

-              A teraz sobie idź na to twoje przeklęte przyjęcie. I życzę ci cholernie
miłej zabawy. Słyszysz? - Była wściekła. Przeszywał ją coraz ostrzejszy ból,
musiała więc oprzeć się o kominek.

Ale po chwili trzymała już Lucie w ramionach. Wyszła z domu i chwiej­niejszym krokiem zagłębiła się w ciemnościach, szepcząc do pieska:

-              Zabieram cię do weterynarza, Lucie. Znajdę pomoc dla ciebie. I ni­
gdy tu już nie wrócimy. Wolę raczej sprzątać toalety na jakiejś brudnej stacji
benzynowej, niż tu wrócić. Wszystko będzie dobrze, wyzdrowiejesz, maleń­
stwo. Ale wytrzymaj. Proszę cię, wytrzymaj, Lucie. Mam tylko ciebie. Wszyst­
ko będzie dobrze. Obiecuję. Przyrzekam, Lucie. Nigdy nie składam obietnic,
jeśli nie mogę ich dotrzymać. Zaufaj mi, malutka. Muszę tylko trochę odpo­
cząć. Tylko chwilkę. Muszę się zorientować, gdzie jesteśmy. Nie widzę zbyt
dobrze przez tę opuchliznę. Wszystko będzie dobrze, Lucie. Przyrzekam.
Przyrzekam ci, Lucie.

Nagle usłyszała pisk opon; zamarła zaskoczona. Upadła na kolana, ośle­piona światłami samochodu, kurczowo przyciskając do siebie pieska.

8


-         Czy pani się dobrze czuje? Co się stało? - krzyknął kierowca. - W ostat­niej chwili panią zauważyłem! - Miał miły, pełen troski głos.

-         Proszę mi pomóc. Proszę mnie zabrać do najbliższego weterynarza. Muszę ratować mojego psa. Czy może pan to zrobić?

-         Da pani radę wsiąść do samochodu? - zapytał.

-         Tak. Proszę się pośpieszyć. Mój pies potrzebuje pomocy.

-         Kilka przecznic stąd mieszka weterynarz. Nazywa się chyba Davis. Ma lecznicę na tyłach domu. Może być? - W głosie dobrego samarytanina zabrzmiał niepokój.

-         A niechby nawet pracował w namiocie. W porządku. Bardzo, bardzo dziękuję. Ale nie mam pieniędzy, żeby... panu zapłacić.

-         Nie chcę żadnych pieniędzy. I nie chcę wiedzieć, co się stało. To zna­czy. .. nie to miałem na myśli. Ja tylko nie chcę być w nic zamieszany.

-         Muszę tylko dotrzeć do weterynarza. Podrzuci mnie pan i nigdy wię­cej nie zobaczy. Daleko jeszcze?

-         To już tutaj. Stanę na podjeździe i zadzwonię do drzwi. Zaraz potem odjadę. Pomogę pani wysiąść. Jezu, kobieto, na pewno wszystko z panią w po­rządku? Wygląda pani gorzej niż ten pies. Proszę mnie wziąć pod ramię. Mam go ponieść?

-         Przecież nie chce się pan w nic mieszać. Nie, nie trzeba. Sama ją zaniosę. Dziękuję za pomoc. Mam nadzieję, że będę się kiedyś mogła od­wdzięczyć.

-         Widać światło, ktoś otwiera drzwi. Ostrożnie. Panią też powinien obej­rzeć lekarz.

-              Tak, jak tylko będę pewna, że psu nic nie jest. Jeszcze raz dziękuję.
Weszła do czystej, pachnącej środkiem dezynfekcyjnym lecznicy. Łzy

Popłynęły jej z oczu.

-        Proszę pomóc mojej suczce. Mam tylko ją. Wiem, jak wyglądam, pro­szę się mną nie przejmować. Bywało gorzej. Musi pan do niej mówić. Jest przerażona. Przyszłam, jak mogłam najszybciej. Może nie powinnam była jej ruszać, ale nie wiedziałam, co zrobić. Pomoże jej pan, prawda? Przyrzekłam jej, że wyzdrowieje. Przyrzekłam, że będę się nią zawsze opiekować. Nigdy nie łamię obietnic. Mam tylko ją, a ona ma tylko mnie. Proszę, błagam, niech jej pan pomoże.

-        Niech pani siada! I nie rusza się! Bez dyskusji! Zajmę się psem. To mój zawód. A kiedy już jemu pomogę, opatrzę i panią. Jak jej na imię? - Jego głos, choć surowy, nie był niemiły.

-        Lucie. Tylko ja jedną mam na świecie. Pan musi to zrozumieć. Ona... ona lubi, kiedy się śpiewa ,,Błyskaj, błyskaj, gwiazdko mała...". - Głos Helen załamał się.

9


-              Chyba sobie poradzę. W butelce pod zlewem jest trochę brandy, mło­da damo. Proszę wypić kilka łyków. Dobrze to pani zrobi.

Helen długo patrzyła w łagodne oczy. Weterynarz jak z obrazka. Siwe włosy, rumiane policzki, okulary w drucianych oprawkach, ciepły uśmiech i cudowne ręce. Ręce, które uleczą Lucie. Skinęła głową i pociągnęła łyk.

A potem czekała.

Zupełnie straciła poczucie czasu, wpatrzona w białą ścianę z podobiznami tasiemców, pcheł i innych pasożytów. Modliła się za Lucie, przeklinała swojego męża, by po chwili prosić Boga o wybaczenie tych niegodziwych myśli.

Czy Daniel żyje? Miała nadzieję, że nie. Ale źli, podli ludzie, tacy jak on, nie umierają tak łatwo. Żyją, by dręczyć innych. Gdyby Daniel umarł, ona byłaby morderczynią. Poszłaby do więzienia. Kto wtedy zająłby się Lucie? Czy doktor Gerald Davis przygarnąłby ją i kochał tak, jak ona ją   kochała? Może powinna zadzwonić do domu i sprawdzić, czy Daniel żyje? Jeśli odbie­rze policjant, będzie wiedziała, że go zabiła.

Co się z nią stanie? Jeśli Daniel żyje, to czy złoży doniesienie na policję? Czy zaczną jej szukać? Nie miała ani centa. Może mogłaby pójść do schroni­ska dla kobiet. Może ten miły weterynarz mógłby ją tam zabrać. A może, tak jak tamten samarytanin, nie będzie chciał się w nic plątać. Która to godzina? No proszę, zgubiła zegarek.

Usłyszała ciche kroki i podniosła głowę. Był wysoki. Prawie tak wysoki jak Daniel. Spróbowała wstać, ale weterynarz położył jej dłoń na ramieniu, dając do zrozumienia, że nie powinna się ruszać.

-        ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin