Wieslaw Wernic - Sierzant Konnej Policji.doc

(1396 KB) Pobierz
Wiesław Wernic

Wiesław Wernic

 

 

Sierżant Konnej Policji

 

 

 

 

 

 

Kim jest Owen?

 

Wrzesień 1890 roku był, jak na tę porę roku, niezwykle ciepłym miesiącem. Zaskakujące upały, typowo letnie w jesiennej porze, zastały nas obu w południowej części Saskatchewanu - okręgu kanadyjskich Terytoriów Północno-Zachodnich[1].

Przybyliśmy tu najpierw koleją do stolicy okręgu, Reginy, a później dwukonna bryczka przez półtora dnia, przerwanego nocnym biwakiem wśród pustkowi bezkresnej prerii, dowiozła nas do wielkiego gospodarstwa hodowlanego, własności Jonathana Caldwella.

Przyczyną tej niespodziewanej dla nas obu (Karola Gordona i mnie) podróży były przedziwne tarapaty, w jakie popadł właściciel Alicji” (tak nazywała się farma Caldwella). O wyciągnięcie go z tych tarapatów Caldwell gorąco nas prosił za pośrednictwem znanego nam od lat porucznika (ongiś sierżanta) Północno-Zachodniej Konnej Policji - Gary Mitchella.

Nie będę powtarzał historii, jaka się przydarzyła posiadaczowi Alicji”. Nie ma ona bowiem nic wspólnego z tym, o czym mam zamiar opowiedzieć[2]. Ale do rzeczy!

Na wstępie wspomniałem o letniej aurze tamtej jesieni. To właśnie jej zawdzięczałem możność wysłuchania i z kolei powtórzenia opowieści o przedziwnych życiowych perypetiach przypadkowo poznanego przeze mnie człowieka. Gdyby bowiem padały dokuczliwe deszcze i dęły wiatry sygnalizujące nadciąganie zimy, nie mógłbym tyle czasu spędzać w ogrodzie otaczającym budynek farmy, grzejąc się w słońcu i... nastawiając uszu, jak to się potocznie określa. Zaiste warto było słuchać!

Nigdy dotąd podczas mych wypraw z Karolem Gordonem nie zawędrowałem tak daleko na północ amerykańskiego kontynentu. Stało się to dopiero rok później[3].Wówczas jednak wydawało mi się, że przebywam jeśli nie w samym sercu Północy, to w jego pobliżu. Jakże fascynowały mnie tutejsze egzotyczne nazwy rzek, jezior, osad ludzkich!

Oto Płaszczyzna Jeżozwierza, Jezioro Węża, Jezioro Kri (od nazwy indiańskiego plemienia), Jezioro Frobishera (głośnego odkrywcy i podróżnika), Cieśnina Pelikana, Jezioro Pian, Jezioro Ostatniej Góry, miasteczko o nazwie Hudson Bay. W jakiż to sposób i dlaczego przywędrowała tu nazwa Zatoki Hudsona, położonej w linii powietrznej o trzysta pięćdziesiąt mil na wschód od tej osady?

A inne osiedla? Chociażby taka Marchew nad rzeką... Marchwią albo Indiańska Głowa, Żółta Trawa, Biały Las. Samo miano okręgu Saskatchewan wywodzi się od rzeki o tejże nazwie. Przekręconej nazwie, bo Indianie zwą tę rzekę Kisikatchewan, co oznacza wolno płynąca woda”.

Urok egzotyki takich nazw po prostu mnie oczarował. Jakże chciałbym napotkać któregoś zojców chrzestnych”, na przykład Jeziora Ostatniej Góry, aby mi wytłumaczył pochodzenie tej nazwy. Lub też - Cieśniny Pelikana. Przecież pod tą długością i szerokością geograficzną nigdy nie żyły pelikany! Na pewno mieszkali tu ludzie (a może nadal mieszkają) o bujnej fantazji i poetyckich skłonnościach.

W następnym roku, jak już wspomniałem poprzednio, zrządzeniem losu przyszło mi poznać prawdziwą Północ, taką jaka nawet w lecie chłodem dmucha. Wówczas - przez porównanie - egzotyka równin Saskatchewanu wiele straciła w mych oczach.

Tymczasem trafiła się okazja wysłuchania opowieści bywalca, który wydeptał ścieżki przez ziemie, o jakich wówczas nawet nie śniłem, mimo że - daleki od samochwalstwa - wielokrotnie wspominałem o swych wędrówkach przez pustacie Arizony, Nowego Meksyku, Oklahomy, Montany. Nie były mi obce bezdroża południa i zachodu, ale - północy nie!

Mój przygodny informator uraczył mnie wspomnieniami, z których można ułożyć bardzo interesującą książkę. Zwróciłem mu na to uwagę.

- Gdzież ja do pisania? Chętnie odstąpię panu wszystko, co naopowiadałem, a na życzenie służę dalszą porcją. Proszę, niech pan sam o tym napisze. No, i wspomni też o mnie. Nazywam się Owen Hove.

Powyższe słowa nie wyjaśniają sprawy całkowicie. Muszę więc dodać, że Hove był sierżantem Północno - Zachodniej Konnej Policji[4]. Ta kanadyjska służba bezpieczeństwa została zorganizowana w 1873 roku celem zaprowadzenia porządku i zagwarantowania bezpieczeństwa nielicznej podówczas ludności zachodnich, preriowych obszarów Kanady, rozciągających się aż do podnóży Gór Skalistych oraz ziem leżących daleko na północy, po Ocean Arktyczny i granicę z Alaską. Olbrzymi ten teren do roku 1869 stanowił własność Kompanii Zatoki Hudsona, przedsiębiorstwa handlowego, jakie w 1670 roku, nadaniem króla Anglii Karola II, uzyskało około półtora miliona mil[5] kwadratowych dziewiczych ziem. W 1869 roku tereny te zostały wykupione przez rząd Dominium Kanady za półtora miliona kanadyjskich dolarów. W konsekwencji należało nad nimi roztoczyć opiekę prawa, a przede wszystkim obsadzić strażą na tysiąc mil długą granicę państwową między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi.

Tamtędy bowiem napływali ze Stanów włóczykije amerykańskiego Dzikiego Zachodu, przestępcy uchodzący przed wymiarem sprawiedliwości, łowcy skór wybijający ostatnie bizonie stada, handlarze - przemytnicy z wozami pełnymi beczułek kiepskiej whisky sprzedawanej Indianom za cenne skórki. Pewni bezkarności przybysze wznosili na ziemiach należących do Kanady obronne forty służące za składnice alkoholu, wywieszając na nich gwiaździste flagi swego kraju.

Rząd Dominium chciał również ochronić robotników budujących linie kolejowe ze wschodu na zachód oraz nawiązać przyjacielskie kontakty z zachodnimi i północnymi plemionami Indian, jak również położyć kres ciągle wznawianym wojnom międzyplemiennym. Takiemu to działaniu miała podołać pierwsza, zaledwie trzystu ludzi licząca grupa konnej policji. I podołała!

Historycy twierdzą, że był to cud, jaki się wydarzył w dziejach Kanady. 8 lipca 1874 roku ta skromna siła zbrojna zdała swój pierwszy egzamin. Z miejsca zbiórki (sześćdziesiąt mil na południe od Winnipegu) wyruszyła na zachód kawalkada dwustu siedemdziesięciu pięciu ludzi, trzysta dziesięć koni, sto czterdzieści dwa woły, dziewięćdziesiąt trzy sztuki bydła, sto czternaście lekkich dwukołowych wózków i siedemdziesiąt trzy ciężkie czterokołowe wozy. Ludzie otrzymali mundury: czerwone kurty (na wzór uniformu brytyjskiej armii) i granatowe spodnie z żółtymi lampasami.

W okresie czterech miesięcy przebyto ponad tysiąc mil, podczas tego marszu zniszczono składnice wódki przemycanej ze Stanów, wzniesiono szereg posterunków obronnych i nawiązano łączność z Indianami. W tym czasie padło z pragnienia lub głodu sporo pociągowych zwierząt, lecz nie zginął ani jeden człowiek. Tak to wygląda w wielkim skrócie. Cóż jeszcze dodać?

Chyba to, że służba w Konnej Policji nie była wysoko wynagradzana. Szeregowy policjant - konstabl otrzymywał zaledwie jednego dolara dziennie, subkonstabl - zaledwie siedemdziesiąt pięć centów, inspektor (dowodzący pięćdziesięcioma ludźmi) pobierał roczną pensję w wysokości tysiąca czterystu dolarów, czyli nieco ponad sto szesnaście dolarów miesięcznie. Co prawda po trzech latach nienagannego sprawowania obowiązków policjant mógł otrzymać darmo sto sześćdziesiąt akrów prerii na zagospodarowanie się, lecz tego rodzaju materialna zachęta miała raczej słaby wpływ na rekrutację kandydatów do nowej odmiany służby bezpieczeństwa. Niewielki tylko procent osiadł później na roli. Decydującym natomiast czynnikiem była chęć przeżycia wielkiej przygody. Gdzież łatwiej ją napotkać, jeśli nie wśród prawie bezludnych, dziewiczych ziem? W tym, co opowiadał Owen Hove, znalazłem potwierdzenie mego przypuszczenia. Wizja wielkiej przygody skłoniła wielu młodych Kanadyjczyków do przywdziania szkarłatnej kurty i poddania się rygorom ostrej dyscypliny.

Kiedy Hove zdecydował się na wybranie zawodu? Na jak długo się z nim związał? Zagadnąłem go o to.

- Ba - odparł - miałem wówczas osiemnaście lat, to znaczy prawie osiemnaście, brakowało kilku miesięcy.

- Wiek w sam raz... - wtrąciłem.

Pokręcił głową.

- O, nie. Do konnej policji przyjmowano wówczas ludzi z dużym doświadczeniem. Najchętniej takich, którzy już służyli w armii, zwłaszcza w kawalerii. Na drugim miejscu stawiano kandydatów, którzy w swych traperskich wędrówkach przemierzyli mało znane ziemie Terytoriów Północno - Zachodnich i potrafili porozumieć się z Indianami. Niestety, nie należałem do żadnej z tych grup. Ot, byłem takim sobie szczeniakiem marzącym o przygodzie, lecz jakiż chłopak w moim wieku o niej nie marzy. Moje wyobrażenie o służbie w szeregach Północno - Zachodniej śmiechu było warte! Co mi się śniło? Nocne biwaki, czerwonoskórzy wojownicy, stada bizonów, a ja wśród takich dekoracji na wspaniałym rumaku przemierzający pustkowia, by nieść pomoc potrzebującym.

- Piękne wyobrażenia - zauważyłem.

- Ba, lecz odbiegające od rzeczywistości, gdy wreszcie oko w oko z nią stanąłem. Ale zanim do tego doszło, przekorny los wylał mi na głowę kilka kubłów zimnej wody. Do formującego się pierwszego oddziału Konnej Policji nie zostałem przyjęty. Nie brałem więc udziału w wielkiej wyprawie na zachód. Mając osiemnaście lat czułem się bardzo stary. Śmieszne? Na pewno, ale taki nastrój wzbudziła we mnie odmowa przyjęcia w szeregi policji. Różne głupie myśli mogą narodzić się w głowie zawiedzionego w swych planach młokosa. Los jednak zlitował się nade mną. Mówię los, w rzeczywistości była to inicjatywa mego ojca. Nie nudzę pana?

Zaprzeczyłem bardzo szczerze.

- Widzi pan, mój ojciec przybył do Ameryki z Europy w 1854 roku.

- Z Anglii? - spróbowałem zgadnąć.

Potrząsnął przecząco głową.

- Zwiodło pana moje prawdziwie angielskie nazwisko. Czy nie tak?

Przytaknąłem.

- Ano właśnie. Lecz początkowo brzmiało ono zupełnie inaczej, mianowicie Chowerski.

- Chowerski? - powtórzyłem zaskoczony.

- A tak. Z wymową mały kłopot, lecz jeśli je napisać, żaden Anglik nie zdoła odczytać prawidłowo. Mój ojciec przybył do Kanady z Polski. Nie wiem, czy się pan orientuje...

- Kościuszko, Pułaski - wpadłem mu w słowo. - Wielki kraj, który zniknął z politycznej mapy świata rozszarpany przez trzech zachłannych sąsiadów...

- ...i który kilkakrotnie usiłował odzyskać niepodległość. Między innymi w roku 1846. Wybuchło wówczas zbrojne powstanie[6]. Brał w nim udział mój ojciec. Zakończyło się klęską, ojciec musiał uciekać i po latach tułaczki wylądował w Kanadzie, w Halifax. Z zawodu był rymarzem. Rozumie pan, siodła, uprzęże i tym podobny sprzęt, bez którego nie sposób używać konia ani wierzchem, ani w zaprzęgu. Dla takiego fachowca znalezienie pracy nie jest problemem, lecz na przeszkodzie stanęła nieznajomość angielskiego. I znowu pomyślny traf: ojciec napotkał rodaka, i to wcale nie takiego, który podejmuje się wszelkiej pracy, byle tylko nie umrzeć z głodu. Był to starszy jegomość, osiadły w Kanadzie od trzydziestu lat, a więc świetnie zorientowany w warunkach tutejszego życia i posiadający nieźle prosperujące przedsiębiorstwo transportowe. Przyjął ojca do pracy, a w wolnych chwilach uczył go angielskiego. Po pół roku oświadczył, że ma dla niego zajęcie znacznie lepsze od ładowania towarów na wozy. Ojciec zmartwił się (jak mi później opowiadał) sądząc, że pracodawca po prostu pragnie się go pozbyć. Mylił się. Przedsiębiorca przewozowy pozostawał w dobrych stosunkach handlowych i towarzyskich z właścicielem zakładu rymarskiego. Wiadomo, kto zajmuje się transportem, ten, chce czy nie chce, musi korzystać z usług rymarza. Tam właśnie skierował mego ojca. Dlaczego nie wcześniej? Prosta sprawa. Należało minimalnie opanować angielski. W mowie i piśmie. Ojciec to osiągnął. W nowym miejscu pracy mógł wreszcie pokazać, co potrafi. I pokazał. Więcej nawet: stał się ulubieńcem nowego szefa. Ba, również jego córki! Sprawy potoczyły się szybko. Łatwo odgadnąć, w jakim kierunku, małżeńskim. W roku 1865 przyszedłem na świat....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin