Canham Marsha - Mroczna strona raju(2).rtf

(317 KB) Pobierz

PROLOG

- Nie jestem detektywem. Nie chcę być detektywem i nigdy mi się nie śniło odgrywać Jemme Jatale

W szpiegowskiej powieści. Co więcej, nie mam zamiaru psuć sobie dobrze zasłużonych wakacji z

powodu widzimisię paru tajniaków.

Philip Levy, prokurator okręgowy, odchylił się do tyłu razem z krzesłem i zmęczonym gestem

potarł czoło. Osiągnął swoje stanowisko dzięki prawości, a teraz z trudnością powstrzymywał się

od przeklinania. Naprzeciwko niego, w eleganckim letnim kostiumie, pokazując długie nogi,

siedziała jego zastępczyni Megan Worth. Phil hamował się dlatego, że Megan była jednym z

najlepszych zastępców, jakich kiedykolwiek miał. Poza tym z całego serca zgadzał się z jej zdaniem

na temat marnowania czasu i pieniędzy podatników.

- Megan, ci panowie nie proszą, byś zamieniła dyplom prawnika na maszynę do szyfrów. Proszą

jedynie, byś nieco zmodyfIkowała swoje plany urlopowe. Zamiast jechać na Cape Cod, gdzie

zresztą leje od dwóch tygodni, poleciałabyś na Bahamy i wylegiwałabyś się w słońcu. Czy to takie

okropne?

Megan postukiwała długimi, wymanikiurowanymi paznokciami w drewnianą poręcz krzesła.

- Owszem, jeśli nie wiem, dlaczego miałabym to zrobić. Poza tym zarezerwowałam już i opłaciłam

ten dom na Cape Cod. A jak dobrze wiesz, zastępcy prokuratora okręgowego nie tarZają się w

pieniądzach.

Phil wiedział doskonale, że Megan mogłaby kupić i sprzedać połowę posiadłości na Cape Cod,

wymieniając tylko nazwisko swego ojca, ale uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Nie wątpię, że ci panowie z wydziału skarbowego są gotowi nie tylko zwrócić ci pieniądze za nie

wykorzystany dom na Cape Cod, ale również pokryć wszystkie twoje wydatki we Freeport.

Panowie, czy mam rację?

Jeden z trzech nieznajomych, niski mężczyzna w ciemnym garniturze, podszedł bliżej. Ponuro

przyjmił się zarówno lekko rozbawionemu Levy'emu, jak i wyniosłej blondynce, która najwyraźniej

pragnęła zatruć mu resztę dnia papierkową robotą.

- Oczywiście. W zamian za pani współpracę jesteśmy gotowi wszystko załatwić.

Megan przyjrzała się niskiemu człowieczkowi. Karta identyfIkacyjna na jego piersi informowała,

że jest to star¬szy agent w wydziale skarbowym, ale wyglądem i sposobem zachowania się

przypominał jej raczej członka brygady deratyzacyjnej. Był niski, miał małe świńskie oczka,

zmniejszone jeszcze przez grube okulary w drucianej oprawce, a zaczerwieniony nos zdradzał

chroniczny katar. Gdy na powitanie ścisnął jej dłoń, wydawało jej się, że dotyka czegoś lepkiego.

Założyia nogę na nogę i zdjęła nitkę, która przyczepiła się do mankietu bluzki. .

_ Nie usłyszałam jeszcze, dlaczego powinnam z panem współpracować. Powiedział pan, że

mogłabym pomóc w wyjaśnieniu sprawy, którą pana wydział zajmuje się od dwóch lat, a która

utknęła w martwym punkcie. Nie wyjaśnił pan jednak, o co właściwie chodzi.

Agent Abner Homsby uśmiechnął się kwaśno. Skinął na jednego z towarzyszących mu mężczyzn,

który posłusznie podszedł i podał Hornsby'emu dużą brązową kopertę.

- Może zacznę od odświeżenia pani pamięci.

Hornsby otworzył kopertę i wyjął z niej kilka błyszczących czarno-białych fotografIi. Pierwsza z

nich ukazywała czterech mężczyzn. Dwie pozostałe były powiększeniami twarzy.

- Vmcent Giancarlo - mruknęła Megan, rozpoznając centralną postać na fotografIi. - Zdaje się" że w

zeszłym roku miał sprawę o oszustwa podatkowe?

_ Ma pani znakomitą pamięć. Tak, miał sprawę. Niestety, oskarżenie było, jak zwykle, nie poparte

dowodami i udało mu się wywinąć. Na razie, tylko na razie, zapewniam panią, bo prędzej czy

później uda mi się go wsadzić za kratki.

Nie pan jeden miałby na to ochotę - pomyślała Megan z ironią. Giancarlo był domniemanym

szefem syndykatu, a jego ,,rodzina" należała do tych, którym patronował Don Carlos Vannini, jeden

z, jak twierdzono, najbardziej znaczących "ojców" mafIi w kraju. Don Vannini przekroczył już

osiemdziesiątkę. Jeśli wierzyć plotkom, przez ostatnie dziesięciolecie usiłował odciąć się od

nielegalnych sposobów wzbogacania się i udowodnić, że można zbudować i zachować fortunę,

działając całkowicie lub niemal w zgodzie z prawem ...

Vincent Giancarlo należał do tych nielicznych, którzy ciągle sądzili inaczej. Jego dochody wciąż

pochodziły głównie z hazardu i przemytu narkotyków. Co więcej, podejrzewano, że osobiście

kontrolował prowadzone na Wschodnim Wybrzeżu operacje prania brudnych pieniędzy.

- Kilka miesięcy temu widziała pani już te zdjęcia. Zgadza się? - spytał Homsby.

Megan rzuciła spojrzenie na Phila Levy'ego, ale ten tylko wzruszył ramionami.

- Oglądam w pracy bard,zo dużo zdjęć, proszę pana. Skoro pan twierdzi, że już je widziałam, to

zapewne tak było.

- Więc proszę mi zrobić przyjemność i przyjrzeć się twarzy mężczyzny stojącego jako drugi od

lewej.

Zrobić mu przyjemność? - pomyślała z irytacją. Znów zerknęła na Phila, wyratllie dając do

zrozumienia, że nie podoba się jej sprawianie przyjemności agentowi Hornsby'emu.

- No dobrze - powiedziała. - Przyglądam się. I co mam zobaczyć?

Jakość zdjęcia była mama. Zrobiono je z dużej odległości. Powiększenia były jeszcze gorsze,

rozmazane i ciemne. Twarz mężczyzny była niemal niewidoczna. Identyfikację dodatkowo

utrudniał fakt, że mężczyzna zwrócony był do obiektywu półprofilem - można było wyraźnie

rozpoznać jedynie mocną szczękę i rozwiane wiatrem ciemne, dość długie włosy.

- Przykro. mi, ale ja nie ... - Nagle poczuła lodowaty dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa.

- Słucham, co pani mówi? - Agent Homsby przysunął się bliżej. Najwyraźniej na obiad jadł czosnek

ijego oddech skutecznie odgonił wszystkie skojarzenia.

Megan potrząsnęła głową. Zimny dreszcz minął, zostawiając jedynie niechętną ciekawość.

- Czy pomogłoby to pani, gdybym przytoczył, co pani powiedziała, gdy pierwszy raz widziała te

zdjęcia?

- Nie sądzę, ale mam wrażenie, że pan i tak mi powie.

- Dokładne pani słowa, zanotowane przez jednego z naszych agentów, brzmiały: "Kim jest ten

człowiek?

Chyba mi kogoś przypomina".

- No i co? - ponagliła go niecierpliwie.,... I kim on jest?

- Wówczas nic na jego temat nie wiedzieliśmy. Zdjęcia zrobiono w Miami, a nasi agenci nie

interesowali się nim specjalnie, nie uważając go za ważną postać. Koncentrowali się jak zwykle na

Giancarlu. Więc pan Michael Vallaincourt miał pełną swobodę ruchów.

- Michael Vallaincourt? - Nazwisko nic jej nie mówiło.

- Więc kim on jest?

- Właścicielem bardzo dużego i ekskluzywnego hotelu z kasynem na Bahamach. Nazywa się to

,,Privateer's Paradise". Początkowo nie mieliśmy żadnych podstaw, by go podejrzewać o

powiązania czy to z Vmcentem Giancarlo, czy z Don Carlosem Vanninim, więc jego nazwisko i

zdjęcie wprowadziliśmy do kartoteki jedynie z pobieżnym raportem.

- Rozumiem, że coś się stało, skoro zmieniliście zdanie na jego temat?

- Znowu pojawiał się w Miami. Cztery razy w ciągu trzech tygodni.

- To rzeczywiście niewybaczalne z jego strony - skomentowała sucho.

- A dwa tygodnie temu przyjechał do Miami późno wieczorem i przez kilka dni siedział zamknięty z

Vincem Giancarlo.

- Wciąż nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. Dla większego efektu agent Hornsby na chwilę

zawiesił głos ..

- Uznaliśmy, że należy się nim bliżej zainteresować.

Proszę sobie wyobrazić nasze zdumienie, gdy odkryliśmy, że tajemniczy pan Vallaincourt ... nie ma

przeszłości. Nazwisko, wyraźnie francuskie, jest fałszywe. Nie byliśmy w stanie go zidentyfikować.

Nie udało nam się zrobić mu lepszej fotografii. Urządzenia alarmowe w jego kasynie

uniemożliwiają robienie zdjęć. Mieszka w hotelu i bezskutecznie próbowaliśmy go wyśledzić w

jakimś innym miejscu. Krótko mówiąc, to człowiek bez nazwiska, bez twarzy i bez przeszłości.

Dość niebezpieczne zestawienie niewiadomych, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę

upodobanie Giancarla do przesadnej dyskrecji.

Megan spojrzała na Hornsby'ego, który najwyraźniej oczekiwał od niej jakiegoś komentarza.

- Może on i Giancarlo są po prostu przyjaciółmi? _ Wzruszyła ramionami.

- Tacy ludzie jak Vincent Giancarlo nie mają przyjaciół. Mają jedynie rywali i wrogów.

- No więc wasz pan Vallaincourt jest rzeczywiście zagadką• Powinniście się cieszyć, że przez

najbliższe miesiące będziecie mieli coś do roboty.

- lo to chodzi - przerwał jej Hornsby, wyraźnie urażony jej ironią. - Straciliśmy już zbyt wiele czasu

na Vincenta Giancarlo, a rezultaty są mizerne. Jeśli ma zamiar przenieść część swoich interesów ze

stałego lądu na wyspy, powinniśmy o tym wiedzieć jak najwcześniej. Jeśli, jak podejrzewamy,

kasyno ma służyć do prania pieniędzy syndykatu, to koniecznie musimy wiedzieć, co łączy

Giancarla z Michaelem Vallaincourtem. Nawet najbardziej nikła nadzieja, że będzie pani w stanie

zidentyfikować Vallaincourta, uzasadnia naszą prośbę o spędzenie płatnego urlopu na Bahamach.

- Skoro powiedziałam, że mi kogoś przypomina, to pewnie tylko dlatego, że... - machnęła ręką,

zastanawiając się, jak sformułować to, co jej cAodzi po głowie - no, że przypomina. To znaczy,

wygląda tak samo jak tysiące mężczyzn, których codziennie mijam na ulicy. Mogłam go widzieć

gdziekolwiek.

Agent Hornsby próbował się opanować, ale przemawiał coraz bardziej piskliwym ze

zdenerwow;lOia głosem. Poprosił, żeby jeszcze raz przyjrzała się zdjęciom.

- Nie muszę się im więcej przyglądać - oznajmiła Megan lodowatym tonem. - Nie rozpoznaję ani

twarzy, ani nazwiska. Doceniam pańskie wysiłki, ale naprawdę uważam, że powinniście tam wysłać

wykwalifikowanego agenta.

- Oczywiście, moglibyśmy to zrobić. Zresztą nasz człowiek będzie tam także. Ale stałą placówkę

przygotowuje się tygodniami, nawet miesiącami.

Hornsby ze złością wpatrywał się w Megan.

Najwyraźniej nie robiło to na niej wrażenia. Wzrok kobiety był teraz spokojny i zimny, ale Hornsby

był niemal pewien, że gdy pierwszy raź spojrzała na zdjęcie Michaela Vallaincourta, jej zielone

oczy błysnęły. Nie miał podstaw do podejrzewania jej o ukrywanie informacji. Ostatecznie była

protegowaną Levy' ego, który przygotowywał ją do przejęcia jego stanowiska. Poza, tym

pochodziła z bogatej i wpływowej rodziny. Jej ojciec zasiadał w Sądzie Najwyższym, starsi bracia

byli politykami. Sama Megan wyrastała w środowisku prawniczym. W jej przeszłości nie było

śladu jakichkolwiek kontaktów z kimś spoza jej sfery. Królowa Sopel Lodu była absolutnie czysta,

a jednak ...

- Nie miałem zamiaru przesadzać ani pani straszyć.

Chodzi tylko o pomoc w zidentyfIkowaniu człowieka. Jeśli boi się pani o własne bezpieczeństwo ...

--Boję się jedynie, że będę marnować tak swój, jak i pański czas - przerwała mu żgryźliwym tonem.

- Zaryzykujemy. Wydatki na ten cel już zaaprobowano.

Pani zdaniem jest to strata czasu i pieniędzy, ale jeśli istnieje nawet najmniejsza szansa, że uda się

cokolwiek wyjaśnić, musimy ją wykorzystać.

Megan zwróciła się do Philipa Levy'ego.

- Phil, to śmieszne. Czy nie możesz czegoś zrobić?

- Szczerze mówiąc, ja też uważam, że to strata czasu - odpowiedział Phi! zmęczonym głosem. - Ale

ta prośba została poparta przez Biuro Prokuratora Generalnego. Nie mamy żadnych dowodów, że

Giancarlo chce rozszerzyć pole działania. Z drugiej strony wiemy, że pierze pieniądze syndykatu w

Miami. A jeśli przenosi część tego mi Bahamy? - Phil skrzywił wargi. - Uważam, że to bzdura. Nie

chodzi mi o to, że ten łajdak czegoś nie kombinuje, ale wyprowadzać się z Miami? Nie. Wie, że

Vannini już długo nie pożyje. Nie będzie likwidował czegoś, co budował całe życie, tylko dlatego,

że jakiś staruch chce umrzeć z czy¬stym sumieniem. Ale o to będziemy się martwić później. Jak na

razie, te gryzipiórki chcą tylko zidentyfIkowania Vallaincourta. W najlepszym wypadku zobaczysz

go z bliska i doniesiesz, że przypomina ci Myszkę Miki. W najgorszym - ty i twoja kuzynka

spędżicie dwutygodniowy opłacony urlop w pięciogwiazdkowym hotelu na Bahamach. Proszę cię -

złożył ręce jak do modlitwy - zrób przyjemność staremu człowiekowi. Za dziesięć miesięcy

odchodzę na emeryturę. Weź urlop. Weź urządzenie do szyfrowania tekstów i naucz się, jak pisać

brzydkie słowa w alfabecie Morse'a. Nic ci się nie stanie z tego powodu, a moje wrzody żołądka

może się uspokoją. A właśnie, gdzie, do diabła, położyłem swoje lekarstwa?

Gdy Phil grzebał w szufladzie, Megan wyglądała przez okno. Na dworze rozszalała się burza.

Zacinał deszcz i hulał wiatr. Właściwie nie miała wyboru.

- Załóżmy ... tylko załóżmy, że zgodzę się na tę bzdurę i rzeczywiście rozpoznam Michaela

Vallaincourta. Co wtedy?

- Wtedy? - Hornsby był wyraźnie uszczęśliwiony. ¬Wtedy po prostu przekaże pani tę informację

jednemu z naszych agentów, a sama będzie dalej wypoczywać, jak gdyby nigdy nic. Niech się pani

nie martwi - dodał protekcjonalnym tonem - będzie pani całkiem bezpieczna. "Privateer's Paradise"

jest jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli na wyspach. Bez względu na wszystko, pan

Vallaincourt nie jest typem człowiekiem, który ubrałby gościa hotelu w betonowe buty.

Megan opanowała chęć gwałtownego potrząśnięcia agentem Homsbym.

- A to urządzenie do szyfrowania ... ?

_ Ach, no właśnie. Agent, którego posyłamy jako pani łącznika, będzie mial przykazane, by pod

żadnym pozorem nie ujawniać się, póki pani sama nie nawiąże kontaktu. Ponieważ nie jesteśmy

pewni, z czym właściwie mamy do czynienia, proszę, żeby skomunikowała się pani z nim dopiero

wtedy, gdy będzie pani miała jakąś konkretną informację.

- A jak mam się z nim porozumieć? Wywiesić prześcieradło przez okno sypialni?

Agent Hornsby zaczerwienił się, a Phil Levy zachichotał.

- Nie możemy oczywiście ufać telefonom, więc, jeśli będzie pani miała jakieś wiadomości, proszę

po prostu włożyć tę bransoletkę. - Skinął na pomocnika, który podał mu zwyczajne złote kółko. -

Nasz agent będzie wiedział, jak pani wygląda. Gdy zobaczy bransoletkę na pani ręce, sam się

zgłosi. I to wszystko.

I to wszystko - powtórzyła w myśli. Jakoś nie mogła w to uwierzyć.

- Macie bilety?

Trzeci agent szybko wręczył jej wypchaną kopertę.

- Bilety lotnicze i potwierdzenia rezerwacji w "Pńvateer's Paradise" - powiedział. - Dla pani i pani

... Stevenson, prawda? Jako dodatkowe zabezpieczenie, rezerwacja jest na nazwisko pani byłego

męża. Mam nadzieję, że nie ma pani nam tego za złe.

Megan wciągnęła powietrze i westchnęła. Co Shań poriie na to wszystko?

Shań Stevenson była nie tylko jej kuzynką, ale również najbliższą przyjaciółką. Od miesięcy

nalegała na wspólny urlop, a ostatnio telefonowała co wieczór, prośbą i groźbą usiłując nie

dopuścić, by Megan się wycofała.

Będzie musiała w jakiś dyplomatyczny sposób poinformować Shań o zmianie planów. Na Bahamy

nie można dostać się ani samochodem, ani pociągiem, a Shań potwornie boi się latania.

Przekonanie ją do wejścia na pokład samolotu jest zadaniem, przy którym blakną wszystkie inne.

ROZDZIAŁ l

Śledząc spojrzeniem srebrną kulkę, obiegającą koło ruletki, Megan zastanawiała się, jak może

odczuwać zarazem podniecenie i absurdalność sytuacji. Nonsensem było przypuszczać, że kulka

wpadnie w przedziałek koła odpowiadający numerowi na wybranym przez nią kwadraciku.

Podniecające było to, że jednak, w jakiś magiczny sposób, było to możliwe.

Rozsądek podpowiadał jej, że marnuje pięć dolarów, ale wizja czerwononosego człowieczka w

ciemnym garniturze o nazwisku Hornsby wywołała najej twarzy pełen mściwości uśmiech.

Położyła szton na czarnej siódemce.

Niemal natychmiast duża, upstrzona piegami dłoń wysunęła się gwałtownie i ustawiła sztony na

kwadratach otaczających jej siódemkę.

Megan wpatrzyła się w barykadę z czerwonych krążków, by po chwili przenieść wzrok na

właściciela dłoni, zwalistego i piegowatego Teksańczyka.

- Czasem to działa, dziewczyno, a czasem nie - powiedział z szerokim uśmiechem.

- Dzisiaj najwyraźniej nie działa zbyt dobrze - odrzekła Megan, mając irracjonalne poczucie winy,

że tak mamie obstawia. Już pięć razy kładła pięciodolarowy szton na wybranym kwadracie, a

Teksańczyk obudowywał go swoimi studolarowymi. Megan uważała, że mógł sobie znaleźć lepszy

system, choć twierdził, że zdarzało mu się odnosić w ten sposób spore sukcesy.

- To wszystko zależy od aury - wytłumaczył jej poważnie. - Pani aura jest jasna i świecąca. To

znaczy, że zdarzy się coś dobrego. Niespodziewanego. Coś szczęśliwego. _ Pochylił się bliżej,

mrugając konspiracyjnie. - Absolutnie nie jestem przesądny ani nic takiego - dorzucił, prostując się

- ale szczęście lubi się powtarzać, więc dlaczego nie miałoby przypadkiem trafić obok, na mnie?

Megan podobał się Teksańczyk. Jego entuzjazm był zaraźliwy. Głębokim, pełnym kpiny głosem

zwracał się do innych graczy. Miał miły, udzielający się uśmiech i jasnoniebieskie oczy, które

śledziły każdą parę przechodzących obok zgrabnych nóg. Mógłby stanowić uosobienie kochanego

dziadunia, gdyby nie złote ozdoby noszone na palcach, przegubach i pod szyją - oraz uczepiona

jego ramienia, uśmiechająca się sennie ślicznotka.

Przedstawił się jako Dallas, nie precyzując, czy jest to jego imię, nazwisko, czy miasto, z którego

pochodził. Ale był bezpośredni, hałaśliwy i zabawny - odpowiednie towarzystwo dla Megan, dla

której nie było nic gorszego, niż samotne siedzenie przy barze i przepuszczanie kolejnych

pięciodolarówek.

Istniała jeszcze gorsza rzecz - przyznawała w duchu Megan. Było to jej poczucie winy w stosunku

do biednej

Shari, która, trzęsąca się i zielona na twarzy, pozostała w domku, dzieląc swój czas między

siedzenie na toalecie a pochylanie się nad nią. Strach przed lataniem samolotem w połączeniu z

nadII\iarem rumu, który zaaplikowała sobie przed wejściem na pokład samolotu, w efekcie zmusiły

Shari do pozostania w pokoju przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.

Kuzynka heroicznie nalegała, by Megan oddała się rozkoszom urlopu w tropikach, wypoczywając,

jedząc na obiad owoce morza i pochłaniając rozliczne drinki. Nie miała nawet siły, by unieść brwi,

gdy Megan wspomniała, że zapewne pod wieczór zajrzy do kasyna. Gry nigdy nie pasjonowały

Megan i gdyby Shari była w pełni sił, niewątpliwie zainteresowałaby się tym niespodziewanym

pociągiem przyjaciółki do hazardu.

Megan była zadowolona, że tak się nie stało. Doszła do wniosku, że lepiej nie mówić Shari o

agencie Homsbym i jego idiotycznych pomysłach. Znając Shari obawiała się, że kuzynka

natychmiast kupi dla nich obu trencze i kapelusze z szerokim rondem i przez dwa tygodnie będzie

czyhała w ciemnych kątach, mając nadzieję na pasjonujące odkrycia.

Megan wolała zrobić to, do czego się zobowiązała, pozbyć się kłopotu i cieszyć wakacjami. W

gruncie rzeczy jasne słońce i cudownie błękitne niebo sprawiły, że niemal udało jej się zapomnieć o

całej sprawie. Piasek na plaży był niemal ceglasty, woda mieniła się wszystkimi odcieniami błękitu:

od najjaśniejszego turkusu do głębokiego szafiru. Było pięknie i spokojnie. Zbyt pięknie i

spokojnie, by przejmować się pomysłami jakiegoś mamie opłacanego rządowego gryzipiórka.

Dlatego też, rozluźniona i lekko oszołomiona słońcem, Megan znalazła się na wysokim stołku przy

ruletce, mając nadzieję, że tajemniczy pan Vallaincourt pojawi się, zanim coraz bardziej

dopominający się o swoje prawa żołądek wygoni ją do przepełnionej restauracji.

"Privateer's Paradise" był jednym z najbardziej luksusowych hoteli na Bahamach. Składał się z

dwustu pięćdziesięciu wytwornych apartamentów, pięciogwiazdkowej restauracji oraz kasyna. Za

głównym budynkiem, w półkolu, stały małe domki, z których każdy był wyposażony w

wychodzący na morze taras. Hotel oferował zorganizowane podwodne polowania, nurkowanie,

żeglowanie oraz wycieczki krajoznawcze. Gość mógł również wyciągnąć się na jednym z

niezliczonych leżaków i poświęcić wyłącznie opalaniu.

Kasyno było hałaśliwe i zatłoczone. Ci sami turyści, którzy w dzień snuli się po plaży w obciętych

dżinsach i klapkach, wieczorem ciągnęli do kasyna jak piranie, które poczuły świeżą krew. Bogaci.

i mniej bogaci próbowali szczęścia przy ruletce, faro, kościach i pokerze. Kobiety w wieczorowych

toaletach siedziały ramię w ramię z kobietami w plażowych sukienkach i wszystkie wydawały się

być na swoim miejscu.

Ogromne wnętrze miało szkarłatne ściany i złocone ozdoby. Rozliczne maszyny do gier,

przystosowane do połykania wszelkiego bilonu, wbudowano w nisze wzdłuż ścian. Zawieszone pod

sufitem og'romne wentylatory uzupełniały klimatyzację i pomagały usuwać nieświeże i zadymione

powietrze.

Nieomal czuło się zapach wygranych i przegranych pieniędzy. Drinki, podawane przez dziewczęta

w jedwabnych strojach kobiet z haremu, pito jak wodę. Brak okien i zegarów nie pozwalał

stwierdzić, czy na dworze panuje noc, czy dzień. Zegarek Megan stanął wkrótce po przyjściu.

Mając w pamięci uwagi Homsby'ego na temat systemów alarmowych, zastanawiała się, czy

zainstalowano tu również jakieś pole magnetyczne, które uniemożliwiało troskę o mijający czas.

Megan weszła do kasyna, gdy pierwsi goście kolacyjni zaczynali zbierać się w holu. Wydawało jej

się, że od tego czasu minęły co najmniej dwie godziny.

W ciąż nie zauważyła nikogo, kto choćby w przybliżeniu przypominał człowieka z fotografii. Z

drugiej strony, po dwóch godzinach przyglądania się twarzom wszystkich przechodzących obok

mężczyzn, mogłaby przysiąc, że każdy z nich był w jakiś sposób podobny do tamtego rozmazanego

profilu.

_ Faites vos jeux, mesdames et messieurs. Faites vos jeux.

Megan przeliczyła swój stosik sztonów. Wyznaczyła sobie sto dolarów jako granicę wytrzymałości

agenta Homsby'ego. Teraz zdała sobie sprawę, że połowę już przepuściła. Nie chciała również

rozczarowywać Dallasa i przedłu¬żać jego męki, więc nonszalanckim gestem postawiła wszystkie

pozostałe sztony razem na jednym kwadracie.

Czemu nie, pomyślała. Jej żołądek coraz wyraźniej domagał się jedzenia. Vallaincourta nie było

widać. Może jutro ...

Uwagę Megan przyciągnął wybuch entuzjazmu przy sąsiednim stoliku. Coś jeszcze, dreszcz czy

szósty zmysł, kazało jej odwrócić powoli głowę i utkwić wzrok w mężczyźnie, który właśnie

zatrzymał się w głównym wejściu do kasyna.

Była świadoma, że jej oczy rozszerzają się, a puls gwałtownie przyspiesza. To był on, mężczyzna z

fotografii. Mimo fatalnej jakości zdjęcia, nie można było nie rozpoznać szczupłej twarzy i mocno

zarysowanej szczęki. Co więcej, ta twarz rzeczywiście była jej znajoma. Boleśnie znajoma. Tylko

że kiedy znała tego człowieka, nazywał się Michael Antonacci, nie Vallaincourt, a ona była w nim

tak beznadziejnie zakochana, jak tylko nastolatka potrafi.

Ostatni raz widziała Michaela Antonacciego piętnaście lat temu, ale wydawało jej się, jakby to było

wczoraj. Krew zatętniła jej w uszach, policzki zaczęły płonąć, a żołądek dał o sobie znać ostrym

skurczem. Wargi stały się suche, a ciało pokryła gęsia skórka. Najmniejszy ruch wydawał się nie do

pomyślenia. Megan zamarła.

Michael Antonacci.

Elegancki frak zastąpił sprane dżinsy i skórzaną kurtkę, ale wypełniało go to samo szczupłe, twarde

ciało. Gęste, czarne włosy były tak samo długie jak dawniej; kiedyś jej serce miękło na ten widok, a

palce pragnęły zagłębić się w tej czuprynie. I te oczy ... Błyszczące, szaroniebieskie, podkreślone

nieprzyzwoicie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin