Edna Buchanan
NIE IGRA SIĘ Z MIAMI
MIAMI IT’S MURDER
Przekład Paweł Wieczorek
Wydanie oryginalne: 1994
Wydanie polskie: 1996
Dla Marylin Lane,
wiernej przyjaciółki,
prawdziwej siostry
Bo nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani tajnego, co by nie stało się wiadome.
(Ewangelia wg św. Łukasza: 12, 2)
Rozdział pierwszy
26 grudnia
Był mężczyzną, o jakim śni każda kobieta - w najgorszych koszmarach. Gwałciciel grasował po mieście od pierwszych dni lata, atakował w toaletach biurowców w centrum. Zjawiał się i znikał niczym duch, widziany jedynie przez przerażone ofiary - jak na razie sześć.
W Miami trwało kolejne szalone lato. Śmierdziel - bandyta o szczególnie nieprzyjemnym odorze ciała - rabował jeden bank dziennie i choć nie odpoczywał nawet na tyle, by wziąć prysznic, policja i sfrustrowane FBI nie były w stanie go wywęszyć. Wysoki urzędnik rady miejskiej, złapany na ulicy w momencie gdy zaczepiał w jednoznacznym celu chłopca na godziny, który okazał się tajnym agentem policji, próbował wyjaśnić przybyłym go aresztować funkcjonariuszom, że bada problemy socjalne miasta. W basenie jednego z hoteli przy plaży odkryto krążącą w oczekiwaniu na ofiarę olbrzymią piranię. Spadł śnieg - w Miami pada nie z nieba, lecz z samolotów. Przez dach kościoła baptystów przeleciało pół tony kokainy - wyrzuciła ją załoga cessny 310, ścigana przez inspekcję celną. Kiedy załoga policyjnego śmigłowca podleciała zbyt blisko skaczących na bungee młodzieńców, ci natychmiast złożyli skargę do wydziału spraw wewnętrznych policji i Federalnego Zarządu Lotnictwa Cywilnego.
Jest w parnym lecie Miami i jego szaleństwie coś, co dodaje mi energii. Nie tylko miewam wtedy sny w technikolorze, ale też potrzebuję mniej snu i budzę się bez budzika w samą porę, by zdążyć powitać niesamowity wschód słońca. Lato przyspiesza jeszcze tempo obrotu spraw w moim zawodzie, w którym i tak nigdy nie brakuje wydarzeń.
Prawie skończyłam artykuł o załodze śmigłowca, która dostała zakaz lotów, kiedy nastawiona na pasmo policyjne redakcyjna radiostacja podała informację o znalezieniu topielca na jednej z wysp między miastem a Miami Beach. Złapałam notes i torbę, zachwycona, że mam okazję uciec z redakcji. Dyżur tego dnia pełniła Gretchen Platt, z piekła rodem zastępczyni kierownika działu miejskiego, która od dłuższego już czasu kręciła się wokół mojego biurka, co nie zapowiadało nic dobrego.
- Najlepiej, jak pojadę i zobaczę, co się stało - stwierdziłam.
- Topielec, Britt? - zapytała, marszcząc swój klasyczny nosek.
Gretchen unika jak może publikowania „negatywnych” wiadomości, gdyż ktoś mógłby poczuć się obrażony. Ktoś ważny, na przykład Izba Handlowa, Stowarzyszenie Rozwoju Miasta albo Wydział Turystyki. Ze swą urodą, blond włosami i strojom odpowiednim do pokazywania się w gabinetach dyrekcji Gretchen może sprawiać - i sprawia - wrażenie kobiety sukcesu, dynamicznej młodej kierowniczki, mającej bezpośredni kontakt z tymi, którzy rządzą światem, prawda jest jednak taka, że nie zauważyłaby dobrego tematu, nawet gdyby ugryzł ją w nogę. Ideałem dobrej informacji jest dla niej nadęty kawałek promujący lokalne wydarzenie kulturalne albo jakąś miejscową organizację.
- To się wydarzyło w eleganckiej dzielnicy - zaryzykowałam. - Na wyspie willowej. Może chodzi o kogoś ważnego, a przecież to tylko kilka minut stąd. A nuż sprawa śmierdzi? Nie zaszkodzi sprawdzić.
- Niech będzie, ale proszę szybko wracać - odpowiedziała sceptycznie Gretchen. - Może będę miała dla pani zlecenie.
Wcale mi się to nie podobało. Lubiłam sama przebijać się przez moje żyzne poletka i znajdować sobie tematy na artykuły; uleganie fanaberiom i chorym pomysłom Gretchen zazwyczaj okazywało się średnią przyjemnością.
Ruszyłam tyłem w kierunku wind, starając się nie słyszeć jej rad i przestróg, cały czas kiwając głową niczym modne w swoim czasie pieski, stawiane za tylnymi szybami samochodów.
Choć na zewnątrz było trzydzieści pięć stopni, a klimatyzacja w moim sześcioletnim t-birdzie nie działała, wyrwanie się z olbrzymiego gmachu redakcji, w którym temperatura nie przekracza temperatury chłodni, i wyjście na powietrze zawsze jest ulgą. Parna wilgoć otuliła mnie jak miękki koc i rozgrzała moje wyziębione kości. Ruszyłam na wschód Venetian Causeway, gdzie rywalizują między sobą o wygląd purpurowa bugenwilla i ognista meksykańska winorośl. Zdobią one kamienne murki i płoty, znad których wystają obsypane jaskrawymi szkarłatnymi kwiatami drzewa royal poinciana.
Łańcuch sztucznych wysp, nazwanych romantycznie z włoska San Marco, San Marino, Dilido i Rivo Alto, łączą wąskie mosty. Kiedy zbliżałam się do wschodniego mostu zwodzonego, zamigotały czerwone światła i zabrzęczały dzwonki. Niewiele myśląc, wcisnęłam pedał gazu do podłogi i przemknęłam z wyjącym silnikiem. Rzut okiem we wsteczne lusterko wystarczył, by zobaczyć opuszczające się tuż zaraz w poprzek jezdni drewniane barierki i most podnoszący się dla wysokomasztowego szkunera. Sunące cicho po wodzie eleganckie żaglowce marnują w naszym mieście więcej benzyny niż jachty motorowe - podniesienie mostu unieruchamia osiemset samochodów, które stoją i prażą się w upale, aż przepłynie jeden jacht.
Radio policyjne w moim samochodzie wypluło na częstotliwości Miami Beach rozmowę dwóch gliniarzy. Znajdujący się na miejscu zdarzenia detektywi z wydziału zabójstw korygowali przyczynę śmierci denata z utonięcia na „prawdopodobnie porażenie prądem”. Zapytali o PCF (przypuszczalny czas przybycia) anatomopatologa, na co dyżurny w centrali poinformował ich, że jest on już w drodze. Skręcając w lewo na wyspę Sunset, coś sobie przypomniałam i natychmiast szybciej zabiło mi serce. Byłam tu kiedyś, zbierając materiał na artykuł! Czy to możliwe? Tak! To ten sam dom! Przed budynkiem stały dwa radiowozy, a jeden się właśnie oddalał. Nie było karetki - musiała już odjechać. Elektronicznie otwierana żelazna brama stała otworem. Nie widziałam żółtej taśmy, oddzielającej zazwyczaj ciekawskich od miejsca zbrodni, ale w tej okolicy nie istniała potrzeba takiej ostrożności. Mieszkańcy tutejszych willi nie na darmo otaczają się murami i wysokimi płotami z kutego żelaza, poza tym większość z nich pewnie wyjechała na lato. Ci, którzy zostali, nie wyszliby w popołudniowy upał obejrzeć wybuchu trzeciej wojny światowej, a co tu mówić o pojedynczym trupie. Ledwie stanęłam, zatrzymał się za mną znajomy chrysler, za którego kierownicą siedziała kobieta z burzą kręconych rudych włosów. Lottie Dane musiała usłyszeć komunikat policji i też wpadła rzucić okiem, co się dzieje.
- Wiesz, kto tu mieszka? - przywitałam ją.
Pokręciła głową. Z prawego ramienia zwisał jej nikon 8008 z teleobiektywem, kieszenie luźnej kamizelki w kolorze khaki miała wypchane pomarańczowymi i czarnymi pudełeczkami filmów.
- Dieter Steiner! Byłam tu kiedyś, chciałam zrobić z nim wywiad tuż przed oskarżeniem go o zabójstwo trzeciej żony. Nie otworzył bramy i zagroził, że zadzwoni do wydawców gazety i na policję.
Kobietom Dietera Steinera zdarzały się dziwne przypadki. Choć przesadą byłoby określać go mianem Sinobrodego, znajdował się na dobrej drodze. Pierwszą żonę stracił podczas nurkowania. Twierdził, że płynęła za nim, a kiedy wdrapał się do łodzi, już jej nie było. Ciało znaleziono kilka dni później. Nikomu nie wydało się to podejrzane. Wypadki się zdarzają. Żona numer dwa pomyliła się, wyjeżdżając z wielopiętrowego garażu - zamiast wstecznego biegu wrzuciła normalny, jej mercedes skoczył do przodu, przełamał barierę i spadł z wysokości pięciu pięter na asfalt, zabijając przy okazji czekającego na autobus starszego pana. Kolejny nieszczęśliwy wypadek.
- Wdowiec majsterklepka? - spytała Lottie.
- Aha.
- Cholera, niech mnie. - Popatrzyłyśmy na siebie.
- Wcale nie powiedziane, że to on. Może to być nowa baba, robotnik, ogrodnik, jego...
Zza domu wyszedł policjant z Miami Beach, Greg Wallace. Był rozgrzany, spocony i szczerzył zęby w uśmiechu.
- To Steiner! - stwierdziłam. - Popatrz na gębę gliniarza.
- O żesz ty! - mruknęła Lottie i sprawdziła aparat.
- Gdzie on jest? - spytałam.
- Już się dowiedziałaś? - Greg wskazał głową na tył domu i poprowadził nas wyłożoną betonowymi płytami ścieżką wokół rozległego, zadbanego ogrodu.
Steiner leżał na plecach na drewnianym pomoście; jego opalone mokre ciało otaczała szybko schnąca płytka kałuża. Nie było śladu cechującej go za życia arogancji - zniknęła tak samo jak blask zmoczonego słoną wodą złotego kolczyka w jego uchu. W pobliżu walały się gumowe rękawiczki oraz pozrywane z elektrokardiografu krążki z samoprzylepnej folii, rozrzucone przez próbujących reanimacji sanitariuszy. Steiner ubrany był jedynie w kolorowe szorty. Dłonie zacisnął w pięści, na ustach widać było pianę. Miał rozpięty rozporek.
Przez chwilę stałyśmy bez słowa. Był przypływ i spod pomostu dobiegały klaszcząco-ssące odgłosy wody.
- Nie wiem, co te kobiety w nim widziały - odezwała się w końcu Lottie.
Policja otrzymała zgłoszenie wypadku przez telefon, z jachtu. Zadzwoniła rodzina, płynąca na wycieczkę wielkim bertramem. Zauważyli Steinera sikającego z pomostu do wody; kilka sekund po tym, jak go minęli, wrzasnął i wpadł do wody.
- Sąsiedzi mówią, że robił to notorycznie - powiedział policjant.
- Co? - spytałam notując.
- Pokazywał swoją męskość, używając zatoki jako łazienki. Zwykle kiedy ktoś przepływał, najczęściej gdy na pokładzie były kobiety. Może nie podobało mu się, że wywołują fale, a może chciał dać im do zrozumienia, że przepływają zbyt blisko.
- A może był po prostu walnięty - podsunęłam.
- Tak czy siak, o jeden kłopot mniej - stwierdził Greg.
- Co się właściwie stało? - indagowałam. - Był pod wpływem alkoholu albo narkotyków czy po prostu zakręciło mu się w głowie?
- Tak sądziliśmy na początku - odparł policjant, przeciągając chusteczką po czole - ale ludzie na motorówce, którzy widzieli, jak wpada do wody, zawrócili, wyciągnęli go i zaczęli reanimować. Nic z tego nie wyszło i chyba wiem, dlaczego.
Popatrzył znacząco na umieszczoną w przystani tablicę z reklamą budweisera.
- Myślę, że poraził go prąd. Niezłe, co? Sam zrobił to, co nie udało się władzom stanowym.
- Jak?
- Ostateczne wnioski wyciągnie lekarz, ale próbująca reanimować go dwójka i sanitariusze dostali prądem, kiedy niechcący dotknęli tej tyki. - Wskazał palcem na jeden z czterech prętów, podpierających rozpiętą nad przystanią markizę. Niewinnie wyglądająca żerdź zaczęła nagle przyciągać wzrok niczym napis ŚWIEŻO MALOWANE.
- Dlaczego jego zabiło, a pozostałych nie?
- Złapał za podporę, po której przebiega kabel oświetlający reklamę, siknął do wody i prąd go popieścił.
Wzdrygnęłam się, zadając sobie retoryczne pytanie, dlaczego mężczyźni na widok każdej większej powierzchni wody natychmiast muszą rozpinać rozporek i sikać. Niespodziewanie wysoki procent wyławianych z wody w okolicach Miami męskich topielców jest w kompletnym ubraniu, ale z rozpiętym rozporkiem. Lottie dręczył ten sam problem.
- Greg? - spytała. - Dlaczego wy, faceci, ciągle to robicie?
- Co? - Policjant miał nasączony potem kołnierzyk i ciemne koła pod pachami. Pieczołowicie wypełniał rubryki przypiętego do podkładki formularza.
- No wiesz, załatwiacie się do oceanu, zatoki, kanałów, basenów?
Popatrzył zdegustowany, przestał na chwilę pisać, włożył palec za kołnierzyk i odciągnął go od szyi.
- Bo ja wiem? - Wzruszył ramionami. - Chyba dlatego, że są.
- Wrzucać do wody puszki po piwie i sikać do zbiorników wodnych tylko dlatego, że „są”? - zdziwiła się Lottie.
- To musi być jak z psami, które podnoszą nogę przy drzewach i hydrantach - próbowałam wyjaśnić. - Znaczą teren.
Greg sprawiał wrażenie rozdrażnionego.
- Co wy gadacie! Powód jest taki, że większość mężczyzn pije piwo i korzysta z każdej okazji, by pozbyć się nadmiaru płynu.
- Nie, moim zdaniem w każdym z was drzemie ukryta potrzeba pokazywania przy lada okazji swojego największego przyjaciela - wygłosiła swą teorię Lottie.
- Co za bzdura! To sprawa natury. - Głos Grega przybierał na sile. - Wola boska!
- W każdym razie sprawiedliwości stało się zadość - oznajmiłam uspokajającym tonem. - Zwłaszcza jeżeli rzeczywiście poraził go prąd. Przecież został skazany na krzesło elektryczne i jedynie dzięki łutowi szczęścia udało mu się doprowadzić do powtórki procesu, zanim gubernator podpisał nakaz wykonania wyroku, no i oczywiście wygrać. Dobrze mu się żyło. - Odwróciłam się, by otaksować rozległe patio z basenem i zbudowany jakby bez planu piętrowy dom o wielkich panoramicznych oknach, z tarasem na piętrze otoczonym balustradą z kutego żelaza.
- Dom zbudował ładny, ale posknerzył na instalacji - stwierdził policjant. - Błąd. Powinien był zlecić elektrykę fachowcowi. Niczego nie dotykajcie, dobrze? - ostrzegł i ruszył do bramy, by przywitać się z doktorem Vernonem Duffym, jednym z anatomopatologów hrabstwa Dade.
Doktor Duffy, przedtem obywatel New Hampshire, wyglądał z powodu upału jak zwiędły kwiat. W ręku niósł wyłożoną gąbką aluminiową walizkę, jakich używają fotografowie. W wewnętrznej kieszeni sportowej marynarki, która dawno straciła fason, miał woltomierz; przewody dyndały mu na wysokości ud. Przypominał mojego niechlujnego kolegę ze szkoły średniej, obecnie naukowca w NASA. Duffy jest lekko zgarbiony i bardzo blady - zbyt wiele godzin spędza w kostnicy. Kiwnął mnie i Lottie zdawkowo głową, jakby spodziewał się nas tu zobaczyć, i skierował swą uwagę na ciało.
- Czy to ten, o którym słyszałem?
- We własnej osobie - potwierdził Greg. - Jego dobra passa nie mogła trwać wiecznie.
- Niczyja nie trwa wiecznie - powiedział filozoficznie Duffy, wyjmując woltomierz.
- W wydziale zabójstw nie będą za nim płakać - dodał Greg. - Tak samo w prokuraturze. Byli naprawdę wkurwieni, kiedy sędzia go puścił.
Duffy podszedł do podtrzymującego markizę drąga i przyczepił do jego galwanizowanej podstawy zakończony czerwoną końcówką próbnik, a przewód z czarną końcówką wrzucił do wody. Wskazówka wychyliła się do stu dwudziestu woltów. Standardowa, używana w barach, podświetlana od środka jarzeniówką reklama piwa wisiała na zardzewiałej metalowej konstrukcji.
- Ani ta reklama, ani gniazdko, do którego jest podłączona, nie są przeznaczone do użytku na wolnym powietrzu - oświadczył lekarz, wodząc wzrokiem wzdłuż kabla zasilającego, prowadzącego do pobliskiego domku z narzędziami. - Nawet nie uziemił przewodu. Dlaczego był tak niefrasobliwy?
- Z lenistwa - wyjaśnił Greg. - Albo z głupoty. Niech pan spojrzy tutaj. - Kilka metrów dalej, tuż obok urządzenia do spuszczania na wodę motorówki - zaopatrzonego w potężne silniki granatowo-białego custom crafta z napisem PHOTOG na dziobie - widniało nowe, porządnie wyglądające i uziemione gniazdko. - Powinien był odłączyć stary przewód.
- Zdaje się, że złapał znajdującą się pod napięciem podporę i zamknął obieg prądu, kiedy strumień moczu dotknął wody. Pamiętam podobny przypadek w Chicago - mówił Duffy, badając Steinera. Podniósł i obejrzał najpierw jedną jego stopę, potem drugą. - Człowieka poraziło, kiedy w metrze nasikał z peronu na szynę doprowadzającą prąd. Uderzenie było tak mocne, że facet pofrunął na tory, jakby ktoś go zepchnął.
Greg skinął głową. Słowa Duffy’ego musiały obudzić w nim wspomnienia. Niemal z rozmarzeniem na twarzy powiedział:
- O tak. Kiedy byłem mały, namówiliśmy koleżkę, żeby nasikał do włączonej kosiarki. Prąd przeleciał po strumieniu i chłopak jak złoto pierdyknął na dupsko.
Wzięłam głęboki wdech i popatrzyłam na Lottie, która wzniosła oczy do góry.
Gdy postanowiłam wracać do redakcji pisać artykuł, Lottie robiła właśnie zdjęcie wpatrującego się prosto w niebo Steinera.
- Po co ci to? - mruknęłam. - Przecież wiesz, że nie opublikują w żadnej porannej gazecie fotografii nagiego trupa.
Lottie spojrzała na mnie uważnie.
- Dla twojego przyjaciela Danny’ego. Na pewno ucieszy go możliwość rzucenia ostatni raz okiem na Steinera.
Prawdopodobnie miała rację. Oto cała Lottie - pamięta o wszystkim.
Detektyw Daniel P. Flood aresztował Steinera i udowodnił mu morderstwo trzeciej żony. Pisałam o sprawie od samego początku. Dowody zebrane przez Dana doprowadziły Steinera do celi śmierci, ale nie udało się go tam zbyt długo przetrzymać. Wykorzystując formalne uchybienia sędziego podczas przedstawiania ławie przysięgłych punktów oskarżenia, obrona zdołała wznowić proces. I wtedy okazało się, że świadkowie poumierali, poznikali, potracili pamięć i generalnie byli zastanawiająco oporni. W efekcie oskarżony opuścił salę sądową jako wolny człowiek.
Czułam się dziwnie, schodząc z tej areny nagłej śmierci, na której nie polały się łzy. Kiedy otwierałam samochód, dotarło do mnie, że na widok trupa Steinera każdy jakby weselał. Nim odjechałam, na scenę wkroczył jednak nowy aktor. Tuż za mną zaparkował zielony jaguar. Siedząca w nim młoda kobieta poprawiła okulary słoneczne i zmarszczyła czoło, widząc blokujący podjazd radiowóz, nieoznakowany samochód Grega i auto anatomopatologa. Miała na sobie białe szorty i pasujący do nich sweter, nogi długie i opalone.
- Gdzie Dieter? - zapytała, uważnie mi się przyglądając.
- Jest pani jego znajomą? - odpowiedziałam pytaniem. - Stało się coś przykrego.
Spojrzała przez moje ramię w kierunku domu.
- Proszę tam nie iść - ostrzegłam.
- Dlaczego? Co się stało? - Znów popatrzyła na mnie i nie spodobało jej się to, co zobaczyła w moich oczach. Cień zasnuł jej rozszerzone nagle źrenice.
Zastawiłam jej drogę i próbowałam przytrzymać za ramię.
- Wypadek. Nie powinna pani.
Wyrwała się i ruszyła biegiem wzdłuż zacienionej strony.
- Proszę pani! - zawołałam, ale mnie nie słyszała. Zdążyła już okrążyć dom i wypaść na prowadzący do przystani pomost. Zaczęła wyć, jej głos unosił się i opadał w rytm kroków.
- Nieee!
Ruszyłam za nią. Kiedy wyszłam zza węgła, Greg trzymał ją za nadgarstki i cicho coś mówił. Próbował stanąć między nią a zwłokami; wtedy jej nogi ugięły się w kolanach i padła na ziemię.
- Mieliśmy wziąć ślub! - krzyczała, wciąż walcząc z policjantem. - Nie może nie żyć! Co pan mówi? Co to znaczy?! - Klęczała teraz z zaciśniętymi pięściami i chlipiąc błagała: - Dlaczego on tu leży? Nie pozwólcie mu tak leżeć!
Gdy ludzie, którym pęka serce, zaczynają płakać, zwykle robię to samo. W drodze do redakcji starałam się jednak powstrzymać od łez, tłumacząc sobie, że ta kobieta miała właściwie szczęście. Będzie pamiętać Steinera jako utraconą miłość, nie zdając sobie sprawy z tego, że spełnienie marzeń prawdopodobnie skończyłoby się dla niej znacznie bardziej tragicznie.
Byłam nowa w branży, kiedy w zagajniku tuż obok parku miejskiego znaleziono Eloise Steiner. Gliniarze nie traktowali mnie jeszcze wtedy poważnie, a ulubioną zabawą paru z nich było szokowanie młodej reporterki. Zamiast więc - jak zwykle - unikać mnie, Dan i jego partner zaprosili mnie pewnego dnia na oględziny zwłok. Uszczęśliwiona szczęściem - dziennikarze nienawidzą być trzymani za żółtą taśmą - ruszyłam grzecznie za nimi zarośniętą jeżynami i chwastami ścieżką. Nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłam na mrocznej polance. Policjanci spodziewali się, że ujawnię słabość, ale nic z tego. Pozostałam chłodna - przynajmniej na zewnątrz, okazując jedynie zawodową ciekawość. Nie przyszło mi to jednak łatwo - był środek lata, a ciało leżało w lesie trzy dni, na dodatek Eloise Steiner była w dziewiątym miesiącu ciąży.
Kiedy ogłoszono znalezienie niezidentyfikowanych zwłok, Dieter Steiner zadzwonił na policję, że może jest to jego żona, z którą był wtedy niespełna rok po ślubie. Ostatni raz widział ją minionej soboty około dziesiątej rano, gdy wyjeżdżała na pchli targ. Obiecała być w domu przed drugą po południu, ale nie wróciła.
Gliniarze nie mieli okazji zapytać Steinera, dlaczego nie zgłosił jej zaginięcia, ponieważ kiedy przybyli do jego do domu, był tam już adwokat, który zabronił mu rozmawiać z policją oraz poddać się badaniu na wykrywaczu kłamstw.
Zaraz po powrocie do redakcji zadzwoniłam do biblioteki z prośbą o wycinki prasowe dotyczące Steinera. Onnie nie czekała na gońca - przyniosła mi je natychmiast osobiście.
- A więc dobry Bóg w końcu go pokarał - stwierdziła.
- Na to wygląda. Jak Darryl?
- Podniecony perspektywą szkoły. - Na jej usta wypłynął szeroki uśmiech i twarz koloru spieczonej grzanki cała się rozpromieniła. - Nie może się doczekać.
- Uściśnij go ode mnie. - Wpisałam do komputera swój kod osobisty i patrzyłam, jak Onnie wraca do biblioteki. Kiedyś była bitą żoną, ale udało jej się uciec od męża i teraz była samotną matką. Praca, do której ją poleciłam, znakomicie jej służyła - Onnie przytyła gdzie trzeba kilka kilogramów, zaczęła się malować i świetnie wyglądała. Dziennikarzowi nigdy nie zaszkodzi mieć w bibliotece przyjaciół, zwłaszcza tuż przed zamknięciem numeru. Sięgnęłam po słuchawkę telefonu i zadzwoniłam do domu Dana Flooda. Odezwał się po drugim sygnale.
- Cześć, Danny, tu Britt. Nie uwierzysz, nad czym pracuję. Wiesz, kto zginął dziś po południu?
- Cóż, słyszałem, że Dieter Steiner się zeszczał.
- Kto ci powiedział? - O mało się nie zachłysnęłam. - Jak to się dzieje, że zawsze wiesz wszystko pierwszy?
- Nasz wspólny przyjaciel i ulubiony porucznik Ken McDonald poinformował mnie, że Steiner zniknął z planszy nie rozwiązanych przypadków. - Na dźwięk nazwiska „McDonald” jak zwykle skurczył mi się żołądek. Zastanawiałam się, czy już zawsze tak będzie.
- Wygląda na to, że jednak istnieje na świecie sprawiedliwość.
- Być może - odparł Dan.
- Chciałabym zacytować weterana wydziału zabójstw, który posłał Steinera do celi śmierci. Jak brzmi twój komentarz?
- Wiadomość o jego śmierci niemal mnie poraziła - oznajmił Dan chichocząc.
- Bądź poważny.
- Oczywiście. - Przez chwilę Dan się namyślał i słyszałam jedynie jego ciężki oddech. W końcu powiedział z powagą: - Teraz będzie musiał stanąć przed sędzią niebieskim. Czasami jednak sprawiedliwość zwycięża.
Dwie pierwsze żony Steinera zginęły w odstępie trzyletnim. Obie były młode, atrakcyjne i dobrze ubezpieczone. Obie zostały skremowane, nie było więc możliwości ponownego zbadania przyczyn ich śmierci, a w wypadku trzeciej, Eloise, Dan wykonał znakomitą robotę.
- Bardzo dobrze - stwierdziłam, wstukując słowa Flooda do komputera. - Coś jeszcze?
- Ale poza protokołem. Dostał to, na co zasłużył. Powinien usmażyć się już dawno temu. Nikt nie będzie płakał po tym skurwielu.
- Jedna osoba będzie. Każda potwora znajdzie swego amatora, nawet Steiner. Zanim odjechałam z miejsca wypadku, zjawiła się jego narzeczona. Ładna młoda dziewczyna w jaguarze. Miał się z nią żenić. Jego śmierć mocno ją trafiła.
Prychnął.
- Los wyświadczył jej przysługę, prawdopodobnie uratował życie.
- Nigdy w to nie uwierzy. Wiesz, jaka bywa miłość. - Upiłam łyk kawy z mlekiem, która stała na moim biurku w styropianowym kubeczku.
- Taa. - Głos Dana zmiękł. - Wiesz, mała, właściwie czekałem na twój telefon. Po tylu latach dokładnie wiem, jak pracujesz.
- Najwyższy czas, tatusiu. Poza tym jak się czujesz?
- Kiepsko. Kiedy zwlekam się rano z łóżka, moje ciało wydaje takie dźwięki, jakby ktoś w środku łupał orzechy. Wszystko się we mnie psuje. Umieram, ale to żadna nowość, bo wszyscy co dzień umieramy po kawałeczku.
- Przestań narzekać, nie sprawiasz na mnie wrażenia umierającego. Powinieneś słuchać lekarzy, robić co ci każą, i bardziej na siebie uważać.
- Oczywiście. Spotkajmy się w przyszłym tygodniu na kawę albo lunch, Britt.
- Załatwione - odparłam, odłożyłam słuchawkę i zajęłam się artykułem.
Pierwsze zdanie brzmiało:
Mężczyzna, któremu dzięki kruczkom prawnym udało się uniknąć krzesła elektrycznego, zginął porażony prądem w dziwnym wypadku, jaki wydarzył się we wtorek w jego luksusowej willi w Miami Beach.
W czasie kiedy Bobby Tubbs, redaktor dyżurny działu miejskiego, opracowywał artykuł, siedziałam obok i przyglądałam się, jak to robi. Potem pokręciłam się trochę, czekając, aż redaktor odpowiedzialny napisze tytuł. Lubię dopilnować osobiście, by nie zdarzyło się nic, czego bym nie przewidziała, a tytuł miał związek z artykułem. W tym wypadku nie było problemów.
Wielkie litery wołały: PODEJRZANY O MORDERSTWO PORAŻONY PRĄDEM W SWOIM DOMU PRZY PLAŻY! A pod spodem: Britt Montero, stały współpracownik „Miami Daily News”. To ja.
Wróciłam do biurka i przejrzałam kartki informujące o telefonach, które były do mnie podczas mej nieobecności. Dwa razy dzwoniła moja matka. Kiedy sięgałam po słuchawkę, zauważyłam, że ktoś za mną stoi. Był to, upozowany jak do zdjęcia w „GQ”, Eduardo de la Torre, wysoki i zawsze elegancko ubrany redaktor rubryki towarzyskiej. Wiedziałam, czego chce. Mimo nienagannych manier i stylu bycia dżentelmena, aż drży na każdą możliwość dowiedzenia się szczegółów dotyczących śmierci, nieszczęść, skandali i przestępstw w „dobrym towarzystwie”, o którym pisze. Im obrzydliwsze, tym lepiej.
- Mogę cię zaprosić na kawę?
- Mam - odparłam, unosząc kubek. - Nigdy nie wspominałeś, że byliście z Dieterem Steinerem przyjaciółmi.
Wzruszył powoli ramionami i stanął bokiem, ukazując swój szlachetny profil. Jego drzewo genealogiczne sięga hiszpańskiej arystokracji i Eduardo nie pozwala nikomu o tym zapomnieć.
- Dlaczego tak mówisz? Jakimi przyjaciółmi? Przyszedłem, bo dawno już nie wymienialiśmy się tematami.
- Eduardo, przestań. Zapraszasz mnie na kawę tylko wtedy, gdy ktoś z wyższych sfer ma problemy - został obrabowany, o coś oskarżony albo zginął.
- A więc to prawda? - wydyszał, unosząc kształtnie zaokrągloną brew.
Rano artykuł wydrukuje pół miliona gazet, ale niemal lubieżna ciekawskość Eduarda zawsze powoduje, że niechętnie ujawniam szczegóły. Moim zdaniem zbytnio podniecają go dotyczące przestępstw drobiazgi. Trzeba jednak przyznać, że Eduardo nieraz okazał się cennym źródłem informacji i zastrzeżonych numerów telefonów, kiedy ten czy ów z „towarzystwa” zapomniał dobrych manier i ściągnął na siebie zainteresowanie reportera zajmującego się sprawami policyjnymi.
- Co jest prawdą?
- Steiner. Naprawdę nie żyje?
- Nie wiedziałam, że był w Czarnej Księdze.
- Masz na myśli spis osób z towarzystwa? Znajduje się w nim Muffy, jego narzeczona - należy do Benedictów z Palm Beach - mówił Eduardo tonem luźnej pogawędki, odliczając nazwiska na idealnie wymanikiurowanych palcach. - Eloise też tam była. On również, przez rok, w okresie ich małżeństwa. Kiedy jednak został aresztowany pod zarzutem morderstwa, oczywiście go wykreślono.
- Oczywiście. W takim razie już tam nie wróci. Nie żyje.
- Kto? - wtrącił się Ryan Battle, siedzący za mną redaktor odpowiedzialny za informacje ogólne. - Kto nie żyje? Śmierdziel? Słyszeliście o tym, że banki kupują kanarki? Bo kiedy taki kanarek zdycha, wiadomo, że w okolicy krąży Śmierdziel.
Rzuciłam mu mordercze spojrzenie. Ścigającym Śmierdziela policjantom nie było do śmiechu.
- Nie, nie Śmierdziel - odparł ostro Eduardo. - Dieter Steiner, niemiecki fotograf, któremu ciągle ginęły żony.
- Co się stało? - Ryan wstał zza biurka i podszedł do nas.
- No właśnie, co się stało? - podchwycił Eduardo.
Opowiedziałam im krótko całą historię.
- Widziałaś ciało? - Oczy Eduarda błyszczały jak dwa węgielki. - Co miał na sobie?
- Niewiele - odrzekłam zgodnie z prawdą, dodając na koniec, że Lottie ma zdjęcia. Pognali razem do ciemni, by zajrzeć jej przez ramię. Była to nieelegancka sztuczka i wiedziałam, że Lottie się na mnie wścieknie, ale nie widziałam innego sposobu, żeby się ich pozbyć.
Zjechałam do holu ani smutna, ani szczęśliwa z powodu śmierci Dietera Steinera. Miałam poczucie, że coś się skończyło - jakby kolejny raz los potoczył się swoim biegiem.
Najbardziej lubię w mojej pracy to, że ciągle obserwuje się życie z pierwszego rzędu. Prawo nie zdołało dosięgnąć Steinera, ale dosięgło go coś innego. Pomyślałam o Eloise, dwóch kobietach przed nią i siedzącym w domu Danielu Floodzie. Prawdopodobnie będzie mu się lepiej spało. Pozostanie przy życiu jest najlepszą zemstą.
Dziesięć minut później spotkałam się z Lottie w podziemnym redakcyjnym garażu i pojechałyśmy do „La Esquina de Tejas” na media noches - „sandwicze o północy”, czyli słodkie bułki z szynką, wieprzowiną, żółtym serem, musztardą i piklami. Usiadłyśmy przy stoliku przykrytym ceratą, na której rozłożono tekturowe tacki z nadrukowaną mapą Florydy, i zaczęłyśmy jeść.
- Dziękuję za przysłanie mi do ciemni głupkowatych bliźniaków - burknęła Lottie, lejąc tabasco na sałatkę z ryżu i fasoli. Jako Teksanka, jest uzależniona od ostrych sosów i dodaje je w dużych dawkach do wszystkiego, z poranną owsianką włącznie.
- Wiedziałam, że się ucieszysz na ich widok. Przepraszam.
- Myślisz, że Steiner ożeniłby się z tą lalą?
- Gdyby to zrobił, Dan od razu by się założył, że któregoś dnia znajdą ją twarzą w dół w przydrożnym rowie.
- Co on na to, że Steiner dostał wreszcie to, co mu się należało?
Spróbowałam naśladować niski głos Dana i jego powolny sposób mówienia.
- Powiedział: „Cholera z nim, Steiner był jedynie źdźbłem na trawniku. Nie on jedyny. W porównaniu z innymi nie był nawet najgorszy”.
- A kto jest najgorszy? - Lottie obtarła usta chusteczką, przechyliła się przez stolik w moim kierunku i uważnie wbiła we mnie wzrok.
Musiałam się chwilę zastanowić. Obie wiedziałyśmy, że Dan ma obsesję na punkcie starych, „nie rozwiązanych” przypadków morderstw, w których znał zabójcę, ale nie mógł doprowadzić do procesu. Jego ulubionym tematem były niedostatki wymiaru sprawiedliwości.
- Chyba morderca Mary Beth Rafferty.
Lottie z oczekiwaniem patrzyła jak mieszam szatańsko mocną kawę po kubańsku, która prawdopodobnie utrzyma mnie na nogach do rana.
- Sprawa Mary Beth Rafferty jest bardzo stara - zaczęłam. - Pochodzi z czasów, kiedy nie było cię jeszcze w Miami. Miałam wtedy jedenaście, może dwanaście lat, ale do dziś pamiętam panikę, jaką wywołało to zabójstwo. - Wypiłam łyk kawy i odstawiłam filiżankę na spodeczek. - Po tej sprawie matka przez kilka miesięcy nie wypuszczała mnie samej z domu. Morderstwo posiało strach w całym mieście, musisz bowiem wziąć pod uwagę, że w owym czasie Miami było niewielkim prowincjonalnym miasteczkiem. Mary Beth - mała dziewczynka - została porwana, zgwałcona i zamordowana.
Lottie afektowanie wzruszyła ramionami.
- I do dziś sprawa nie jest wyjaśniona?
- Z technicznego punktu widzenia - nie, to znaczy nikt nie został oskarżony, ale policja zawsze miała podejrzanego. Nigdy nie zgadniesz, kogo.
Oczy Lottie się rozszerzyły.
- Kogoś, kogo znam?
Skinęłam głową.
- Erica Fieldinga.
- Żartujesz! Tego polityka? Kandydata na gubernatora? Robiłam mu z dziesięć razy zdjęcia. - Odłożyła widelec. - Opowiedz.
- To się wydarzyło dwadzieścia dwa lata temu. Ośmioletnia Mary Beth bawiła się o trzeciej po południu na ulicy blisko domu, w dzielnicy Roads. Uprowadził ją jakiś wyrostek, a świadkiem porwania był bawiący się z nią rówieśnik, który natychmiast przybiegł do domu, ale był tak wystraszony, że przez kilka dni do nikogo się nie odzywał. Wkrótce po ogłoszeniu poszukiwań znalazł jej nagie zwłoki na brzegu jednego z kanałów przejeżdżający tamtędy siedemnastolatek. Był nim Eric Fielding.
- Sądzisz, że to on ją zabił?
- Dan mógłby przysiąc, że tak. O ile wiem, nigdy nie pojawił się inny podejrzany. Pikanterii dodaje sprawie fakt, że Fielding miał już na koncie oskarżenie o podglądactwo i jego zjawienie się w miejscu, gdzie leżały zwłoki, było dziwnym zbiegiem okoliczności.
Lottie patrzyła ponuro.
- Osoby, które znajdują zwłoki, często okazują się tymi, które same je tam umieściły.
- Właśnie. Tacy ludzie lubią, jak zwraca się na nich uwagę, chętnie sytuują się w centrum wydarzeń. Niektórzy wręcz sądzą, że dzięki temu nikt ich nie będzie podejrzewał. Jakby gliniarze byli aż tak głupi.
- Dlaczego go nie aresztowano?
- Brakowało dowodów.
- Nie było świadków?
- Jedynym był chłopiec, który bawił się z Mary Beth, kaleka z niedowładem nogi po uderzeniu przez samochód. Widział, jak przypuszczalny morderca ją porwał, ale jego matka przeraziła się i nie dopuściła do niego policji. Od początku była wobec niego nadmiernie opiekuńcza i przestraszona jak cholera, czemu się jednak wcale nie dziwię. Rodzina Fieldingów już wtedy miała znaczącą pozycję w mieście - zarówno ze względu na majątek, jak i wpływy polityczne. Kiedy Dan i jego koledzy z policji próbowali naciskać, dostali telefony od przewodniczącego rady miejskiej i burmistrza, by poszukali mordercy gdzie indziej. - Pochyliłam si...
mirued