Borchardt Karol Olgierd - Kolebka Nawigatorów.pdf

(1211 KB) Pobierz
458011360 UNPDF
Karol Olgierd BORCHARDT
Kolebka Nawigatorów
Karol Olgierd Borchardt
/1905-1986/ autor morskiego bestselleru „Znaczy Kapitan" /1961 / oraz dwóch innych książek o
tematyce morskiej, wydanych za jego życia: „Krążownik spod Samosierry" /1963/ i „Szaman
Morski" /1986/. Pośmiertnie wydrukowany został zbiór opowiadań autobiograficznych „Pod
czerwoną różą", w opracowaniu i wyborze Ewy Ostrowskiej, uzupełniony przez nią
wspomnieniami o Autorze „Pod białą różą". Niektóre z pozostawionych przez Autora opowiadań
ze zbioru „Kolebka nawigatorów" zostały opublikowane w dwóch tomach: „Znaczy, równik na
rumbie" oraz „Potem, potem..." /1992 i 1993r./. Oddawana obecnie do rąk Czytelnika książka
stanowi kontynuację zainteresowań K. O. Borchardta historią Polski na morzu i ludźmi, którzy tę
historię tworzyli. Myśl, towarzyszącą mu w tej pracy, ujął w słowach: „Byleby nie utonęło w
potopie czasu, byle przetrwało jak dojrzałe ziarno, które pobudzi innych do wypowiedzenia tego,
co się przez życie nazbierało".
Przedmowa.
Moje wspomnienia o Autorze książki pt. „Kolebka nawigatorów" sięgają ciepłych ani lata
1939 roku, kiedy to jako jeden z trzydziestu kandydatów Wydziału Nawigacyjnego Państwowej
Szkoły Morskiej w Gdyni zostałem zaokrętowany na statek szkolny „DAR POMORZA ".
Pamiętam, że gdy wsiedliśmy na stojącą na kotwicy naszą przepiękną fregatę i ustawiliśmy się na
pokładzie, z nadbudówki rufowej wyłonił się jakiś olbrzym o obliczu gromowładnego Zeusa.
Z zainteresowaniem spoglądaliśmy na śniadą twarz i opadające na czoło krucze pukle włosów.
Obiekt naszych zainteresowań bystrymi oczyma lustrował stojących w dwuszeregu mizernych
kandydatów. Tubalny glos, jakim wypowiadał swe pierwsze rozkazy - czy instrukcje - wprawił
nas w nabożne osłupienie. Dopiero później, już w trakcie podróży ćwiczebnej po Bałtyku,
przekonaliśmy się, że ów olbrzym, Karol Borchardt, starszy oficer „Daru Pomorza", absolwent
Szkoły Morskiej w Tczewie z 1928 roku, jest człowiekiem wielce życzliwym wszelkiemu
stworzeniu. Kandydaci najniżej stojący w hierarchii społeczności statkowej, wykorzystywani do
najprostszych i najuciążliwszych robót, mieli w nim nieraz swego obrońcę. Zachowywał przy
tym własny styl kierowania ludźmi - ojcowsko żartobliwy. Często zniżał się do rozmów z nami,
przy czym nigdy nie byliśmy pewni, czy wypowiada jakąś myśl całkiem serio, czy sobie lekko
żartuje. Był prawdziwym opiekunem oraz przyjacielem wszystkich uczniów i już wówczas
ujawniał cechy przyszłego doskonałego pedagoga.
Nie wiedzieliśmy tamtego lata, że nasza podróż próbna przedłuży się o kilka wojennych
lat.
Po wybuchu wojny w 1939 roku zostawiliśmy nasz „Dar Pomorza" w Sztokholmie i pod
wodzą komendanta Kowalskiego, starszego oficera Borchardta oraz pod opieką siedmiu
starszych wiekiem członków załogi - ogółem w sto sześćdziesiąt trzy osoby - udaliśmy się koleją
do Goteborga. W tym szwedzkim porcie zebrało się pięć polskich statków, które wybuch wojny
zastał na Bałtyku. Tymi statkami, podzielonymi na pięć grup, ruszyliśmy najpierw do Bergen, a
stamtąd w małym konwoju przez Morze Północne. W dniu 17 października 1939 roku
zawinęliśmy do małego szkockiego portu Methil w zatoce Firth of Forth.
Po przybyciu do Wielkiej Brytanii większość członków załogi „Daru Pomorza" otrzymała
odpowiednie wojenne przydziały, część uczniów Szkoły Morskiej wstąpiła ochotniczo do wojska
i wyjechała do armii formującej się we Francji, część zgłosiła się ochotniczo do marynarki
wojennej (w tej grupie byłem i ja), część zaś pozostała w marynarce handlowej. Służba bowiem
na statkach handlowych podczas wojny była ceniona na równi ze służbą w marynarce wojennej.
Karol Borchar dt w listopadzie zgłosił się do służby w Polskiej Marynarce Handlowej i
objął stanowisko starszego oficera na transatlantyku m.s. „Piłsudski", adaptowanym już w
Newcastle u.T. na transportowiec wojska.
27 listopada 1939 roku, po wyjściu tuż przed świtem z Newcastle, m.s. „Piłsudski" został
zatopiony (prawdopodobnie przez torpedy) niedaleko od Flamborough Head, u wschodnich
wybrzeży Anglii. Z zimna i wyczerpania zmarł na serce, już po uratowaniu, kapitan Mamert
Stankiewicz, którego osobie Borchardt poświęcił później swą pierwszą książkę „Znaczy
Kapitan". Karol Borchardt wyszedł z tej katastrofy z dokuczliwym urazem głowy, utrudniającym
mu później czynną pracę na morzu.
Zaokrętował jeszcze w kwietniu 1940 roku, również jako starszy oficer, na inny polski
transatlantyk, m.s. „Chrobry". Statek ten podczas kampanii norweskiej został w nocy z 14 na 15
maja 1940 roku zbombardowany przez samoloty niemieckie, spłonął doszczętnie i wkrótce
zatonął w Vest Fiord. Zginęło wielu żołnierzy przewożonych przez ten statek, a także dwanaście
osób załogi - resztę uratowały okręty eskorty. Uratowanemu starszemu oficerowi Borchardtowi
odezwała się dawna kontuzja. Jej konsekwencja to długotrwały pobyt na lądzie, leczenie i
rekonwalescencja oraz... wykrycie w sobie talentu pedagogicznego, a później i pisarskiego.
Po opuszczeniu szpitala został w Londynie inspektorem szkolnictwa morskiego i
jednocześnie wykładowcą matematyki, nawigacji, astronawigacji i oceanografii na kursach
organizowanych przez ewakuowane tam polskie Ministerstwo Żeglugi, Przemysłu i Handlu. Były
to kursy zarówno dla byłych uczniów Szkoły Morskiej, jak i dla wybranych marynarzy, którzy
mieli zostać oficerami.
Podczas rekonwalescencji Borchardt a w Szkocji i późniejszego pobytu w Londynie my,
dawni jego uczniowie, staraliśmy się nie tracić z nim kontaktu. Niektórym z moich kolegów
udało się go odwiedzić, mnie, niestety, nie. Dowiedziałem się jednak, że Borchardt ratuje się
przed nękającymi go dolegliwościami malowaniem akwarel i pisaniem opowiadań. W1943 roku
wysiał namalowane przez siebie akwarele na wystawę malujących marynarzy do Waszyngtonu i
uzyskał dobre recenzje (w „New York Times" z dnia 29 listopada 1943 roku). Nie wiedzieliśmy
jednak, że drzemie w nim rzeczywisty, mający się dopiero wyzwolić, talent literacki.
Po dłuższym czasie miałem przyjemność ujrzeć Karola Borchardta ponownie w Szkole
Morskiej w Southampton, dokąd powołany zostałem wraz z dawnymi kolegami mego rocznika
na kilkumiesięczny kurs nawigacji. Był członkiem komisji egzaminacyjnej, gdy zdawaliśmy
egzaminy końcowe w 1943 roku. i żegnał nas, gdy wracaliśmy po tym kursie na morze.
Pod koniec wojny, od 9 marca 1945 roku, organizował polskie Gimnazjum i Liceum
Morskie w miejscowości Landywood kolo Birmingham. Funkcję dyrektora tej szkoły pełnił
Borchardt do 31 października 1946 roku.
W latach 1947-1949 spróbował jeszcze raz wrócić na morze. Był drugim oficerem
pełniącym obowiązki pierwszego oficera na statku brytyjskim, zawijającym do portów
położonych nad Amazonką i w północnej Brazylii.
Do kraju wrócił w 1949 roku. Rozpoczynał się wówczas okres bardzo trudny dla wielu
marynarzy polskich, którzy po wojnie powrócili z Zachodu. Podjął pracę pedagoga - został
wykładowcą astronomii w Szkole Rybołówstwa Morskiego i w Szkole Morskiej w Gdyni. W
parę lat później miałem przyjemność i zaszczyt być członkiem tej samej co on Rady
Pedagogicznej w Szkole Morskiej w Gdyni. Po kilku latach nauczania Karol Olgierd Borchardt
stul się współautorem podręcznika „Podstawowe wiadomości z nautyki" (Wydawnictwa
Komunikacyjne Warszawa 1955).
Mniej więcej od 1952 roku rozpoczął publikowanie opartych na wspomnieniach
opowiadań w różnych periodykach, a przede wszystkim w bliskim nam miesięczniku „Morze".
Większość tych opowiadań weszła w skład trzech tomów, wydanych za życia autora.
Były to: „Znaczy Kapitan" (I wydanie 1960); „Krążownik spod Somosierry" (I wydanie 1963) i
„Szaman Morski" (I wydanie 1985).
Karol Olgierd Borchardt jako autor zyskał za życia ogromną popularność. Myślę, że
gatunek literacki, do jakiego należą jego opowiadania, można nazwać gawędą morską lub
gawędą borchardtowską. Wywodzi się ten gatunek w linii prostej od dawnej gawędy
staropolskiej. Jej bohaterowie noszą wprawdzie różne ubiory, lecz miejsce akcji, choć tak
odmienne - bory, stepy, dzikie pola - podobne jest swą przestrzenią do przestrzeni morskiej.
Borchardt otrzymywał też za swe książki nagrody, jak na przykład: nagrodę literacką im.
Mariusza Zaruskiego (1961), nagrodę „Czerwonej Róży" za najlepszą książkę o tematyce
morskiej (plebiscyt klubu „Żak" - 1964), dyplom honorowy „Za najlepszą książkę morską 20-
lecia" (plebiscyt czytelników „Morza" - 1965) i wiele innych. Nadano mu też wiele odznaczeń, z
których najlepiej charakteryzuje go Krzyż Walecznych - za akcję na m.s. „Chrobry" (1940).
Na kilka lat przed śmiercią prawie całkowicie ogłuchł i coraz rzadziej opuszczał swą
gdyńską samotnię -górne pięterko mieszkania na Kamiennej Górze przy ulicy Mickiewicza nr 16.
Po śmierci matki głęboko osamotniony — bo życie osobiste nie ułożyło mu się szczęśliwie -
rzadko przyjmował wizyty i tylko w określonych godzinach, znanych zaprzyjaźnionym osobom,
siadywał przy telefonie, uzbrojony w aparat słuchowy, by rozmawiać z przyjaciółmi.
Zmarł na zawał serca rankiem 20 maja 1986 roku w wieku osiemdziesięciu jeden lat.
Równie dobrze jak dzień, w którym go po raz pierwszy ujrzałem, pamiętam dzień, w
którym pożegnaliśmy go na cmentarzu Witomińskim w Gdyni.
Był to majowy dzień, żałobny i zarazem uroczysty. Patrząc na żegnające go tłumy łudzi,
zwarte szeregi słuchaczy szkól morskich, pochylające się nad trumną sztandary, zdaliśmy sobie
sprawę, że wraz z nim odchodzi w przeszłość pewna epoka, którą rozpoczęły nasze poczynania
na morzu po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku i statek szkolny „Lwów", owa „kolebka
nawigatorów". Epokę tę kończył również zmierzch wielkich transoceanicznych statków
pasażerskich, a jej środek zajmowała epopeja naszych działań na morzu podczas II wojny
światowej.
Borchardt był piewcą tej epoki i po części jej kronikarzem. Wszystko przemija - to
nieubłagana prawda czasu, ale możemy się przecież cieszyć, że to przemijanie pozostawiło po
sobie pewną tradycję, pewną hierarchię wartości oraz książki, których twórcą był Karol Olgierd
Borchardt - marynarz, pedagog i pisarz.
Józef Miłobędzki
Narodziny „Kolebki"
Z aczęło się to w 1938 roku w Sztokholmie podczas zlotu żaglowców, od rozmowy
starszego oficera, jakim byłem na „Darze Pomorza", z kpt. ż.w. Stanisławem Koską, dyrektorem
Szkoły Morskiej w Gdyni, prowadzonej w motorówce zdążającej do portu. Dyrektor Kosko
zastanawiał się nad sposobem uratowania naszego starego barku „Lwów". Można by
przekształcić go w statek-muzeum, jak to zrobili Anglicy z kliprem „Cutty Sark", lub utworzyć
na nim szkołę jungów. Włączyłem się w snucie planów na przyszłość dla ukochanego żaglowca,
„kolebki nawigatorów", ale olbrzymi sentyment to nie wszystko, nie mieliśmy ani grosza na
realizację marzeń. Kapitan Kosko, autor książki „Przez trzy oceany", miał pomysł na zdobycie
funduszy. Wystarczy, żebyśmy wspólnie napisali nowe dzieło o szkolnym żaglowcu „Lwów", a
ono zmobilizuje społeczeństwo do zachowania naszego pierwszego statku oceanicznego.
Tymczasem mieliśmy się zająć pilnowaniem tego, co pozostało z kadłuba „Lwowa" po oddaniu
go marynarce wojennej na hulk dla załóg okrętów podwodnych. Po powrocie ze Sztokholmu do
Gdyni udałem się na Oksywie w celu przekonania się, czy „Lwów" doczeka się naszych
zamiarów. Okaleczony, bez masztów, pozbawiony swej najżywotniejszej siły, wydawał się
zamarły w bólu i rozpamiętywaniu minionej świetności.
Wybuchła wojna, minęły lata. „Lwów" zniknął w potopie czasu, a we mnie przetrwał
pomysł kapitana Koski napisania książki o „Lwowie".
Myśl poprzedzała czyn. Trwało to długo, zanim owoc moich rozważań dojrzał, a książka
nabrała realnego kształtu. Egipcjanie wierzyli, że hieroglify mają własne, samoistne życie (tekst
rytualny wypisany na ścianie krypty grobowej był według ich mniemania równie skuteczny, jak
tekst wyrecytowany głośno przez ludzi) - podobnie ja dawałem wiarę w moc pisanego słowa, z
zastrzeżeniem pochodzącym ze starooszmiańskiego powiatu, z którego swój rodowód wywodzę,
że złe ziarno bez posiania wschodzi, a dobre i posiane nie zawsze owoce wydaje.
Opisywanie zła wcale tego zła nie niszczy, a jedynie je pomnaża.
„Tak, żeby namalować tak wesołą i roztańczoną różę, trzeba wiele wycierpieć w życiu...
wiele wycierpieć. Za to głowę daję". - Te słowa powiedział francuski malarz Cezanne, oglądając
namalowaną przez Tintoretta różę.
Nie ma więc róży bez kolców. Ale nikt nie hodował jeszcze róż dla cierni, więc i opisując
róże nie ma powodu rozwodzić się nad cierniami. Jeśli istnieje odmiana róż bez kolców, to tym
lepiej.
Rabindranath Tagore ujmuje to tak: „Niechaj tylko ten patrzy na ciernie, kto umie
zobaczyć różę".
Siedmiu królów, dwie królowe, jeden święty...
C yprian Norwid powiedział: „Z karafki napić się można, uścisnąwszy ją za szyjkę i
pochyliwszy ku ustom, ale kto ze źródła pije, musi uklęknąć i pochylić czoła".
Mając te słowa w pamięci, zacząłem szukać źródła myśli morskiej w Polsce. Po
wieloletnich poszukiwaniach uważam, że dotarłem do tego źródła, a okazał się nim... powiat
oszmiański - ściślej należałoby powtórzyć za Adamem Mickiewiczem: włości Olgierdowiczów
osiadłych na zamkach w Krewię i Miednikach nad rzeką Uszą, lewym dopływem Niemna.
Wydać by się mogło niedorzecznością, by na tym skrawku ziemi, odległym od morza ponad
trzysta kilometrów, ukrytym wśród puszcz, zaistniała pierwsza szkoła morska w Polsce.
Zdawałoby się, że jest to świat zabity deskami, a jednak się nie omylę, jeśli powiem, że nie ma w
świecie drugiego takiego powiatu. Wyszło z niego siedmiu królów, dwie królowe i jeden święty.
Oto oni: Władysław Jagiełło, Władysław Warneńczyk, Kazimierz Jagiellończyk, Jan Olbracht,
Aleksander Jagiellończyk, Zygmunt Stary, Zygmunt August, Zofka Holszańska, Barbara
Radziwiłłówna, Święty Kazimierz, patron Litwy, syn Kazimierza Jagiellończyka.
W XVI wieku miał ten powiat zamki obronne nie ustępujące najlepszym holenderskim,
dwie drukarnie równe krakowskim, dwie huty żelaza i fabrykę potażu, znaną hutę szkła w
Nalibokach - dwudziestu trzech rycerzy z tych ziem brało udział przy boku Jana Sobieskiego w
odsieczy wiedeńskiej.
Sama Oszmiana, istniejąca już w 1040 roku, była twierdzą, której nazwa pochodziła od
litewskiego słowa aszmenies, co znaczy ostrze, a stąd też kronikarze zwali ją Asschemynne.
Ciągłe najazdy niszczycielskie sprawiały, że z dymem szło nieraz całe miasteczko i
wszelkie archiwalne dokumenty. Na kartach historii pierwszą znaczniejszą wzmiankę o
Oszmianie spotykamy w roku 1385, kiedy to Krzyżacy, z mistrzem Konradem Zólnerem na
czele, podjęli wyprawę w celu zniszczenia dziedzicznych posiadłości Jagiełły, tj. Księstwa
Zgłoś jeśli naruszono regulamin