Edigey_Jerzy_-_Wycieczka_ze_Sztokholmu.pdf

(955 KB) Pobierz
Jerzy Edigey
Jerzy Edigey
Wycieczka ze Sztokholmu
„KB”
Rozdział I
Tragedia na dansingu
Orkiestra przestała grać. Nie pomogły gorące
brawa i okrzyki „mało, jeszcze”. Muzykanci
demonstracyjnie składali instrumenty i podnosili się ze
swoich miejsc. Wiadomo, dla orkiestry najważniejszym
momentem w jej występie jest kolacja. A właśnie przed
chwilą, kiedy artyści kończyli grać starego walczyka,
kelner, pan Miecio, dał im znak ręką, że już
przygotował dla nich jedzenie na stoliku znajdującym
się w głębi sali. Nic też dziwnego, że muzykanci wcale
nie zamierzali nadal się „męczyć”. Przecież „góralskie
tańce” zaczynają się dopiero po godzinie dwunastej w
nocy. Teraz dochodziła dziesiąta.
Zresztą na „górala” a właściwie na
„Kościuszkę”, bo pięćsetzłotówki z „góralem” zostały
przed kilkunastu laty wymienione na nowe banknoty z
portretem Tadeusza Kościuszki - nie było co w
dzisiejszy wieczór liczyć. Towarzystwo przedstawia się
nie nadzwyczajnie. Saksofonista i zarazem dyrygent
orkiestry tanecznej miał pod tym względem dobre,
zawodowe oko. Dzisiaj przyszli sami wczasowicze, bo
akurat w środy w „Harnasiu” nie ma muzyki i dansingu.
A wiadomo, taki wczasowicz z „Polany” czy
„Sienkiewiczówki” długo się będzie namyślał, zanim
wyciągnie z portfela te marne pięć stówek, aby swojej
153336547.002.png
dziewczynie zafundować ekstra taniec i to z
wymienieniem dla kogo i kto płaci.
153336547.003.png
Niestety, nie w sezonie wszystkich „lepszych
gości” zagarnia „Kasprowy”. Dla „Nosala” pozostają
jedynie pospolici wczasowicze i wycieczkowicze prócz
Szwedów, którzy od przeszło tygodnia nie opuszczają
ani jednego dnia w „Nosalu”. Kierownik orkiestry nie
mógł tego zrozumieć. Mają forsy jak lodu. Co wieczór
zostawiają w restauracji po kilka tysiączków. Nie
kosztuje ich to tak drogo, bo saksofonista widział nieraz,
jak przy tym wysokim, grubym Szwedzisku kręcił się
Franek Karate. Na pewno więc cudzoziemcy nie
wymieniali wszystkich swoich dolarów czy też
szwedzkich koron w kasie walutowej „Orbisu”, lecz
właśnie u Franka po trzy razy lepszym kursie. Ten
Franek musiał zdrowo zarobić na Szwedach. A swoją
drogą dziwni ludzie. Mają pieniądze, nie żałują ich przy
wydawaniu, mieszkają w „Kasprowym” i co wieczór
zjeżdżają na dół do „Nosala”. A „Kasprowy”, sam
kierownik szczerze przyznaje, to zupełnie inna klasa niż
stary „Nosal”.
Ale... Cała orkiestra dobrze widziała, że przy tej
wysokiej przystojnej blondynce, żonie tego grubego,
mocno się kręcił Jędrek Szaflar, przewodnik z Domu
Nauczyciela. Cały czas tańczył wyłącznie z nią, chociaż
w tym szwedzkim towarzystwie były jeszcze dwie inne
panie, może nawet bardziej warte grzechu. Bo co tu
gadać, ta babka z imponującą złotą bransoletką na prawej
ręce, na upartego mogłaby być mamusią Jędrka. No,
może nie mamusią, ale o jakieś piętnaście lat starszą
siostrą. Zaś tamte dwie - nie miały jeszcze trzydziestki.
Mąż tej Szwedki ciągle się uśmiechał, patrząc na zaloty
młodzika. Nic, a nic nie był zazdrosny. Przeciwnie,
chyba wyraźnie się cieszył, kiedy widział tę parę na
parkiecie. A że przed okiem bystrego muzykanta nic się
na dansingu nie ukryje, saksofonista widział, jak
tymczasem ten gruby dyrektor holował do barku tę
153336547.004.png
młodą, rudą. A raczej zrobioną na rudą.
Jeden ze Szwedów dobrze mówił po polsku. On
też zawsze regulował rachunki. Naturalnie nie z własnej
kieszeni, lecz z pieniędzy swojego dyrektora. On także
zamawiał taksówki, żeby całe towarzystwo mogło około
północy wrócić do „Kasprowego”. Ten młody, wołali na
niego Marek, czasami, ale bardzo rzadko, tańczył z
„rudą”. Zwykle jednak bawił trzecią ze szwedzkich pań.
Miłą szatynkę o sympatycznym uśmiechu. Tę, która
przed trzema dniami przysłała orkiestrze butelkę
francuskiego koniaku za to, że zagrali stare tango
„Bolero”. Saksofonista uważa, że to był piękny i bardzo
rzadko już w „Nosalu” spotykany gest. Tak piękny, że
orkiestra nie odesłała tego koniaku bufetowej, pani
Marii, lecz wypiła go tego wieczora do ostatniej kropli,
co naturalnie było ze strony muzykantów objawem
skrajnej lekkomyślności. Bufetowa dałaby im za ten
koniak najmniej tysiąc złotych i jeszcze by drugie tyle na
nim zarobiła. Oczywiście „na lewo”.
Pary taneczne ciasno zbite na malutkim
kwadracie parkietu widząc zdecydowaną postawę
orkiestry wreszcie zrezygnowały z bicia brawa i powoli
zaczęły się przepychać wąskimi przejściami w stronę
swoich stolików. Dwie panie skierowały się w stronę
schodów.
Sala restauracyjna hotelu „Nosal” mieści się na
piętrze. Stąd szerokimi schodami można zejść na
półpiętro. Tutaj, na wprost tych schodów, znajduje się
kawiarnia wyłożona czarną boazerią z porcelanowymi
lampami z daleka do złudzenia przypominającymi
czaszki ludzkie. Kto nie zna tej kawiarni i pierwszy raz
się w niej znajdzie, ma wrażenie, że wszedł do domu
przedpogrzebowego.
Schody skręcają pod kątem prostym i prowadzą
do obszernego holu, gdzie w dużej niszy znajduje się
153336547.005.png
szatnia. Za nią na wprost drzwi wejściowych, jest jeszcze
trzecia, mniejsza salka. Nosi ona nazwę: „Zbójecka
Piwnica”. Tutaj także jest dansing, ale nie codziennie i w
bardziej kameralnym nastroju. Po prawej stronie szatni
wąskie schody prowadzą do suteren, gdzie się znajdują
toalety.
Tam właśnie skierowały się dwie panie, które
przed chwilą opuściły restaurację. Zeszły schodami na
dół i za chwilę szatniarz, pan Józef, usłyszał przeraźliwy
krzyk jednej z kobiet. Szatniarz wiedział, że tego dnia
babka klozetowa, czyli jak ją bardziej elegancko tutaj
nazywali „pisuardessa”, już o dziewiątej poszła do domu
skarżąc się na ból głowy. Pan Józef, domyślając się, że
zdarzył się jakiś wypadek, szybko pośpieszył na dół.
Obie panie blade jak trup stały w drzwiach
prowadzących do damskiej części toalety. Drzwi do niej
były otwarte, a na kafelkowej posadzce, pomiędzy
umywalniami i kabinami, leżała w dziwnie skurczonej
pozycji jakaś kobieta.
Szatniarz poznał ją natychmiast. To była - jedna z
tych Szwedek. Te nieliczne „dewizówki”, które jeszcze
się nie przeniosły do „Kasprowego”, przezwały ją
„bransoleta”.
Pan Józef nachylił się nad leżącą. Wziął ją za
rękę. Stary szatniarz nie był lekarzem i niało się znał na
medycynie, jednakże w okresie wojny i okupacji, już nie
mówiąc o dwóch latach spędzonych w partyzantce,
widział niejednego zabitego. Teraz nie miał
najmniejszych wątpliwości. Ta kobieta nie żyła. Nie
można jej było już pomóc.
Są w pracy szatniarza godziny, a w lecie całe
dnie, kiedy nie ma prawie żadnej roboty. Od czasu do
czasu ktoś podejdzie, żeby kupić paczkę papierosów lub
też pudełko zapałek. Nikt nie nosi płaszcza i nikt go nie
oddaje szatniarzowi. Wtedy pan Józef przeglądał
153336547.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin