Bałucki Michał - Z OBOZU DO OBOZU.doc

(1640 KB) Pobierz

 

Bałucki Michał

Z OBOZU DO OBOZU

Powieść

 

I.

 

Zmierzchać się  już zaczynało, w saloniku było już prawie ciemno, przez otwarte okno widać pogodne, jasnoseledynowe niebo.

Przy fortepianie siedział młody człowiek i grał jakąś smętną fantazyę przypominającą bolesne mazurki Chopina i fantastyczne pieśni Schumana. Pod delikatnem dotknięciem jego drobnych, kobiecych prawie rąk, struny fortepianu wydawały zaledwie cichy szmer godzący się harmonijnie z ciszą letniego wieczoru.

Grający miał głowę nieco wzniesioną w górę i wzrok zapatrzony przed siebie, jak lunatyk. Czasami po wiotkiej jego postaci przechodziły żywsze drgnienia, jak podmuch wiatru po spokojnej wodzie; wtedy palce silniej, namiętniej naciskały klawisze i dobywały z nich wyrazistsze tony, a głowa nagłym, energicznym ruchem odrzucała w tył jasne, bujne włosy. Po jakimś czasie czy wskutek znużenia czy zamyślenia, ręce spoczęły bezwładne na klawiszach, a młody człowiek tak utonął myślami w głębokiej zadumie, że niesłyszał lekkiego skrzypnięcia drzwi pobocznego pokoju i szelestu jedwabnej sukni.

Do saloniku weszła młoda kobieta, wspaniałego wzrostu i poważna w ruchach.

Wśród zmroku, jaki był w saloniku, twarz jej matowej białości, obrzucona słabo i niejasno światłem, wychylała się z cieniów jak Rembrandtowskie malowidło; linie jej profilu były poważne i miały jakiś zakrój tragiczny.

Weszła do saloniku niespostrzeżona przez siedzącego młodzieńca i stanąwszy za krzesłem pochyliła się zwolna ku niemu, a usta jej dotknęły jego czoła. Pocałunek ten zbudził go łagodnie z zamyślenia, podniósł oczy w górę a ujrzawszy nad sobą twarz kobiety uśmiechnął się przyjaźnie i wyciągając do niej ręce rzekł:

— A! to ty Jadwiniu!

— Może przeszkodziłam ci? spytała siadając obok niego. Może komponowałeś?

— Nie. W tej chwili myślałem o wczorajszym wieczorze u księstwa. Nie wytrzeźwiłem się jeszcze moja droga z tego odurzenia, w jakie mnie wprawiły wczorajsze oklaski i pochwały. Dziwnie to łachocze nerwy i upaja. Nie gorsz się moja droga tem, co mówię; nie jest to próżność tylko, my artyści potrzebujemy tego upajającego narkotyku, jak koń wyścigowy madery; to nam dodaje ognia, zapału, natchnienia. Po wczorajszym wieczorze czuję się ożywiony, pełen animuszu do pracy. Słyszałaś, księżna chwaliła bardzo moje rondo. A tobie jak się ono podobało?

— Wolę sonatę twoją. W rondzie jest za dużo chęci popisania się z techniką, z trudnościami, jest chęć błyszczenia. Sonata ma więcej uczucia, jest głębszą.

— To prawda; a jednak widziałaś że rondo miało  więcej powodzenia.

— W salonie. Zrobiła tę uwagę nieśmiało, jakby  bała się go obrazić.

— Ja też nie dbam o inne pochwały. Salon, to wiat cały dla muzyki, tam wychowują się artyści, tam ich umieją słuchać, ocenić i nagradzać.

Muzyka jak egzotyczna roślina, potrzebuje cieplarni, oszklenia, ostre powietrze ulicy szkodzi jej i niszczy ją. Powiedz co wypieściło talent Chopina, jeżeli nie salony? Tu go też tylko rozumieją i umieją grać. Odkąd utwory jego dostały się pod grube, mieszczańskie palce, parodyowano je i potwornie skarykaturowano. Chroń Boże każdego artystę od takiej popularności. Czytałaś recenzyę ostatniego koncertu nabazgraną przez jakiegoś mieszczucha, jakież tam brednie popisano o Chopinie.

— Nie wynika z tego, aby inni w tej klasie nie mogli znać się na Chopinie, lub na muzyce.

— Nie znają się, nie znają; powtarzał z dziecinną upartością i rozdrażnieniem, ci ludzie mają za grube nerwy na to; chcąc ich poruszyć, trzebaby im trąbić za uszami same marsze lub polki.

— Władziu! Władziu! reflektowała go delikatnie siostra, jak ty się uprzedzasz łatwo i wydajesz sąd pod wpływem chwilowego rozdrażnienia. Potępiasz ludzi, których nie znasz wcale, których widujesz zaledwie przez okna powozu, lub z loży teatralnej.

— Nie pragnę bliższej znajomości z nimi; to też marzenia moje nie wybiegają nigdy po za sferę

             

               

 

 

  

             

             

 

naszych salonów. Tu chcę zdobyć sobie imię i uznanie, to jedyne pragnienie moje. Ach Jadwiniu, mówił dalej oparłszy głowę na jej ramieniu, rozmarzony, a głos jego, w którym przed chwilą przebiegała pogardliwa duma i lekceważenie, te raz zmiękł i stał się pieszczotliwym. Jadwiniu, jakbym ja chciał zostać wielkim i sławnym.

Spowiadał się jej z najskrytszych marzeń swoich z dziecinną naiwnością, ona słuchała go z zajęciem, pobłażaniem i współczuciem. Było coś macierzyńskiego w jej spojrzeniu i w obejściu z bratem.

— Wczorajszy wieczór, mówił dalej Władysław, obudził we mnie i podsycił to pragnienie. Czuję w sobie przypływ twórczych myśli, cudowne motywa chodzą mi po głowie. Dziś całą noc pisałem.

— I dla tego byłeś tak blady przy obiedzie. Nie szanujesz się, mój drogi, to nie dobrze.

— To nic. Ja nie panna, obejdę się bez rumieńców.

— Ale temi bezsennemi nocami zaszkodzić sobie możesz na zdrowiu.

             

               

 

 

  

             

             

 

— O, nie. Taka praca nie wyniszcza wcale; owszem dodaje mi sił, życia, zdrowia; zwłaszcza, jeżeli mi tak idzie po myśli jak dzisiaj.

— I cóż takiego pisałeś?

— Coś całkiem nowego, uwerturę do opery.

— Do opery?

— Tak, do opery fantastycznej, księżna poddała mi wczoraj tę myśl, żeby napisać operę, którą amatorzy odśpiewają u niej w dzień imienin naszego opiekuna. Prawda że to szczęśliwa myśl? To też uchwyciłem się jej skwapliwie i zaraz wziąłem się do roboty. Uwertura już prawie do połowy ukończona; tylko z librettem mam kłopot.

— Więc nie masz jeszcze libretta?

— Mam niby, ale nie jestem z tego kontent. Pamiętasz ty ten śliczny poemat Antoniego: „nad brzegami jeziora," który nam czytał w Zagórzu? Otóż coś podobnego chciałem zrobić, poemat, zastosować do sceny; ale mi się to nie udało. Wiersz jakiś ciężki, niewdzięczny, forma niezgrabna. A tu trzeba coś ledziuchnego, poetycznego z silnym kolorytem namiętności. Takim właśnie był poemat Antoniego. Jaka szkoda, że go teraz nie ma w Krakowie, on by mi pomógł w kłopocie.

             

               

 

 

  

             

             

 

— Mnie się zdaje, że Antoni już musiał wrócić.

— Wrócił z Hajdelbergu? któż ci o tem mówił. — Zdaje mi się żem go widziała w przejeździe do teatru.

Nie wiem czy przypadkiem czy umyślnie chusteczka batystowa upadła jej z kolan na ziemię i podczas, gdy odpowiadała bratu, schyliła się aby ją podnieść.

— Ależ musiało ci się zdawać. Gdyby Antoni wrócił, byłby u nas niezawodnie; wszak znamy się od dziecka prawie. A zresztą gdyby nie do nas, to do wuja z pewnością by przyszedł choć przez prosty obowiązek wdzięczności; wszak wuj zajmował się nim przez czas długi.

— Antoni od trzech lat już nie pokazał się u nas.

— A to z jakiego powodu?

— Nie wiem; coś zaszło między nim i wujem naszym, poszło im podobno o politykę, czy o coś, nie wiem dokładnie, bo wuj nie lubi o tem mówić. Było to właśnie wtedy, kiedyś ty siedział w Paryżu. I ojciec Antoniego podziękował wtedy za służbę i odszedł.

— Niespodziewałem się tego po Antonim, rzekł Władysław zachmurzony.

             

               

 

 

  

             

             

 

— Czego się nie spodziewałeś?

— Niewdzięczności.

— Wszak niewierny kto winien.

— W każdym razie powinien był ustąpić. On ma wujowi wszystko do zawdzięczenia czem jest, jeżeli już jest czemś; bo to był zawsze duch niespokojny, dziwaczny i ambitny. Mimo to chciałbym się koniecznie z nim zobaczyć. Tyle lat przeżyliśmy razem, tyle wspomnień przyjemnych nas łączy. I ty dzieliłaś z nami te dziecinne zabawny, pamiętasz?

Jadwiga zdawała się nie słyszeć tego pytania tak mocno zajęta była w tej chwili wyciąganiem nitki z wystrzępionej szarfy jedwabnej. Władysław nie potrzebował odpowiedzi i nie czekając na nią,, mówił dalej:

— Musze go odszukać i będę chciał pogodzić go z wujem. Szkoda, żeby taki dzielny i dobry chłopak zmarniał, za wpływem wuja będzie mógł zrobić karyerę.

— I pisywać dla ciebie libretta. Oj ty, ty brzydki samolubie! mówiła grożąc mu palcem, jednak z tonu jej głosu poznać można było, że jej się ten projekt bardzo podobał; a gdy służący wniósł

             

               

 

 

  

             

             

 

lampę do saloniku Władysław przy świetle spostrzegł, że Jadwiga miała twarz zarumienioną i promieniejącą szczęściem i wesołością, co się u niej rzadko zdarzało.

Niezadługo po wniesieniu lampy zjawił się w saloniku, jak komar, co ciągnie za światłem, gość jeden. Był to Niunio, współpracownik kunserwatywno  klerykalnego dziennika, ulubieniec wszystkich dewotek i starych panien, które unosiły się nad jego pobożnością, stylem i niewinnością. Niunio spokrewniony przez matkę z arystokratycznemi domami, zaczął karyerę swoją literacką, do której go po trochu zmusiły finansowe okoliczności, od pielgrzymki do Rzymu, z kąd przywiózł sobie błogosławieństwo Ojca św. odpust zupełny dla siebie i dla swoich potomków (rozumie się, gdyby na takowe wstydliwość jego kiedykolwiek zdecydować się chciała) i artykuł o Rzymie przerobiony z francuzkiego. To mu wyjednało wstęp do jednego dziennika klerykalnego, którego główny redaktor ulegając natarczywym prośbom dewotek i księży, wziął Niunia pod swoją szczególniejszą opiekę i obiecał wykierować na publicystę.

             

               

 

 

  

             

             

 

W chwili kiedy się nasza powieść zaczyna, Niunio doszedł już na tej drodze do tego, że pisywał kroniki i nekrologi; a choć liczył już lat blisko czterdzieści, jednak zawsze przez przyzwyczajenie nazywano go Niuniem i uważano za młodzieńca rokującego wiele w przyszłości. I on sam zdawał się podzielać tę opinię o sobie, gdyż ubierał się jak młodzieniaszek w szerokie wykładane kołnierze, niebieskie krawatki, w których jak go zapewniano, było mu bardzo do twarzy i nosił krótkie żakietki. Ruchy jego były odpowiednio do kostiumu skromne, potulne, dziecinne prawie, a mowa słodka, efektowana i pełna dziewiczej wstydliwości i ciągłych odwoływali się na swoją mamę, z którego to powodu nieraz mamą żartobliwie go nazywano. Była to figura pocieszna i zabawna, z której po za oczy pozwalano sobie żartować; w oczy jednak lub przy publicznych występach traktowano go z powagą odpowiednią godności jaką piastował i respektowano go jako cząstkę opinii salonowej. To też nie było jednego wesela, obiadu publicznego, pogrzebu, uroczystości w wyższym świecie, na którejby się nie znajdował i nie chwalił z obowiązku. Ledwie która ze znakomitych, a nawet mniej znakomitych

             

               

 

 

  

             

             

 

osób towarzystwa wezwała doktora do siebie, już Niunio zbierał po znajomych materyały do jej nekrologu i w skutek tej przezorności miał mnóstwo zapasowych nekrologów osób, które dobrem jeszcze cieszyły się zdrowiem. Nekrolog Ojca św. już od dwóch lat leżał całkiem wypracowany w biurku Niunia, oczekując napróżno publikacyi. Pomimo tych zajęć cmentarnych, Niunio miał jeszcze dość czasu zajmować się żywemi i czepiał się jak oset każdej znakomitości, lgnął do każdego talentu i talenciku mającego powodzenie w wielkim świecie i szukał w tem dla siebie sławy, że sławił sławnych. Był to dla niego wygodny sposób uczynienia się widocznym. Powodzenie jakiego doznał Władysław na wieczorze u księżnej, zbliżyło Niunia do niego. Uważał on sobie za obowiązek chwalić to, co chwaliła księżna i zebrane u niej towarzystwo i ta obowiązkowa adoracya spowodowała jego obecną wizytę.

— A! może przeszkadzam, rzekł cofając się lękliwie na widok siedzących przy sobie brata i siostry. Może dziś państwo nie przyjmują, tu znowu postąpił naprzód, ale nie mogłem przenieść na sobie by ci kochany Władziu, nie powinszować jak najprędzej wczorajszego sukcesu. Udało ci się przewybornie, jak mamę kocham.

             

               

 

 

  

             

             

 

Mówiąc to uchwycił koniuszkami swych wygiętych palców dłoń Władysława i obcałował powietrze z obu stron jego policzków.

— Było prześlicznie, znakomicie, dawno księżny nie widziałem tak ożywionej, jak wczoraj, gdy słuchała gry twojej. Rozmawiałem potem Z nią przez pół godziny o tobie, tylko o tobie. A! jest ci czego powinszować, jak mamę kocham. Księżna nie ma zwyczaju kogo bądź chwalić, ja ją znam pod tym względem, bo nie od dzisiaj bywam u niej. I moja mama tę samą zrobiła uwagę. Tak, tak, odniosłeś kompletny tryumf, mój drogi. To też dziasiaj wszędzie mówią tylko o tobie, jesteś bohaterem dnia. Nawet gazety bardzo pochlebnie rozpisały się o tobie.

— Jakto, jest co w gazetach o tem? spytał Władysław rumieniąc się zażenowany.

— Nie czytałeś?

— Nie. Kiedyż to być mogło?

W dzisiejszym wieczornym numerze. Czekaj, zdaje mi się, że mam przy sobie przypadkiem ten numer.

I wsunąwszy gracyjnie trzy palce do bocznej kieszeni surduta, wyjął z niej ów niby przypad

             

               

 

 

  

             

             

 

kiem znaleziony numer, starannie i równiutko złożony.

— Oto jest, rzekł podając Władysławowi.

Ten wziął skwapliwie podany numer i począł czytać. Między kronikarskiemi zapiskami była wzmianka o wieczorze u księżnej i grze Władysława. Kronikarz pochwalił najprzód salon księżnej, że stał się ogniskiem intelligencyi i sztuki, potem pochwalił się z tem, że bywa u księżnej, a w końcu wypisał karmelkowatym stylem kilka ogólnikowych frazesów o sztuce, a nareszcie o rokującym wiele talencie kompozytora.

Podczas gdy Władysław czytał, Jadwiga oparta na jego ramieniu, patrzała także w gazetę. Niunio czekał aż skończą i bawił się tymczasem niebieskiemi wstążkami swego słomianego kapelusika, giął się i łamał pretensyonalnie.

— Doprawdy, odezwał się do Jadwigi, gdy czytać przestała, trzeba pani zazdrościć takiego brata, To prawdziwy Benjaminek salonów, a księżna, to jak mamę kocham, po wczorajszym wieczorze kompletnie zachorowała na niego; o nikim nie mówi, tylko o nim. Ale bo też grał, że nasłuchać się trudno było: słuchałoby się bez końca.

             

               

 

 

  

             

             

 

— Pan jednak nie dosłuchałeś, zdaje mi się do końca, rzekła Jadwiga patrząc na niego z góry z uśmiechem nieco ironicznym.

Niunia zmieszał trochę ten uśmiech.

— W istocie musiałem wcześniej opuścić salon z niemałą dla siebie przykrością; ale obowiązek wzywał mnie do hrabiego Maurycego, który jest już bardzo źle, o! bardzo źle. Nikogo nieprzyjmuje, tylko ranie jednego, do którego powziął szczególniejsze zaufanie. Jest to więc obowiązek sumienia; bo hrabia, jak pani wiesz, był dawniej libertynem, a dziś dzięki naszym staraniom zmienił się niesłychanie; co wieczór odmawiamy razem litanije, pacierze, czytam mu żywoty świętych. Jest to więc dla mnie rodzaj misyi, której lekceważyć nie mogę i musiałem wyrzec się dla tego obowiązku przyjemności, jakie mnie wczoraj u księżnej czekały. Ale mama moja była do końca i zdała mi dokładną relacyę. A mama moja zna się wybornie na muzyce, mogłam więc polegając na jej zdaniu napisać z czystem sumieniem ten artykuł.

— Więc to ty napisałeś? spytał Władysław, a wiadomość ta ostudziła nieco radość, jaką mu

             

               

 

 

  

             

             

 

sprawił przeczytany artykuł; znał bowiem wartość pochwał Niunia, który wszystko z urzędu chwalił.

Niunio udał zażenowanego tem, że zdradził się z tajemnica autorstwa i chciał coś odpowiedzieć, gdy otwierające się główne drzwi saloniku zwróciły tam uwagę rozmawiających.

— Laudetur, odezwał się głos we drzwiach.

— Ach, ksiądz Hieronim, co za niespodzianka, zawołał Niunio i jak dziesięcioletni chłopczyk pobiegł z dziecinną radością i uszanowaniem ucałować ręce przybyłego księdza.

Był to mężczyzna kolosalnej, atletycznej budowy; twarz miał dużą, rumianą, o grubych rysach; ale mimo to pełną życia; spojrzenie jego wielkich oczów zdradzało inteligencyę, pewność i powagę. Cała postać imponowała i zarazem przyciągała sympatycznie do siebie.

Przybyły nie zatrzymał się długo w saloniku; dotknąwszy z lekka ustami głowy Niunia i przywitawszy Władysława i jego siostrę, spytał zaraz o hrabiego Medarda i poszedł do jego gabinetu. Niunio zaanonsował się z nim razem do hrabiego; ale ten kazał go przeprosić i oświadczyć że się

             

               

 

 

  

             

             

 

z nim zobaczy podczas herbaty, poprosił tylko księdza do siebie i wyszedł aż ku drzwiom na jego spotkanie.

— Witaj mi książę Hieronimie, rzekł podając mu dłoń na powitanie. Doprawdy nieobecność twoja zaczęła mnie już niecierpliwić, tak nam ty byłeś potrzebny. Siadajże, no i cóż tam?

Ksiądz rozsiadł się wygodnie w fotelu naprzeciw hrabiego, z którego zawiędłą, małą, ale sprężystą figurką, stanowił rażący kontrast i rzekł:

— Byłem w kościele św. Klaudyusza, przypatrzyłem się trochę robotom naszych i przyznam się, że smutne wyniosłem wrażenie. Ci ludzie zgubią nas, zgubią sprawę kościoła swoją niewczesną gorliwością. Zamiast zjednywać sobie sprzymierzeńców, oni postępowaniem mnożą i tak już ogromne zastępy naszych nieprzyjaciół, sprawa nieomylności papieża dobije do reszty nasz obóz. W rozmowach, jakie miałem z biskupami niemieckiemi czułem ducha odszczepieństwa.

— I nie ma nadziei cofnięcia, odroczenia dogmatu? spytał hrabia.

— Niepodobna. Ojciec św. zbyt już stary i słaby, aby mógł oprzeć się namowom swych

             

               

 

 

  

             

             

 

doradców, uległ im zupełnie, oni trzęsą soborem, a zaciekłość ich zaślepia, że nie widzą ogromu niebezpieczeństwa, jakie wywołują. Syllabus zraził inteligencyę dla naszej sprawy, coraz mniej nas, coraz bezsilniejsi jesteśmy.

Hrabia słuchał księdza wsunięty w głąb fotelu i zamyślony. Na szeroko sklepionem czole jego usiadła chmura zafrasowania. Gdy ksiądz przestał mówić, on czas jakiś milczał, potem odezwał się.

— I to właśnie teraz tak nieszczęśliwie się złożyło, kiedy potrzebujemy jak największego poparcia przy wyborach.

— Czy agitacya już się rozpoczęła?

— Nie jeszcze; ale dochodzą mnie już wieści że partya przeciwna postanowiła użyć wszelkich sposobów do przeprowadzenia swoich kandydatów. W dziennikach ich rozpoczęły się już ostre wycieczki przeciw nam, które podkopują grunt i szkodzą w opinii. Nie mówię tu o rzucaniu się na osobistości; takie paszkwile, obracają się "najczęściej na niekorzyść ich autorów; stokroć gorsze są korespondencye z Rzymu, które identyfikując naszą sprawę z zabiega

             

               

 

 

  

             

             

 

mi zmartwychwstańców, posądzają nas o tendencye antinarodowe. To nas kompromituje.

— Zwracałem na to uwagę zakonu i po kilkakroć byłem w tym celu w kościele św. Klaudyusza i konferowałem z nimi.

— I cóż mówią?

— Że sprawa kościoła przedewszystkiem, że dla niej poświęcić trzeba politykę świecką i wszelkie względy.

— Ależ skoro my upadniemy i sprawa kościoła upadnie, wybuchnął niecierpliwie hrabia, czy oni tego nie widzą?

— Nie chcą widzieć.

— Jeżeli do rady państwa wejdą żywioły liberalne, destrukcyjne, kościół pierwszy to uczuje. W kwestyach religijnych niemcy pójdą z niemi ręka w rękę; uchwalą, co zechcą. Tego w Rzymie uznać nie chcą i zamiast pomagać szkodzą nam porywczością, nietolerancyą i udaremniają wysiłki nasze. Cóż zrobimy jeżeli dogmat nieomylności ogłoszą w tych dniach?

— Do tego nie przyjdzie tak prędko, a gdyby to się stało, obawiać się z tej strony nie mamy czego.

             

 

  

             

             

 

— Więc mamy jawnie ogłosić się za nieomylnością? Cóż powie na to inteligentna część naszych? A stanąć przeciw kościołowi niepodobna; to sprzeciwiałoby się naszym zasadom, naszym tradycyom. Cóż więc robić?

— Milczeć

— Ale przeciwnicy nasi milczeć nie będą i zażądają od nas stanowczego oświadczenia się za lub przeciw.

— Nie zrobią tego, zaręczam hrabiemu. Urok stolicy papiezkiej ma wielki wpływ na umysły naszego ludu; ktoby chciał wystąpić przeciw Ojcu św. zedrzeć ten urok z oczów ludzi, ten naraziłby się tylko na niepopularność i wywołał oburzenie. Przeciwnicy kościoła znają to uczucie ludu uświęcone wiekami i nie będą mieli odwagi występować wprost przeciw temu. To by im tylko szkodzić mogło. Czy nie wiecie jakich kandydatów postawili?

— Oh są, rzekł hrabia podając księdzu małą karteczkę, na której były wypisane nazwiska kandydatów partyi postępowej na posłów sejmowych.

Ksiądz przeczytał i kładąc kartkę na biurku odezwał się:

             

               

 

  

Z obozu do obozu : powieść  Strona  

 

 

 

 

 

— No, to mnie pociesza.

— Dla czego?

— Bo oprócz jednego, reszta kandydatów nie ma wcale nadziei przejścia przez głosowanie.

— Nie znasz ich chyba. Ci ludzie mają wielką popularność.

— Mieli; dziś ta popularność ich chyli się ku upadkowi, a dla niektórych przemieniła się nawet w nienawiść, bo lud nie cierpi tych, których musiał wielbić i słuchać. Jest to zwykła kolej ulubieńców jego. Dziś ci ludzie oprócz dziennikarzy i garstki ludzi bez stanowiska, nie mają za sobą nikogo. Miasto ich się boi. A wy jakich postawiliście kandydatów?

— Hrabiego Henryka, Dra Natorskiego, no i mego Artura.

— Artur także kandydatem? spytał ksiądz, zwracając swe duże, śmiałe oczy ze zdziwieniem na hrabiego.

— Czy wątpisz w jego zdolności polityczne?

— To nie. Dał dowody, że umie obracać się na tem polu. Ale....

— Ale, chcesz mówić o jego stosunku z baronową. Właśnie dla rozerwania tego stosunku posta

 

 

   

 

 

 

  

Z obozu do obozu : powieść  Strona  

 

 

 

 

 

wiłem go na liście kandydatów, wbrew jego wiedzy i woli. Mam nadzieję, że skoro wzbudzi się w niem namiętność polityczna, skoro atmosfera sejmowa rozgrzeje go, zapomni o tej pani i da się nakłonić do zerwania stosunku, który mi tyle kłopotu i wstydu przynosi.

— A jeżeli przeciwnicy zrobią mu zarzut z tego stosunku i udaremnią jego wybór?

— Będziemy się starali, aby nie udaremnili; zrobiłem co mogłem, aby sobie zapewnić głosy, byłem z wizytą w mieście u kilku ludzi wpływowych i mam jaką taką nadzieję.

Wszedł lokaj i poprosił do herbaty.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin