Cienie Imperium.rtf

(1214 KB) Pobierz
PROLOG


PROLOG

Xizor, stojący o cztery metry od Imperatora, miał nieodparte wrażenie, że spogląda na chodzącego trupa, i to od dawno nieży­jącego. Zaskakujące było nie tylko to, że Palpatine nadal żył, ale że w dodatku był najpotężniejszym człowiekiem w galaktyce. Nawet nie wyglądał staro, za to tak, jakby coś go zjadało od wewnątrz...Xizor prawie czuł smród rozkładu, co musiało być złudzeniem: powietrze, zanim trafiło do komnaty, przechodziło przez skomplikowany system filtracyjny, wykluczający pojawie­nie się jakichkolwiek zapachów, a także bezwonnych gazów tru­jących. Być może ten właśnie brak zapachów powodował złu­dzenie trupiej woni.

Człowiek będący niegdyś senatorem Palpatinem wkroczył w po­le holokamery, tak by rozmówca mógł dostrzec jedynie jego zbliże­nie do pasa. Zniszczoną twarz zakrywał mu kaptur ciemnej szaty, jaką zwykle nosił. Dzięki temu manewrowi człowiek, z którym Im­perator miał zamiar rozmawiać - oddalony o lata świetlne - nie był w stanie dostrzec Xizora, sam będąc dlań doskonale widocznym. Był to dowód zaufania, jako że Imperator z zasady wolał rozmawiać z podwładnymi bez świadków.

Człowiek, z którym chciał rozmawiać... o ile nadal można go było nazwać człowiekiem...

Powietrze przed Imperatorem zamigotało i pojawił się obraz klęczącej na jednym kolanie postaci z pochyloną głową. Był to humanoid ubrany na czarno; pochyloną głowę osłaniał również czarny lśniący hełm wyposażony w maskę do oddychania.

Był to Darth Vader.

-  Co rozkażesz, mój panie? - rozległ się zniekształcony przez elektronikę głos Vadera.

Xizor posłałby mu bez wahania bombę niespodziankę, gdyby to tylko było technicznie wykonalne. Z kimś tak potężnym jak Darth Vader nie walczyło się jednak otwarcie, nie mając skłonności samo­bójczych.

-  Jest wielkie zakłócenie Mocy - odezwał się Imperator.

-  Poczułem je.

-  Mamy nowego przeciwnika. Luke'a Skywalkera.

Xizor prawie zastrzygł uszami słysząc to - tak dawno temu brzmiało nazwisko Vadera. Teraz ktoś z tego samego rodu okazywał się na tyle potężny, by stać się tematem rozmowy Imperatora i stwo­rzonej przez niego istoty. A on, Xizor, nic o tym nie wiedział! Złość ogarnęła go natychmiast, ale nie dał tego po sobie poznać. Falleenowie nie okazywali uczuć w przeciwieństwie do wielu podrzędnych ras. Bądź co bądź wywodzili się od gadów, nie od ssaków, dzięki czemu zamiast dzikich żądz kierowali się chłodną kalkulacją. Tak było przyjemniej. I bezpieczniej.

-  Tak, mój panie - zgodził się Vader.

-  Może nas zniszczyć.

To była wręcz rewelacyjna informacja - prawdę mówiąc Xizor nie wyobrażał sobie kogoś czy czegoś na tyle potężnego, by mogło zagrozić samemu Imperatorowi.

-  To zaledwie chłopak - odparł Vader. - A Obi-Wan nie może mu już pomóc.

To nazwisko Xizor też znał - Obi-Wan był generałem i jednym z ostatnich zabitych Rycerzy Jedi. Tyle, że działo się to dość dawno temu, a skoro ostatnio pomagał jakiemuś podrostkowi... oznaczało to, że informacje, którymi dysponował, były błędne! A to oznaczało, że jego agenci pożałują własnej głupoty czy też niekompetencji. Mówiąc prościej: polecałby, i to zaraz! Wiedza była władzą, brak informacji słabością, a słabość była czymś, na co nie mógł sobie pozwolić. To, że znajdował się w luksusowej komnacie w samym sercu przypominającego piramidę pałacu, było najlepszym dowo­dem, jaką władzą dysponował.

-  Ma wielką Moc - kontynuował Imperator. - Syn Skywalkera nie może stać się Jedi.

Xizor omal nie usiadł z wrażenia: syn Vadera?!

-  Gdyby dało się go przekonać, stałby się potężnym sojuszni­kiem - zasugerował Vader.

Coś w jego głosie nie pasowało do słów, tylko Xizor nie bardzo potrafił określić, co to było: troska, nadzieja czy pragnienie.

-  Tak... to prawda, byłby wielce pomocny - przyznał Impera­tor. - Czy to jest wykonalne?

-  Przyłączy się lub zginie, panie - odparł po króciutkiej pauzie Vader.

Xizor miał ochotę się uśmiechnąć, choć nie zrobił tego, podob­nie jak wcześniej nie okazał złości. Vader chciał, by jego syn żył. Jego ostatnie stwierdzenie miało służyć wyłącznie uspokojeniu Im­peratora. Tak naprawdę nie miał najmniejszego zamiaru zabijać wła­snego syna - dla kogoś przyzwyczajonego do wychwytywania pod­tekstów, nie ulegało to wątpliwości. A Xizor był w tym dobry: bądź co bądź nie został Mrocznym Księciem, lordem Czarnego Słońca, będącego największą przestępczą organizacją w galaktyce, jedynie dzięki odpowiedniemu wyglądowi. Co prawda nie całkiem się orien­tował, co to takiego ta Moc, ale widział dość jej przykładów, żeby wiedzieć, że istnieje i że to dzięki niej Imperator i Vader byli tak potężni. Wiedział też, że mistrzami w posługiwaniu się nią byli Jedi, wybici na rozkaz Imperatora. Teraz pojawił się nowy gracz, dyspo­nujący Mocą w dużych ilościach. A Vader praktycznie przyrzekł, że dostarczy go żywego i jeszcze przekona, by stał się sojusznikiem.

Bardzo ciekawe.

Imperator wyszedł z pola kamery przerywając połączenie i od­wrócił się.

- To o czym mówiliśmy, książę?

Xizor uśmiechnął się: trzeba się było zająć innymi sprawami, ale nie oznaczało to, że zepchną one w niepamięć Luke'a Skywalkera.

 

 

ROZDZIAŁ 1

Chewbacca ryknął wściekle i strząsnął prosto w dziurę próbują­cego go unieruchomić szturmowca. Dwaj następni podbiegli do niego i wylądowali na metalowej podłodze przy wtórze klekotu pan­cerzy. W następnej sekundzie obstawa Vadera zastrzeli go jak nic i cała jego siła nie będzie w stanie temu przeszkodzić...

Han wrzasnął na niego próbując go uspokoić.

Leia obserwowała to wszystko niezdolna się poruszyć... i u-wierzyć, że to się dzieje naprawdę.

- Chewie, będzie jeszcze okazja! - głos Hana słychać było wyraźnie. - Musisz opiekować się księżniczką! Słyszysz?

Znajdowali się w ponurym pomieszczeniu usytuowanym w pro­dukcyjnej części na Bespin Lando Calrissian, którego Han nazywał przyjacielem, zdradził ich i wydał Vaderowi. Złocisty blask lamp oświetlających halę jeszcze podkreślał jej ponury i nierealny wy­gląd. Chewbacca stał się równie spokojny jak złożony wpół Threepio, którego niósł w worku na plecach. Zdrajca Lando stał z boku, razem z technikami, łowcami nagród i resztą wartowników, w pew­nym oddaleniu od Vadera. Wszystko przesycone było smrodem płyn­nego karbonitu, dziwnie przypominającym kostnicę i zarazem cmen­tarz.

Do Chewiego ostrożnie podeszli następni wartownicy i ośmie­leni jego bezruchem założyli mu kajdanki. Chewbacca nie był tym zachwycony, ale pozwolił się skuć, rozumiejąc, czego chce od niego Han.

Leia spojrzała Hanowi w oczy. Mieli diametralnie odmienne charaktery, które przyciągały się niczym magnesy, i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę, choć żadne dotąd tego wyraźnie nie powiedziało... Para szturmowców pociągnęła Hana na platformę windy ponad prowizoryczną komorą zamrożeniową, a Leia, nie mogąca zapanować nad uczuciami, krzyknęła:

-  Kocham cię!

-  Wiem - odparł spokojnie.

Technicy rasy Ugnaught, sięgający Hanowi ledwie do pasa, uwol­nili mu dłonie i pospiesznie się wycofali. Platforma ruszyła w dół, a Han cały czas spoglądał w oczy Lei... dopóki chmura lodowatego gazu nie wystrzeliła mu spod nóg przesłaniając go całkowicie.

Chewie zawył. Leia nie rozumiała co prawda jego języka, ale bez trudu odgadła, co wyraża głos - wściekłość, żal i bezsilność.

Śmierdzący kwaśny gaz spowił ich wszystkich niczym lodowata mgła. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była maska Dartha Vadera.

-  Co... co się dzieje? - rozległ się głos Threepia. - Chewbacca, odwróć się, bo nic nie widzę! Han!

* • *

Leia usiadła, odrzucając skopaną pościel. Serce waliło jej jak młotem, a mokra od potu koszula kleiła się do ciała. Ekran wpusz­czonego w ścianę chronometru wskazywał trzy godziny po północy, a powietrze w pokoju było duszne, chociaż noce na Tatooine prze­ważnie są chłodne. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie uchylić okna, ale byłby to zbyt wielki wysiłek po dopiero co przeżytym koszmarze sennym.

Nie był to właściwie koszmar; raczej koszmarne wspomnienia tego, co faktycznie się wydarzyło. Ten, którego kochała, nadal drwił w płycie karbonitu, wywieziony z Bespinu w ładowni statku łowcy nagród. Gdzie przebywał teraz, tego nie wiedział nikt...

Omal się nie rozpłakała, ale zdołała powstrzymać łzy- Leia Organa, Księżniczka Królewskiego Rodu Alderaanu i członek Im­perialnego Senatu, energicznie działająca na rzecz odtworzenia Re­publiki, nie będzie płakać. Alderaan został zniszczony przez Gwiaz­dę Śmierci, Senat rozwiązany przez Imperatora, a Rebelia była nie­porównywalnie słabsza od Imperium - ale, nie miało to znaczenia. Leia pozostała sobą i nie będzie płakać.

Zamierza wyrównać rachunki.

* * *

Trzecia godzina po północy była dla połowy planety porą snu.

Luke Skywalker należał do wyjątków wśród tej połowy. Stał boso na stalbetonowej platformie sześćdziesiąt metrów nad pia­skiem areny i przyglądał się naciągniętej stalowej lince łączącej go z podobną platformą kilkanaście metrów dalej. Ubrany był w czar­ne spodnie, czarną koszulę i czarny skórzany pas, przy którym nie wisiał miecz świetlny: stary zostawił na Bespinie razem z dłonią, nowego jeszcze nie skończył konstruować. Plany znalazł w starej, oprawionej w skórę książce w domu Bena Kenobiego, miał dzięki temu zajęcie czekając, aż proteza zrośnie się z ręką. Nie zostawiało mu to zbyt wiele czasu na rozmyślania.

W namiocie panował półmrok, więc ledwie widział stalową linkę. Cyrk spał, tłumy poszły do domów, a jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę było potrzaskiwanie syntetyku, z którego spo­rządzono namiot, ochładzającego się po dziennym upale. W nocy temperatura spadała gwałtownie, co z nie wyjaśnionych przyczyn wzmacniało zapach dewbacków. Zapach ten, zmieszany z wonią potu Luke'a, wypełniał namiot.

Prócz niego w tej okolicy nie spał tylko strażnik, przekonany przy użyciu Mocy, by wpuścił go do namiotu i przestał zauważać. Była to jedna z wielu umiejętności Jedi, których Luke dopiero się uczył.

Powoli wypuścił powietrze z płuc: pod linką nie było siatki amortyzującej, toteż upadek mógł oznaczać tylko jedno. Nie musiał tu być i nikt nie zmuszał go do spaceru po linie.

Poza własną świadomością.

Uspokoił oddech, bicie serca i w miarę możliwości także myśli, używając technik, jakich nauczyli go Ben i Yoda. Ćwiczenia tego ostatniego były surowsze i bardziej wyczerpujące i Luke żałował, że nie zdołał zakończyć szkolenia. Prawdę mówiąc nie bardzo miał wybór - Han i Leia znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i musiał im pomóc. Przeżyli dlatego, że zjawił się na czas, ale był to właściwie jedyny jego sukces...

Sytuacja rozwinęła się bowiem zdecydowanie niepomyślnie.

A zwłaszcza spotkanie z Vaderem...

Nawet teraz myśląc o nim poczuł gniew, wzbierający niczym fala tak czarna jak jego ubranie, a nadgarstek nagle ukłuł go bólem, w miejscu gdzie zetknął się z laserowym ostrzem świetlnego mie­cza. Nowa dłoń była na dobrą sprawę lepsza od starej, ale gdy myślał o Vaderze, zawsze bolała - lekarze określali to mianem bólu urojonego. Nierzeczywistego. Podobnie jak nierzeczywiste było oświadczenie Vadera, że jest jego ojcem. Przecież był synem Anakina Skywalkera, Rycerza Jedi! Gdyby tylko mógł porozmawiać z Benem albo z Yodą. Oni na pewno powiedzieliby mu prawdę. Vader próbował nim manipulo­wać, wytrącić go z równowagi i używał do tego środków, które uznał za najskuteczniejsze. A jeśli nie kłamał?

Musiał przestać o tym myśleć. Nikomu się na nic nie przyda, dopó­ki nie opanuje nowych umiejętności, a brak spokoju uniemożliwiał koncentrację niezbędną do wykorzystania Mocy. Musiał zaufać Mocy i zignorować kłamstwa Vadera. Toczyła się wojna; Luke był doskona­łym pilotem, ale miał do zaoferowania Rebelii znacznie więcej.

Nie było to jednak proste, a fakt, że nie był pewien siebie i swych umiejętności, nie ułatwiał sprawy. Czuł wielką odpowiedzialność, do której nie był przyzwyczajony - cóż, ledwie parę lat temu żył na farmie wodnej, sądząc, że pozostanie tam wiecznie. Teraz był Han, Imperium, Rebelia, Vader...

Nie, nie teraz: teraz była tylko stalowa linka, na której musiał się skoncentrować, jeśli nie chciał skręcić karku. Poczuł płynącą Moc, jasną, ciepłą i życiodajną, i otulił się nią niby płaszczem. Znowu przybyła, kiedy jej potrzebował... ale wy­czuł też coś jeszcze, coś, o czym dotąd tylko słyszał. Potężny chłód, będący przeciwieństwem tego, w co wprowadzali go obaj nauczy­ciele. Antyteza światła. Ciemna Strona Mocy. Odepchnął ją biorąc kolejny głęboki oddech. Dostrajał się do Mocy... albo Moc do siebie, wszystko jedno. Ważne było, że stanowili jedność. Nagle stalowy sznur stał się szeroki niczym chodnik. Moc była rzeczą naturalną, wiedział to, ale niekiedy wydawała mu się magią. Tak jak wówczas, gdy obserwował Yodę wyciągającego z bagna myśliwiec typu X wyłącznie za jej pomocą. Wyglądało to na cud, choć nie miało z nim nic wspólnego.

Robiąc kolejny krok przypomniał sobie inną scenę z Degobah, z podziemnej jaskini, gdy na spotkanie wyszedł mu Darth Vader. Nie zastanawiając się, skąd Vader się tu wziął, sięgnął po miecz, uaktywnił go i skrzyżował błękitno-białe ostrze z czerwonym ostrzem przeciwnika. Sypnęły się iskry, generatory obu mieczy zagrały głośniej, gdy Vader ciął, mierząc w jego lewy bok. Osłonił się i siła, z jaką ze­tknęły się laserowe głownie, omal nie wytrąciła mu broni z ręki.

Vader ciął ponownie, tym razem celując w głowę i Luke ledwie zdołał zablokować uderzenie. Kolejny cios, który miał go przepoło­wić, zblokował w ostatnim momencie, zdając sobie sprawę, że Vader jest zbyt silnym przeciwnikiem. Przypomniał sobie śmierć Bena zabitego tym samym mieczem i poczuł, jak ogarnia go gniew, bły­skawicznie przeradzający się w ślepą wściekłość. Ciął na odlew, Wkładając w to całą siłę ramienia, i odciął Vaderowi głowę.

Zdawało się, że czas zwolnił, tak powoli się wszystko działo -ciało Vadera padło, odcięta głowa poleciała na ziemię i potoczyła się, aż znieruchomiała maską do góry.

Coś błysnęło, z głowy uniósł się purpurowy dym i maska znik­nęła ukazując twarz...

Jego własną twarz.

Dość!

Wspomnienia musiały biec szybciej niż aktualne wydarzenia, Luke stwierdził, że zdążył zrobić ledwie krok, a i tak omal nie spadł tracąc kontakt z Mocą.

Wziął głęboki oddech balansując ciałem i sięgnął ponownie po Moc. Tym razem nie myślał o niczym innym, toteż natychmiast po­czuł ją w sobie i uspokojony ruszył dalej.

Mniej więcej w połowie długości linki zaczął biec wmawiając sobie, że to dalszy ciąg testu. Chciał przekonać sam siebie, że skoro Moc jest z nim, to nie ma się czego obawiać. Wyszkolony Rycerz Jedi jest zdolny do wszystkiego. Tak go nauczono i chciał w to wierzyć.

Gdyby zastanowił się głębiej, musiałby sobie powiedzieć, że zaczął biec, ponieważ czuł za sobą Ciemną Stronę, postępującą cicho, lecz nieustępliwie.

I coraz bardziej się zbliżającą.

* * *

Xizor odchylił się w fotelu. Mebel przyjął to jako zmianę pozy­cji i zapytał:

-  Czego sobie życzysz, książę Szeeezor?

-  Niczego poza tym, żebyś się zamknął.

Fotel posłusznie umilkł nie zmieniając kształtu. Klonowana skó­ra była miła w dotyku, ale to była właściwie jedyna zaleta tego fotela. Xizor westchnął: miał większe dochody niż niejedna planeta, a siedział na zepsutym fotelu, który nawet nie potrafił poprawnie

wymówić jego nazwiska. Zaraz po załatwieniu porannej porcji spraw każe go wymienić na nowy... albo przy następnej okazji rozłoży go własnoręcznie na czynniki pierwsze.

Spojrzał ponownie na niewielki hologram w skali jeden do sze­ściu, unoszący się nad biurkiem, potem na stojącą przy biurku ko­bietę. Była równie piękna jak ukazane na holoprojekcji dwie dziew­czyny, ale w inny sposób. Na obrazie widniały walczące ze sztur­mowcami bliźniaczki rasy Epiconthix; stojąca obok Guri nie mogła mieć siostry bliźniaczki, była jedyna w swoim rodzaju. Miała długie jedwabiste, blond włosy i idealną figurę, dzięki czemu nie zdarzał się ludzki samiec, który by się za nią nie obejrzał, chociaż Guri nie była człowiekiem. Była ARC - androidem replikującym człowieka, czyli replikantką, jedyną w galaktyce. Uznano by ją za człowieka nawet przy rutynowym skanowaniu; jadła, piła i wykonywała wszyst­kie intymne czynności jak normalna kobieta. I była zaprogramowana jako zabójca. Kosztowała dziewięć milionów kredytów. Xizor skończył się jej przyglądać i uniósł pytająco brwi. - Siostry Pikę - powiedziała wskazując na hologram. - Gene­tyczne bliźniaczki, nie klony. Ta z prawej to Zan, ta z lewej Zu. Różnią się jedynie oczami: Zan ma oba zielone, Zu ma jedno zielo­ne, a drugie niebieskie. Mistrzynie teras kosi, sztuki walki Bunduki zwanej „stalowe dłonie". Mają po dwadzieścia sześć standardo­wych lat, żadnych politycznych preferencji czy powiązań, żadnej oficjalnej przeszłości kryminalnej w większości systemów i o ile zdołaliśmy stwierdzić, są całkowicie amoralne. Są do wynajęcia i nigdy dotąd dla nas nie pracowały. Nigdy też nie zostały pokonane w walce. To, co widać, robiły dla rozrywki.

Ciepły, głęboki alt umilkł i Guri włączyła holoprojekcję. Xizor uśmiechnął się obserwując akcję - bliźniaczki wycierały podłogę ośmioma szturmowcami w jakiejś portowej spelunie. Sztur­mowcy byli silni, uzbrojeni i wyszkoleni, a dziewczęta nawet nie były zdyszane, gdy skończyły.

- Mogą być - zdecydował. - Zajmij się tym. Guri skinęła głową, odwróciła się i wyszła. Z tyłu wyglądała równie znakomicie jak z przodu. Dziewięć milionów... i warta była każdego kredytu. Szkoda, że nie da się mieć ich więcej - niestety konstruktor opuścił już grono żywych. Szkoda.

Tak więc w najbliższym czasie zyska dwie doskonałe zabójczy-nie, których nikt nie zdoła powiązać z Czarnym Słońcem. Ba, one same nie będą wiedziały, że pracują dla organizacji: w takich mani­pulacjach Guri była ekspertem.

Zadowolony spojrzał w sufit, na którym kazał zainstalować ob­raz galaktyki widziany z Coruscant. Gdy pokój pogrążony był w pół­mroku, czyli prawie zawsze, Xizor miał przed oczami holograficzny obraz ponad miliona gwiazd. Artysta stracił na to trzy miesiące i zażądał iście astronomicznego honorarium, ale Xizor i tak nie był w stanie wydać tego, co już zarobił, nawet gdyby się bardzo starał, a nowe pieniądze cały czas napływały. W tej chwili suma była jedy­nie kwestią informacyjną, nie użytkową - w każdym razie był wie­lokrotnym miliarderem.

Dziewczyny z hologramu tworzyły kombinację, którą lubił naj­bardziej - piękne i zabójcze. Jako Falleen, odległy potomek gadów, był przedstawicielem rasy uważanej powszechnie za najładniejszą wśród humanoidów, a że mając ponad sto lat wyglądał na trzydzie­ści, było dodatkową zaletą. Wysoki i muskularny, według ludzkich pojęć przystojny, włosy nosił związane w koński ogon - zresztą rosły i tak tylko na szczycie czaszki, reszta ciała pozbawiona była zarostu. Skórę miał na ogół zielonkawą; w miarę wydzielania fero­monów zmieniała odcień na cieplejszy. Owe feromony wywoływały u większości gatunków wywodzących się z rasy ludzkiej prawie na­tychmiastowe zauroczenie, co także było wysoce użyteczne. Podob­nie jak wygląd i maniery, stanowiły narzędzia, którymi władał po mistrzowsku. Oprócz tego potrafił unieść nad głową ciężar odpo­wiadający swej dwukrotnej masie i bez żadnej rozgrzewki nogą tra­fić owoc umieszczony na wysokości głowy. Mógł spokojnie stwier­dzić, że w zdrowym ciele ma zdrowy, choć złośliwy umysł.

I był jedną z trzech najpotężniejszych osób w galaktyce.

Ustępował władzą jedynie Imperatorowi, a konkurował z Darthem Vaderem, Mrocznym Lordem Sith. Prawdę mówiąc, jak dotąd konkurował średnio skutecznie, bo nadal był trzeci, ale miał szczery zamiar zmienić ten stan rzeczy, i to wkrótce. Od rozmowy, której był świadkiem, minęły długie miesiące, ale nie zapomniał o istnieniu Luke'a Skywalkera i o zagrożeniu, jakie stanowił. Teraz, gdy przy­gotowania zakończono, był gotów do działania.

- Czas? - spytał.

Komputer podał mu go z dokładnością do sekundy - do spotka­nia pozostała ledwie godzina ale spacer podziemnymi korytarzami do pałacu Vadera nie należał do długich. Pałac znajdował się tuż za szarozieloną piramidą z kamienia i kryształowych luster, zajmowaną przez Imperatora. Nie było powodu do pośpiechu, zwłaszcza że nie miał zamiaru zjawiać się przed czasem i czekać.

Delikatny dźwięk gongu oznajmił, że ktoś czeka przed drzwiami.

-  Wejść! -polecił.

W tym pokoju zawsze przebywał sam - ochrona czekała na zewnątrz, bo i tak nikt nie był w stanie dotrzeć tu nie zauważony i nie proszony. A prawo wejścia miało ledwie kilkoro zaufanych współpracowników, których lojalność gwarantowana była strachem.

W drzwiach stanął jeden z adiutantów, Mayth Duvel, zgięty w ukłonie.

-  Mój książę...

-  Tak?

-  Mam petycję od Organizacji Nezriti. Chcą sojuszu z Czar­nym Słońcem.

-  Jestem pewien, że chcą - Xizor uśmiechnął się lekko.

-  I ofiarują drobny dowód uznania - dodał Duvel podając mu niewielką paczuszkę.

Xizor uaktywnił zamek i otworzył pudełko. Wewnątrz znajdo­wał się owalny klejnot - starannie oszlifowany, krwistoczerwony kamień. Tumaniański rubin ciśnieniowy, rzadki i cenny, bez jednej skazy. Na oko wart z dziesięć milionów. Xizor obejrzał go i niedba­le rzucił na blat. Rubin odbił się i znieruchomiał koło kubka. I tak dobrze się stało - gdyby spadł na dywan, nikt by go nie podniósł i kontroler droidów porządkowych miałby niespodziankę.

-  Powiedz im, że rozważymy prośbę. Duvel skłonił się i wycofał z pokoju.

Gdy drzwi się zamknęły, Xizor wstał i przeciągnął się; spowo­dowało to najeżenie się kostnych wyrostków chroniących kręgo­słup. Przetarł te na karku i zdecydował, że czas udać się w drogę. Normalnie zajmowałby się innymi sprawami, ale dziś miał spotka­nie z Vaderem. Pójście do niego, mimo że to Vader miał do niego sprawę, a nie odwrotnie, z pozoru ustawiało go w gorszej pozycji. I tak właśnie miało wyglądać. Nikt, a zwłaszcza Imperator, nie po­winien podejrzewać, że Xizor żywi cokolwiek poza szacunkiem do Mrocznego Lorda Sith. Było to niezbędne dla powodzenia jego planów. A jak dotąd jego plany zawsze kończyły się sukcesem.

 

ROZDZIAŁ 2

Leia siedziała w parszywym lokalu w parszywej części Mos Eisley.

Żeby zasłużyć na taką kwalifikację, trzeba się było naprawdę postarać. Nazwanie tego miejsca knajpą byłoby podwyższeniem jego kategorii przynajmniej o cztery gwiazdki. Jedynym stosownym określeniem było - spelunka. Stoły były tu zrobione z metalu, a bla­ty z drucianej siatki, dzięki czemu dawały się łatwo oczyścić, naj­prawdopodobniej przy użyciu węża i wody ze środkiem dezynfeku­jącym, pod dużym ciśnieniem. Wszystko to spływało do odpływu, przemyślnie umieszczonego na środku nieco pochyłej podłogi. A do wysuszenia mebli wystarczyło szeroko otworzyć drzwi. Nawet te­raz, kiedy były zamknięte, poziom płynu w stojącym przed Leią naczyniu obniżał się raczej dzięki parowaniu niż piciu. Teoretycznie działała klimatyzacja, ale w sali panował upał, powietrze było pra­wie tak suche jak na zewnątrz, tylko bardziej śmierdziało. Mniej więcej jak w stajni banth w środku lata. Jedyną dobrą rzeczą był półmrok, dzięki któremu nie widziała dokładnie gości. Po tym, co udało jej się dostrzec, nie miała ochoty uważniej się przyglądać.

Lando musiał wybrać tę norę specjalnie, żeby jej dokuczyć, ale obiecała sobie, że jak się w końcu zjawi, nie da mu satysfakcji i zachowa się jakby nigdy nic. Przez długi czas nienawidziła go serdecznie, dopiero potem dotarło do niej, że to co uważała za zdradę, było rozpaczliwa próbą ratunku, za którą zresztą słono za­płacił. Nie było jego winą, że nie wszystko poszło jak trzeba. I tak pozostawali jego dłużnikami.

Faktem jednak było, że miejsce spotkania wybrał takie, do któ­rego nigdy dobrowolnie by nie weszła, a już na pewno nie sama. Chociaż zawsze protestowała i twierdziła, że nie potrzebuje ochro­niarza, Chewbacca i tak wszędzie jej towarzyszył od chwili zamro­żenia Hana. Tylko raz zostawił ją z Luke'em ale wyłącznie po to, by polecieć z Landem na Tatooine i przygotować pomoc dla Hana. Za­raz po powrocie przylepił się do niej niczym przepocona koszula. Teraz zresztą też siedział obok odstraszając pozostałych klientów.

Lando wytłumaczył jej, że Chewie zawdzięcza Hanowi życie, co wśród Wookiech było naprawdę poważnym długiem; w dodatku Han kazał mu opiekować się Leią, więc dopóki nie zmieni tego polecenia, Chewbacca będzie je wykonywał. Zdanie Lei nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. Przyjęła wyjaśnienie do wiado...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin