Z Syberii pieszo do Polski - Wspomnienia płk. Juliana Czuby.doc

(311 KB) Pobierz

Wspomnienia płk. Juliana Czuby, komendanta Szkoły Podchorążych BCh na Podlasiu, z okresu działalności konspiracyjnej na Kielecczyźnie i Lubelszczyźnie, zesłania w głąb Związku Radzieckiego oraz ucieczki z obozu i pieszej wędrówki do kraju, spisał i opracował redakcyjnie Stanisław Durlej.

 

Wstęp

 

Może wielu Czytelników zdziwi tytuł książki "Z Syberii pieszo do Polski"? Czy to możliwe, aby ktoś z odległych terenów północnej Rosji mógł pieszo przybyć do Ojczyzny? A jednak tak było. Bohater książki, płk Julian Czuba, z konieczności wybrał właśnie taki sposób ucieczki. Nie miał wyjścia, pociąg mu odjechał, a trzeba było jak najszybciej oddalić się od obozu.

Julian Czuba zaakceptował tytuł i projekt okładki tytułowej. Podkreślił, że jego losy są częścią składową wszystkich zesłańców nie tylko z lat wojny i okresu powojennego, ale także powstań narodowych. Jako członek Związku Sybiraków chciał podkreslić ideowe związki z Polakami przebywającymi, nie z własnej przecież woli, także w Kazachstanie i innych republikach radzieckich, ich cierpienia i tesknotę za krajem. Powszechnie w obozach, gdzie przebywał, mówiono o sobie, że są sybirakami, temperatura przekraczała często minus 40 stopni C.

Juliana czubę poznałem na początku lat 60-ych, jako głównego księgowego w byłym Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Przemysłu Mięsnego w Kielcach. Rzadko kiedy się uśmiechał, zachowywał spokój i powagę, był skryty w sobie, tak jakby w głębi serca posiadał jakąś wielką tajemnicę. Kiedy później rozpocząłem pracę w redakcji "Wieści" w Krakowie często wyjeżdżałem do Warszawy, niekiedy nawet dwa razy w tygodniu. W  Wydawnictwie  "Prasa ZSL" pracował wówczas Zygmunt Pękala (już nie żyje), który opowiedział mi o partyzanckich losach wojennych i powojennych Juliana Czuby. Będąc na wycieczce w ZSRR, w tak zwanych republikach nadbałtyckich: Litwie, Łotwie i Estonii, zapoznałem się z dr Bronisławem Sadownikiem ordynatorem szpitala w Nowym Dworze koło Warszawy. W ciągu dziesięciu dni trwania wycieczki, zaprzyjaźniłem sie z nim. Ponieważ wiedział, że jestem z Kielc opowiedział mi o przeżyciach powojennych Juliana Czuby oraz swoich. jako młody chłopiec Bronisław Sadownik był w Szkole Podchorążych na Podlasiu.

Mijały lata. W okresie stanu wojennego umówiłem się z ppłk. Czubą w mieszkaniu działacza ludowego Jana Rumasa w Kielcach (niestety, już nie żyje) że dla "potomnych" nagram z nim rozmowę. Wychodziliśmy bardzo późno z gościnnego domu Rumasów, ja z kilkoma kasetami magnetofonowymi. Tylko nielicznym zaufanym wspomniałem o losach powojennych bohatera spod Jędrzejowa. Po zniesieniu stanu wojennego, ograniczeniu działalności cenzury, mogłem na przełomie 1988/89 opublikować niemal w całości te wspomnienia na łamach "Wieści". Cenzura krakowska w niektórych tylko przypadkach ingerowała. Obecnie, kiedy można pisać i mówić wszystko co działo się w przeszłości nie tylko w Polsce, ale w całym byłym obozie socjalistycznym - najwyższy czas, aby w pełni podać prawdę o tamtych latach. kilkakrotnie odkładalismy nasze rozmowy z Julianem Czubą. Wiosną 1995 roku postanowiliśmy nie przedłużać tego okresu - czas przecież ucieka. Plonem naszych długich kilkutygodniowych rozmów są spisane wspomnienia. Być może w wielu przypadkach staną się one jednym ze źródeł pogłębienia wiedzy z wydarzeń z lat wojny i po jej zakończeniu.

Poza wstępem i zakończeniem napisanym przeze mnie, wszystkie rozdziały książki stanowią przekazy Juliana Czuby, jego żony Marii i dr Bronisława Sadownika. W niektórych przypadkach zadawałem pomocnicze pytania. Zanim jednak wgłębimy się w treść tych wspomnień, przybliżę nieco sylwetkę Juliana Czuby. Urodził się 12 sierpnia 1913 roku we wsi Książę-Skroniów koło Jędrzejowa w woj. kieleckim. Był najstarszym spośród 11 rodzeństwa. Rodzice, Marianna i Antoni, posiadali gospodarstwo rolne o powierzchni 7 ha. Doceniali oni potrzebę kontynuowania nauki przez bardzo zdolnego i ambitnego syna. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej, skierowano Mariana do Seminarium Nauczycielskiego w Jędrzejowie. W czasie nauki w tej szkole wstąpił do Związku Młodzieży Wiejskiej RP "Wici". Młodzież szkolna chętnie wyjeżdżała na wieś, aby pomagać swoim rówieśnikom w rozwijaniu działalności organizacyjnej i kulturalno-oświatowej. Czynił to także z dużą chęcią młody Julian. Poznał w tamtych latach wiele wsi w powiecie jędrzejowskim. W sierpniu 1934 został powołany do służby wojskowej i wcielony do Okręgowego Korpusu przy 19 Pułku Piechoty Obrońców we Lwowie. Po pomyślnym jej ukończeniu, w 1935 roku, skierowany został do pracy oświatowej jako młody podporucznik do Zajezierza - Jednostki Wojskowej w Dęblinie. W 1937 roku osiedlił się na Kielecczyźnie, został nauczycielem w Szkole Podstawowej w Piotrowcu, gm. Snochowice (obecnie Łopuszno). Tuż przed wojną ożenił się z Maria Król mieszkanką Prząsławia. Ślub odbył się bardzo uroczyście 25 czerwca 1939 roku. Młode małżeństwo snuło jak najlepsze plany na przyszłość. Żona - jak się zwierzyła po latach - marzyła o dzieciach, pierwsza miała być córka, gdyż bardzo sama lubiła bawić się lalkami. Niestety, wybuch wojny, śmierć teścia już na początku września 1939 roku, przekreślił te plany. Julian Czuba zamiast uczyć dzieci, zajął sie uprawą i hodowlą w gospodarstwie rodzinnym żony oraz handlem. Dlaczego jednak musiał przestać uczyć - opowie dalej sam nauczyciel.

W Prząsławiu wstąpił do utworzonej lokalnej organizacji konspiracyjnej "Związku Orła Białego" zaś z chwilą powstania ZWZ, stał się członkiem tej formacji wojskowej. Równocześnie rozpoczął prace w "Społem". Była tu doskonała okazja do rozwijania konspiracyjnej działalności. Niemcy zaczęli mu "deptać po piętach". Nie pomogły ciągłe zmiany kenkarty. Poradzono mu, by wyjechał na Lubelszczyznę. Dlaczego wyjechał opowiemy w dalszej części książki. W 1942 roku ukonczył Szkołę Spółdzielczą w Leśnej Podlaskiej. Rozpoczął równocześnie działalność partyzancką w Batalionach Chłopskich. Na bazie I Batalionu Podlaskiego BCh, J. Czuba ("Marian") został w drugiej połowie lutego 1944 roku komendantem Szkoły Podchorążych. o dziejach szkoły oraz stoczonych walkach będzie mowa w kolejnych rozdziałach książki.

Najtrudniejsze lata przeżyje Julian czuba po wojnie w latach 1944-47, kiedy przebywał w radzieckich obozach, współorganizował głodówki, wreszcie uciekł i pieszo z Syberii wrócił do kraju. Szczegółowo przedstawiamy to w kolejnych rozdziałach. Zdawało się, że po szczęśliwej ucieczce z obozu, znajdzie w Ojczyźnie spokój i uznanie. Niestety, na nic okazały się zasługi w walce z Niemcami w obronie lubelskich wsi - stalinowski reżim sięgnął swymi mackami także głęboko do świadomości pracowników Urzędu Bezpieczeństwa. Funkcjonariusze tego aparatu śledzili J. Czubę od samego początku powrotu do kraju. Utrudniano mu przyjęcia do pracy, szukano różnych powodów, aby go skompromitować, wreszcie osadzić w więzieniu. Julian Czuba zasmakował więziennego chleba nie tylko w czasie hitlerowskiej okupacji w Jędrzejowie, zesłania w Związku Radzieckim, ale także w Polsce Ludowej. Podczas pobytu na Podlasiu śpiewał razem z innymi żołnierzami swego oddziału hymn Batalionów Chłopskich:

Do boju o Polske Ludową

stanęły kompanie BCh,

głos ziemi pobudkę bojową

gorącą i krwawą nam gra...

Nasz pierwszy batalion na przedzie,

kompania morowców BCh,

głos ziemi do boju nas wiedzie,

bojową pobudke nam gra (...)

 

Śpiewał wówczas ten hymn z nadzieją, że ta Polska Ludowa będzie inna niż przed wojną. Niestety, srodze się zawiódł. Zamiast wolności i sprawiedliwości spotkał sie z łamaniem praw, niesprawiedliwością i poniżeniem. Mimo to, Julian Czuba nie załamał się w trudnych latach. Nadal z godnością oficera Wojska Polskiego pokonywał przeszkody. W różnych okresach powojennych należał cały czas do ZSL a później PSL. Działał w komisji historycznej WK ZSL w Kielcach, a obecnie w Ogólnopolskim Związku Żołnierzy Batalionów Chłopskich - Zarządzie Wojewódzkim w Kielcach. Po wielu namowach, udało mi sie skłonić żonę Juliana Czuby - Marię, ps. "Marta" - do napisania także swoich wspomnień. Była przecież także w ruchu oporu, dzielnie pokonywała różne przeszkody, ukończyła Szkołę Spółdzielczą w Leśnej Podlaskiej, a następnie wstąpiła do Ludowego Związku Kobiet - "Zielonego Krzyża". Wspomnienia Jej z lat wojny oraz okresu powojennego - kiedy przez kilka lat oczekiwała powrotu męża do kraju - stanowią cenne uzupełnienie niniejszej publikacji. Udało mi się takze namówić do napisania krótkich swoich wspomnień dr Bronisława Sadownika, zamieszkałego w Legionowie koło Warszawy. Wszystkie - stanowią całość i wzajemnie się uzupełniają. Niech ta książka będzie hołdem złożonym tym, którzy walczyli o wolną i niepodległą Polskę.

Wydanie tej pozycji książkowej było możliwe dzięki wsparciu finansowemu Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w Warszawie. Składam serdeczne podziękowania kierownictwu tego Urzędu, prof. posłowi Adamowi Dobronskiemu oraz dyrektorowi dr Janowi Sałkowskiemu za okazaną życzliwość.

 

                                                                      Stanisław Durlej

 

Początek wojny i... działalności konspiracyjnej 

 

W końcu sierpnia 1937 roku otrzymałem z kuratorium w Kielcach angaż na nauczyciela w Szkole Podstawowej I stopnia w Piotrowcu, gmina Snochowice (pow. kielecki). Na zorganizowanych konferencjach nauczycielskich zaprzyjaźniłem się z wieloma młodymi nauczycielami, szczególnie z Józefem Seberą, który uczył w Antonielowie koło Łopuszna. Byliśmy przecież obydwaj kawalerami i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań. Dlaczego tu, w kieleckim powiecie, został zatrudniony Józef Sebera, wywodzący się ze Śląska Cieszyńskiego? Dlatego, że w wielu wsiach tego terenu, m.in.: Antonielowie, Eustachowie, Skałce Niemieckiej, Jakubowie i Ewelinowie mieszkali od lat koloniści niemieccy. Nie opisuję, kiedy zostali tu osadzeni. Józef Sebera nie tylko że znał dobrze język niemiecki, w którym uczono dzieci, ale także, jak większość Niemców, był wyznania ewangelickiego. Spełniał wszystkie wymogi przydatnego nauczyciela na tym terenie. Zamieszkał on u Niemca o nazwisku Rabe. Z synem gospodarza Sebera po pewnym czasie bardzo się zaprzyjaźnił. Informował on swojego kolegę - Polaka o wszystkich sprawach omawianych w domu. Pewnego razu - było to gdzieś pod koniec 1938 roku - zwierzył się, że wśród kolonistów niemieckich istnieje organizacja szpiegowska, która przekazuje o wszystkim co się dzieje w Polsce III Rzeszy. Dwaj miejscowi szpiedzy, Bot i Sufin, podłączali się aparatami podsłuchowymi do drutów telefonicznych przebiegających przez ten teren i nasłuchiwali przebiegu rozmów. Przekazywali ich treść swoim zwierzchnikom. O tym fakcie - świadomie czy nie - opowiedział syn Niemca swemu polskiemu koledze. Kiedy Józef Sebera wspomniał mi o tym, postanowiliśmy powiadomić Posterunek Policji w Łopusznie. W wyniku przeprowadzanego śledztwa i udowodnienia winy, obydwaj szpiedzy zostali osadzeni w obozie w Berezie Kartuskiej. Nie udało sie wtedy postawić w stan oskarżenia Schterlaka, głównego organizatora siatki szpiegowskiej, nauczyciela w Skałce Niemieckiej oraz jego zastępcy Bredlaka. Ja tymczasem w Piotrowcu nie tylko uczyłem w tej 4-klasowej szkole ale także założyłem koło ZMW RP "Wici" oraz prowadziłem działalność kulturalno-oświatową. Organizowałem także nauczanie w celu uzupełnienia wykształcenia w zakresie programu pełnej szkoły podstawowej. Pełniłem również społecznie funkcję oficera szkoleniowego w oddziałach strzeleckich na terenie całej gminy Snochowice. W szkole pracowałem do końca sierpnia 1939 roku.

Tuż przed wybuchem II wojny światowej, 25 czerwca 1939 roku, zawarłem związek małżeński z Marią Król, zamieszkałą w Prząsławiu. Ślub nasz odbył się w parafii Wincentego Kadłubka w klasztorze pocysterskim w Jędrzejowie. Od daty ślubu zamieszkałem w Prząsławiu.

Po ogłoszeniu mobilizacji, wyjechałem do swojej jednostki wojskowej w tarnopolu. Niestety, nie dotarłem do niej z powodu zbombardowania pociągu, którym jechałem, a gdy później udałem się pieszo, Niemcy dotarli wcześniej od nas do Przemyśla. Trzeba więc było wracać do domu. Kiedy przyjechałem do Prząsławia mój teść już nie żył, został zabity przez Niemców w pierwszych dniach wojny. Nawiązałem kontakt z moimi kolegami, którzy powrócili z wojny walcząc na granicy zachodniej. Postanowiliśmy założyć organizację wojskową. Doszło do jej formalnego utworzenia w wieczór wigilijny 1939 roku. Wstąpiło do niej 5 osób. Ułożyliśmy przysięgę. Nazwaliśmy ja "Orzeł Biały". Po nabożeństwie, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, spotkaliśmy kolegów ze Skroniowa proponując im wstąpienie do naszej organizacji. na to jeden z rozmówców - Stanisław Rogowski - powiedział, że już załozyli taką składającą się z 6 osób i nazwali ją "Polska Walcząca". Postanowiliśmy zespolić nasze wysiłki. Edward Domański z Laskowa złożył przysięgę i zobowiązał się założyć komórkę w Laskowie i Mniszku, Jan Bogdał w Chorzewie, Tarszewie i Ciernie. W końcu 1940 roku mieliśmy konspiracyjną organizację niemal w każdej wsi gminy Prząsław. Komendantem gminnym został Stanisław Rogowski "Pług", szefem Mieczysław Maludziński "Walmiecz". Ja otrzymałem funkcję oficera szkolenia przedpoborowych.

W kwietniu 1940 roku nawiązaliśmy kontakt z istniejącą już na Śląsku organizacją "Związek Orła Białego", a w październiku z ogólnopolską - "Związek Walki Zbrojnej". Mnie w ZWZ powierzono obowiązek szkolenia przedpoborowych nie tylko jak dotychczas w swojej gminie, ale także w całym powiecie jędrzejowskim. W początkach 1941 roku nawiązaliśmy kontakt z organizacjami politycznymi: "Racławice" - utworzonej przez Związek Młodzieży Wiejskiej "Siew", a następnie "Chłostrą" - Strażą Chłopską zorganizowaną głównie przez ZMW RP "Wici". Bliższa nam była organizacja "Wici" i dlatego też postanowiliśmy wstąpić do "Chłostry" przemianowanej po pewnym czasie na Bataliony Chłopskie. W początkowym okresie działalności ograniczyliśmy się do gromadzenia i konserwacji broni, szkolenia, karania szpicli, zbyt gorliwych urzędników, wykonywania drobnych sabotaży, wydawaniem i kolportowaniem prasy konspiracyjnej.

W 1940 roku założyliśmy w Prząsławiu Spółdzielnię Spożywców "Społem". Zarządzali nią członkowie naszej konspiracyjnej organizacji. Mnie powierzono funkcje członka rady - kierownika handlowego, co ułatwiało mi poruszanie się w terenie. Pod płaszczykiem szkolenia w zakresie straży pożarnej uczyłem młodych posługiwania się bronią. Miałem już kenkartę na nazwisko Ryszarda Grotowskiego.

Tymczasem w 1941 roku inspektorem szkolnym w Jędrzejowie mianowano Schterlaka, tego samego, który przed wojną był nauczycielem w gminie Snochowice i organizatorem siatki szpiegowskiej. Przypomniał on sobie, że w Łopusznie aresztowano przed wojną dwóch Niemców i osadzono ich w Berezie Kartuskiej. Od samego początku o dzieło to posądzano mnie i Seberę. Niemiec ów wiedział, że ja wyniosłem się od mojego gospodarza, u którego mieszkałem w Piotrowcu - Stanisława Kotwicy. Wiedział także, że osiedliłem się gdzieś w okolicach Jędrzejowa. Schterlak szukał mego adresu, ale nie spotkał takiego - mieszkał w Prząsławiu, ale Ryszard Grotowski. Pewnego razu wyjechałem w celach konspiracyjnych do Krakowa. Po powrocie do Jędrzejowa, dworzec kolejowy został obstawiony przez żandarmów, aresztowano wielu przyjezdnych, w tym także i mnie. Miałem co prawda "dobre nazwisko" i niezbyt się obawiałem o dalsze losy, ale jednak, trudno było być pewnym czy nie zostanę rozszyfrowany. Miałem szczęście, że kierowcą u Schterlaka był Leśniewski mój dobry kolega. Gdy się dowiedział co zaszło, poprosił swojego zwierzchnika o moje zwolnienie, tłumacząc że byłem w Krakowie po lekarstwo dla chorej żony. Przyrzekał, że inspektor z pewnością mnie uwolni, ale sprawa przedłużała się. Wówczas Leśniewski nie widząc efektu swoich starań, zażartował sobie przed Niemcem mówiąc:

- Jak może być dobrze, jesli jeden Niemiec drugiemu nie idzie na rękę? Może należałoby udać się do Żydów, którzy od ręki załatwią tę sprawę, ale nie byłoby to wskazane - dodał. Faktycznie na początku wojny gestapo wykorzystywało Żydów - Tajtenbauma i Śledzika - w swojej pracy. Znając język niemiecki, spełniali oni rolę tłumaczy i przy okazji załatwiali za łapówki różne sprawy. Niemcy przecież nie odmawiali różnych kosztownych prezentów. Urażony ambicją Niemiec, zadzwonił do gestapo i poprosił o szybkie moje zwolnienie. W wyniku tego opuściłem areszt pod nazwiskiem Grotowski. Nie wiem co by były gdybym nosił swoje.

W jędrzejowskim gestapo była nasza wtyczka - oficer policji kryminalnej, przedwojenny granatowy polichant. Zdobył on sobie tak duże zaufanie Niemców, że mógł nam wiele pomóc. To on właśnie w umówionym miejscu w Jędrzejowie, dziupli starego drzewa przy ulicy Małogoskiej, przekazywał aktualne meldunki dla nas. Myśmy kilka razy w ciągu doby zaglądali do tej dziupli odbierając karteczki dzięki temu na bieżąco mieliśmy informacje o planowanych aresztowaniach. Było kilka sytuacji takich, że on dla zmylenia czujności Niemców, niekiedy bił Polaków i równocześnie po cichu "na ucho" mówił im, co mają dalej robić. Niestety, nie udało się w porę ostrzec wszystkich Polaków. Pamiętam jeden taki przypadek, jaki miał miejsce we wsi Warzyn. Nie mając możliwości wcześniejszego ostrzeżenia miejscowego nauczyciela o planowanym aresztowaniu, ten granatowy policjant z żandarmerii udał się pod wskazany adres. Ale nie zapukał do niego lecz do sąsiada. Przez 15 minut celowo krzyczał nie dając mu dojść do głosu, aby ten przyznał się do zarzucanych mu czynów. Po upływie tego czasu - sądził, że wystarczającym, aby tamten mógł zbiec - dopuścił wreszcie gospodarza do głosu. Ten oświadczył, że się inaczej nazywa niż poszukiwany. Na to, granatowy policjant przeprosił gospodarza i Niemców, mówiąc, że w ciemności zaistniała pomyłka i szybko udali sie wszyscy pod właściwy adres. Oczywiście, nauczyciela już nie było. Został uratowany.

Niemiec Schterlak pytał zbyt często o mnie. Byłem śledzony przez szpicla, niejakiego Gorczaka, wysiedlonego z województwa poznańskiego. Zorganizowano na mnie zasadzkę, ale szczęśliwie udało mi się zbiec w pole. Ponieważ trudno było nadal ryzykować, za namową kolegów postanowiłem opuścić ziemię jędrzejowską, wybrałem Lubelszczyznę. Miałem tem siostrę Teodorę, a ponadto, co było ważniejsze, na tym terenie znajdowała się Szkoła Spółdzielcza w Leśnej Podlaskiej, w której organizowane były podczas okupacji kursy spółdzielcze. Po wyrobieniu specjalnej przepustki przez Urząd Gminy oraz pisma ze Spółdzielni Spożywców "Społem", udałem się w 1942 roku bez większych przygód do Leśnej Podlaskiej. Tu pozostawiłem młodą żonę, rodzinę oraz bliskich i serdecznych kolegów. Nie przypuszczałem wówczas, że ten wyjazd znacznie przedłuży się.

 

Partyzancka szkoła

 

Szkoła w Leśnej Podlaskiej prowadzona była przez ludowców.

Prezesem Zarządu Powiatowego "Społem" w Białej Podlaskiej był Stanisław Makowiecki "Smętek", który był równocześnie przewodniczącym Piątki Politycznej SL "Roch" obwodu Biała Podlaska. w radzie nadzorczej także zasiadali w większości ludowcy m.in. Stanisław Bancarzewski "Sikorka". Po przybyciu do Leśnej skontaktowałem się ze Stanisławem Lejwodą, który był wykładowcą w szkole (po wojnie pełnił przez kilka lat funkcję wiceprezesa Wojewódzkiego Komitetu ZSL w Lublinie). Umożliwił mi skontaktowanie się z innymi ludowcami prowadzącymi działalność konspiracyjną. Odtąd byłem słuchaczem kursu i równocześnie oficerem skierowanym przez komendanta powiatowego BCh, Stanisława Potapczuka "Sewera" do prowadzenia szkolenia wojskowego. Kursy w Leśnej trwały 2-3 miesiące. Ja pozostałem tu dłużej. Pamiętam, jak na początku trwania kursu, na jednej z lekcji młoda nauczycielka prowadząca zajęcia poinformowała, że do Mariana przyjechał brat i koniecznie chce się z nim zobaczyć. - Jeżeli jest tu Marian, to niech wyjdzie do swojego brata - rzekła. Nikt jednak nie wstał i nie wyszedł. Przypuszczałem od razu, że to do mnie ktoś przyjechał z konspiracji - taki bowiem pseudonim nosiłem od dłuższego czasu. Nie miałem jednak odwagi wstać, obawiałem się prowokacji. Nauczycielka skróciła zajęcia i wyszła. Dopiero wówczas na korytarzu zgłosiłem się do niej informując, że to ja jestem tym Marianem. Kiedy to usłyszała zaprosiła mnie do swego mieszkania. Tam oczekiwała na mnie łączniczka z Komendy Obwodu BCh z Białej Podlaskiej. Okazało się, że zarówno owa młoda nauczycielka, jak i przybyła łączniczka, należały do Ludowego Związku Kobiet. Po tej wizycie "brata" nie przyszedłem już na lekcje, ale wyjechałem do Białej Podlaskiej w celu realizacji zadań przydzielonych mi przez kierownictwo Obwodu BCh.

Powiat Biała Podlaska posiadał stosunkowo korzystne warunki naturalne do działalności partyzanckiej. Kompleksy leśne w okolicach Międzyrzecza Podlaskiego, Białej Podlaskiej, Łukowa, Włodawy stwarzały dogodne warunki operacyjne dla grup dywersyjnych. Słaby stan dróg, bezdroża, nie uregulowane rzeki, liczne kolonie, przysiółki, stwarzały korzystne warunki do bytowania i działalności grup leśnych. Powiat Biała Podlaska podczas wojny przedstawiał dla okupanta szczególne znaczenie, był terenem przygranicznym ze Związkiem Radzieckim - miejscem koncentracji Wehrmachtu przed uderzeniem na ZSRR. Od 22 czerwca 1941 roku był terenem tranzytowym dla zaopatrzenia frontu wschodniego. Przez obszar powiatu przebiegał szlak kolejowy Warszawa - Brześć oraz szosa Warszawa - Brześć. Ponadto istniały dwa lotniska wojskowe: w Białej Podlaskiej i Małaszewicach. Gospodarcze zaś znaczenie powiatu wypływało z jego rolniczego charakteru. Niemieckie plany wobec rejonu lubelskiego pociągały za sobą szczególnie zaostrzone metody rządów w okupowanym dystrykcie. Przez cały okres okupacji utrzymywano tu szczególnie duże siły policyjne i wojskowe. Wspominam o tym dlatego, aby uzmysłowić, jak w tej sytuacji ważna była zorganizowana obrona dorobku wsi przed okupantem. Obrony jej stanu posiadania mogły się podjąć jedynie jednostki partyzanckie. Główną organizacją wojskową na tym terenie były od początku Bataliony Chłopskie.

Kiedy zaproponowano mnie - słuchaczowi kursu w Leśnej - szkolenie młodych chłopców do przyszłych zadań operacyjnych, byłem nielicznym, który mógł je wykonywać. W BCh brakowało bowiem kadry oficerskiej i podoficerskiej. Wszyscy chłopcy garnęli się do partyzantki, ale nie wiedzieli, jak posługiwać się bronią, nie znali podstawowych zasad sztuki wojennej, wcześniej nie byli w wojsku. Mimo to, pełnili już funkcje drużynowych. Kładliśmy największy nacisk na zapoznanie sie z bronią i usuwanie we własnym zakresie drobnych usterek i zacięć. Ponieważ liczyliśmy na to, że każdy z nich może się spotkać z różną bronią: polską, niemiecką, radziecką, czeską i inną, staraliśmy się więc zapoznać chłopców możliwie z wszelką bronią, jaką mieliśmy do dyspozycji pod ręką. Pewnego dnia jeden z partyzantów przyniósł karabin bardzo stary, jednostrzałowy. Posiadał on chłodnicę. Używaliśmy go także ponieważ do niego nadawała się amunicja z francuskiego karabinu Lebella. Początkowo dziwiłem się, że do jednostrzałowego karabinu użyta jest chłodnica, jak się strzela z jednego pocisku. Jak szkoda, że ten unikatowy karabin został nam pod koniec wojny zabrany przez Rosjan. Warto w tym miejscu podać przykład, w jaki sposób oficerowie przygotowywali nas do walk z nieprzyjacielem. Pamiętam jak na początku mego pobytu w konspiracji na Podlasiu, porucznik Przyłowicz - dowódca naszego plutonu - zwracał sie do młodych chłopców przyszywających sobie awansowe naszywki:

- Na was teraz czeka nie tylko wielki zaszczyt, ale ciężar odpowiedzialności za życie swoich podległych kolegów. Jeżeli ktoś z podkomendnych zginie z waszego niedbalstwa czy nieudolności bierzecie odpowiedzialność za nich, nie tylko przed rodziną, ale także społeczeństwem.

Ja zapamiętałem do dziś te słowa i dlatego później mówiłem to samo moim podległym chłopcom. Kpt. Nekiel prowadził zajęcia taktyczne. Pewnego razu zapytał żołnierzy:

- Co należy uczynić, kiedy jest już beznadziejna sytuacja? Odpowiedziano wówczas, że należy się poddać. On natomiast, doświadczony frontowy oficer z I wojny światowej, powiedział, ze nie. Należy zaufać jeszcze opatrzności boskiej. Mówił o tym z własnego przeżycia podczas poprzedniej wojny. Ja sam niebawem przekonałem się o tym. Będąc jednego razu w Białej Podlaskiej, znalazłem się w beznadziejnej sytuacji. Wiara w Boga zniewoliła moich przeciwników, uszedłem cały z życiem.

 

Szkoła Podchorążych

 

Jak już wcześniej wspomniałem Bataliony Chłopskie na Podlasiu odczuwały brak wysoko kwalifikowanej kadry oficerskiej. Potrzeba szkolenia stała się koniecznością. Mnie polecono szkolenie w poszczególnych gminach. Była to Lotna Szkoła Podoficerska, gdyż odbywała się ona w różnych gminach i czasie. Dowódcą I Batalionu BCh został Stefan Skoczylas, a po jego aresztowaniu powierzono mnie te obowiązki. W skład komendy wchodzili: Bolesław Horaczyński "Czarny Bolek" - szef dywersji, Stefan Jabłoński "Leon" - szef, Stanisław Bancarzewski - kwatermistrz, Tadeusz Zaleszczyk "Niemy" - sanitariusz. W całym oddziale przeszkolonych pod względem wojskowym było tylko 10 ludzi, w tym jeden plutonowy, 2 kaprali, 7 szeregowców, którzy służyli w wojsku przed 1939 rokiem. Batalion ciągle zwiększał swoje szeregi, w chwili wyzwolenia liczył ponad 140 żołnierzy.

Pewnego razu zaproponowałem komendantowi podokręgu BCh Stefanowi Skoczylasowi (nie miał przeszkolenia wojskowego) ażeby zorganizować szkołę podoficerską z prawdziwego zdarzenia. Na to "Piotr" chętnie się zgodził, pozostawiając sobie jedynie dowództwo polityczne, natomiast ja zostałem przedstawiony żołnierzom jako dowódca.

Inauguracja nauki w podchorążówce podlaskiej odbyła się 30 marca 1944 roku. Przewodniczył jej Stanisław Makowiecki "Smętek", przewodniczący kierownictwa powiatowego "Rocha" w Białej Podlaskiej. Miała ona miejsce w uroczysku Karaczony na terenie gminy Rossosz. Poza kierownictwem władz "Rocha", komendanta podokręgu IV a "Północ" - Stefana Skoczylasa uczestniczyło wiele zaproszonych osób z okolicznych wsi, a m.in. Rossosza, Łomaz i Kozłowa. Zgromadzonych ubezpieczał I Batalion BCh Ziemi Podlaskiej i przybyłe w tym celu oddziały BCh z obwodów bialskiego i radzyńskiego.

Wówczas to po przemówieniu Stefana Skoczylasa i innych osób delegacja członkiń Ludowego Związku Kobiet wręczyła wszystkim elewom szkoły biało-czerwone opaski bechowskie, a następnie Stefanowi Skoczylasowi proporzec przeznaczony dla szkoły. Proporzec ten na jednej stronie miał wyhaftowany liść koniczyny i napis "Żywią i bronią", a z drugiej strony godło państwowe i napis "Bataliony Chłopskie". Komendant podokręgu, Stefan Skoczylas "Piotr" przekazał ten proporzec mnie, ja zaś dowódcy pocztu sztandarowego, Arturowi Sobolewskiemu.

Następnie wszyscy elewi złożyli uroczystą przysięgę powtarzając słowa wypowiedziane przeze mnie jako komendanta szkoły. Oficjalną część zakończyła defilada elewów.

Mimo że od tamtych lat upłynęło tak dużo czasu, pamiętam ten dzień, który przeżyłem w bardzo podniosłym nastroju.

Tak więc, na bazie I Batalionu Podlaskiego BCh, w drugiej połowie lutego 1944 utworzono Szkołę Podchorążych, w kwietniu ukończyli ją pierwsi żołnierze. W tym też miesiącu przystąpiono do wykonywania poszerzonego programu szkolenia. Wykłady i zajęcia prowadzili: Jan Chamienia "Poleszuk" (obrona przeciwlotnicza i przeciwpancerna), Franciszek Bancarzewski "Włóczęga" (służba wewnętrzna i musztra), Bolesław Horaczyński "Czarny Bolek" (zasady walki dywersyjnej i partyzanckiej), Marian Patej "Burza" (wyszkolenie strzeleckie), Artur Sobolewski "Artur" (nauka o broni) oraz ja "Marian" (wyszkolenie praktyczne). Ponadto zajęcia wychowawcze prowadził Stefan Skoczylas "Piotr" - komendant podokręgu, Stanisław Potapczuk "Sewer" - komendant obwodu BCh Biała Podlaska. Pomocy w zakresie medycyny, udzielania pierwszej pomocy uczył dr Piotr Makaruk "Krogulec". On też szkolił także członkinie Ludowego Związku Kobiet - "Zielonego Krzyża". Na zajęcia praktyczne wysyłano te młode wiejskie dziewczęta do Szpitala w Białej Podlaskiej. Uczył je dr Holme.

Komendant Podokręgu Podlaskiego IV a BCh Stefan Skoczylas przydzielił mi do szkolenia poza powiatem Białą Podlaską także: Łuków, Radzymin, Włodawę i Siedlce. Batalion mając główną siedzibę w rejonie Rossoszy, często zmieniał miejsce postoju. Toteż szkolenie odbywało się również w czasie ruchu batalionu w lasach na tych obszarach oraz we wsiach, przede wszystkim położonych nad lasem. Elewów szkoły podchorążych cechował zapał do nauki i wielka pracowitość. Dążyli oni do wytkniętego celu z prawdziwie chłopskim uporem. Mimo nawału zajęć, wykonywanych w trudnych warunkach konspiracji, nie było narzekań. Wszyscy rozumieli konieczność olbrzymiego wysiłku i bez zastrzeżeń wypełniali swoje obowiązki.

Ponieważ w pobliżu naszego pobytu nie było odpowiedniego terenu do przeprowadzenia egzaminu ze strzelania, skorzystałem ze strzelnicy użytkowanej przez Niemców (przed wojną należała do 22 pułku piechoty). Znajdowała się ona w lesie Grabowska Górka w odległości około 5 kilometrów od niemieckiego garnizonu. Wcześniej jednak rozstawiłem czujki i sam obserwowałem bacznie czy nie nadejdą Niemcy. Prawdopodobnie słyszeli oni te strzały, ale nie zareagowali na to. Może nie chcieli podjąć z nami walki?

Pewnego razu do komendanta Obwodu BCh Stanisława Potapczuka zwrócił się przedstawiciel RPPS Józef Kretkowski z prośbą o przyjęcie do szkoły ich ludzi, na co wyraził on zgodę. Zostali przyjęci: Zygmunt Ladwiniec "Komar", Jan Ladwiniec "Mały", Jan Biedrzycki "Mewa", Stanisław Popławski "Kruk", Alojzy Muszyński "Mors" i Jerzy Carneli "Ikar". Wszystkich przyjąłem i nie wyjaśniałem pozostałym żołnierzom skąd przyszli. Oprócz socjalistów do szkoły trafili chłopcy z Warszawy. Otóż po nieudanej akcji przeprowadzonej w Warszawie dostali rozkaz opuszczenia stolicy. Musieli pieszo przedostać się do kompleksów leśnych. Wsiedli do pociągu jadącego do Białej Podlaskiej. Jak się już widno zrobiło, wyskoczyli z pociągu w Sokółce i udali się w kierunku leżącej pod lasem wsi. Była to wieś Kolonia-Sokółka. Wstąpili do jednego z domów i zapytali czy mogą coś zjeść. Ta rozpytała ich skąd są i w jakim kierunku zdążają. Kiedy powiedzieli, że uciekają przed Niemcami, ta powiedziała:

- Skoro tak - to jesteście Polakami i sięgnęła po chleb, położyła na nim nóż, postawiła 6 kubków oraz miskę miodu i łyżki. Zachęcała do spożywania mówiąc, że jajek to nie ma, bo wczoraj sprzedała. Przybyli partyzanci zaczęli kroić po małej kromeczce i smarować je lekko miodem. Kiedy zobaczyła to gospodyni, powiedziała:

- Czego wy tak nożem smarujecie, przecież wam łyżki do miodu dałam. Im się w głowie nie mieściło, że można tak dużo miodu spożywać. W trakcie posiłku, zadawała im ciągle pytania, ci zaś, że chcą za wszystko zapłacić. Ta na to:

- Jeżeli uciekliście z Warszawy to jesteście głodni, ja nie mogę nic od was wziąć - bo od Polaków Polka nie powinna oczekiwać zapłaty. Okazało się, że gospodyni ta była także w konspiracji i należała do Ludowego Związku Kobiet, mąż jej natomiast należał do Batalionów Chłopskich. Po pewnym czasie przybył mąż. Skontaktował przybyłych partyzantów z Warszawy z placówką BCh a konkretnie z komendantem gminnym BCh w Kolembrodach, Romanem Szaniawskim. Ten z kolei przyprowadził tych 6 osób do oddziału. Warszawiacy, tak sobie zapamiętali to przyjęcie, że po wojnie przybywali do tej wsi dość często.

Do naszego oddziału przybyło wielu młodych chłopców, którzy błagali wcześniej swoich rodziców o wyrażenie zgody pójścia do lasu. Najczęściej rodzice nie przeszkadzali im w tym wyborze, wiedzieli przecież, że chcą walczyć w imię słusznej sprawy. Często ojciec i syn składali BCh-owską przysięgę. Było wiele przypadków, że do nas garnęli się naprawdę młodzi chłopcy, którzy mieli 16-17 lat. Używali oni różnych podstępów, aby tylko dostać się do oddziału. Były nawet przypadki samowolnej ucieczki z domu.

Przykładem zapału do walki z Niemcami przez młodych chłopców była postawa jednego z nich, Bronisława Sadownika ze wsi Grabanów (ten sam, o którym wspomniał na początku książki Stanisław Durlej). Ojciec Bronka, Józef Sadownik, był magazynierem amunicji.

W jaki sposób dostał się Bronek do oddziału BCh opowie najlepiej sam. Pisze o tym w rozdziale książki pt. "Z biało-czerwoną opaską BCh". Ja natomiast, wspominam moje własne wrażenia na widok młodego chłopca, który zgłosił się do nas.

Po przyjeździe na miejsce, Bronek stanął na baczność, zasalutował i powiedział, że przychodzi do oddziału. Wtedy ja nie mając wyjścia odpowiedziałem: spocznij i wtedy zacząłem z nim rozmawiać o skutkach tej ucieczki z domu, zmartwieniach rodziców. Bronek opowiedział mi, że rodzice nie będą się martwić, ponieważ on powiedział o tym swojej siostrze (członkini LZK), która wzięła od matki szkaplerz i pobłogosławiła go. Miała ona powiedzieć rano rodzicom, że poszedłem do lasu. Po dwóch tygodniach, do kwatery w Kolembrotach przyjechał ojciec Bronka z myślą zabrania syna do domu. W tym czasie, z sąsiedniej wioski por. "Jarząb" - mój zastępca - wysłał do mnie na koniu z meldunkiem będącego u niego Bronka. Wybrał właśnie jego, ponieważ on najlepiej z chłopców "trzymał się" na koniu oklep - bez siodła. Kiedy galopem przybył młody jeździec, zastał mnie i swojego ojca rozmawiających pod drzewem. Jak zobaczył nas, zeskoczył z konia i zameldował mi o wykonaniu rozkazu. U ojca w tym czasie zobaczyłem łzy wzruszenia i chyba dumy ze swojego młodego syna. Bronisław był jednym z najmłodszych i najdzielniejszych partyzantów.

Pewnego razu otrzymałem rozkaz, żeby ubezpieczyć gajówkę w Myślatynie, w której za 2-3 dni miała odbyć się odprawa przewodniczących LZK z całego województwa lubelskiego. Chłopcy z zadania wywiązali się bardzo dobrze. Naradę prowadziła wówczas Hanna Chorążyna i Stefan Skoczylas. Po naradzie dziewczęta z LZK zostały zaproszone przez naszych chłopców na zabawę taneczną. Zespół muzyczny stanowił w jednej osobie "Urwis" - akordeonista. Instrument ten zdobył Feliks Robak. Kiedy trwała zabawa w lesie, ja udałem się na obchód posterunków. Kiedy uszedłem może jakieś 400 metrów, ujrzałem pod jednym drzewem siedzącego i coś piszącego Feliksa Biełuszkę "Filipa". Zdziwiłem się bardzo, ponieważ on należał do jednych z najweselszych żołnierzy. Podszedłem do niego i pytam:

- Dlaczego nie tańczysz? Na to po pewnym namyśle usłyszałem takie wyjaśnienie:

- Dziś są mojej matki imieniny, którą bardzo kocham, ale ponieważ jej nie mogę złożyć życzeń, piszę do niej wiersz. Chociaż matka jest daleko, nasze myśli się spotkają.

Usiadłem obok niego i rzekłem:

- Bardzo się cieszę, że tak kochasz swoją matkę. Rozkleił się "Filip" i przeczytał mi kilkanaście napisanych wierszy. Słowa proste, szczere, z głębi kochającego serca płynące. Kiedy skończył czytać powiedział:

- Jak jej nie kochać, kiedy tyle trudu włożyła w moje wychowanie. Ona nas karmiła, odziewała, troszczyła się o nas. Zawsze szukałem u niej ratunku, gdy mnie spotkała przykrość. Kiedy byłem mały, mój starszy brat mi dokuczał, tuliłem się do matki i wtedy ból mi mijał. Matka wstawała bardzo wcześnie, aby rano paść krowy. Kiedy byłem starszy sam je pasłem, a później ojciec pozwolił mi jeździć koniem, kosić łąkę i zboże. Jestem bardzo przywiązany do rodziców. Kiedy wybuchła wojna, z kolegami ze wsi udałem się do partyzantki. Obawiałem się - mówi dalej "Filip" - że matka mi nie pozwoli udać się do lasu. Ona tymczasem powiedziała do mnie:

- Synu, nam Niemcy tyle dokuczyli - trzeba się bronić, musimy Ojczyznę obronić. Zdjęła szkaplerz, nałożyła mi na szyję, przytuliła mnie do siebie i wtedy poczułem na swoich policzkach jej łzy. Ucałowałem wtedy matkę, którą widzę teraz, jak mnie żegna krzyżem. Dlatego tu jestem, nie chcę się bawić. Gdybym był teraz w domu zerwałbym jak dawniej kwiaty bławatów i złożyłbym jej życzenia.

Takich synów oddały matki w służbę Ojczyźnie. Twarde życie wiejskiego chłopca zahartowało go na trudy partyzanckiego życia. Na tak wychowaną młodzież zawsze można było liczyć, że nie zlęknie się niebezpieczeństwa i nie ugnie pod ciężarem twardych żołnierskich obowiązków. W oddziale nie trzeba było zagrzewać do walki, a raczej hamować zapędy. Nie obiecywaliśmy im w partyzantce żadnych nagród za włożony trud i poświęcenie. Zwykle mawialiśmy: - W nagrodę otrzymasz wolną Ojczyznę, gdy przeżyjesz, a brzozowy krzyż, szacunek i wdzięczność przyszłych pokoleń, gdy zginiesz. Dzięki takiemu wychowaniu w BCh i LZK nie było zdrad, a także sprzeniewierzenia się swoim ideałom i przechodzenia do innych organizacji konspiracyjnych, mimo że za takie przejście nie grożono represjami, stosowano pełną swobodę i tolerancję. Oddział nasz natomiast swoją postawą i koleżeńskimi stosunkami przyciągał do siebie członków innych ugrupowań, a nawet całe oddziały.

Przykładem tego może być ścisła z nami współpraca Zgrupowania Partyzanckiego "Jeszcze Polska nie zginęła" płk. Roberta Satanowskiego, które udzielało nam pomocy dostarczając broń i materiały wybuchowe (po wojnie R. Satanowski został awansowany na gen. brygady, przez wiele lat był dyrektorem Opery Warszawskiej), a także swego instruktora, który szkolił żołnierzy na sprzęcie niemieckim i radzieckim. Z inicjatywy Roberta Satanowskiego doszło do wymiany poglądów miedzy jego zgrupowaniem a naszą Szkołą Podchorążych. Nasi przedstawiciele - Eugeniusz Kołtan i Franciszek Bancarzewski - zapoznali zgrupowanie "Jeszcze Polska nie zginęła" z ideologią ruchu ludowego, zaś kpt. Zygmunt Kratko u nas przeprowadzał także pogadanki....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin