Tom Clancy
Dekret
Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi,
czterdziestemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych,
człowiekowi, który wygrał wojnę,
książkę tę poświęcam.
Zanoszę, modły pod niebiosa, by obdarzyły swym błogosławieństwem ten dom i wszystkich, którzy po mnie w jego progi wstąpią. Oby mędrcy jeno i ludzie cnotliwi rządzili spod tego dachu.
John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych.
(fragment listu do żony, Abigail Smith Adams,
z 2 listopada 1800 roku, tuż po przeprowadzce do Białego Domu)
Podziękowania
I znowu potrzebowałem pomocy wielu ludzi: Mike'a, Dave'a, Johna, Janet, Curta i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej Służby, Pat, Darrella i Billa, którzy zęby zjedli w FBI, Freda i Sama, którzy przez tyle lat szczycili się służbą w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, którzy nadal to robią. To dzięki takim ludziom Ameryka jest nadal sobą.
Tom pierwszy
Prolog.
Zaczynamy od zaraz
To chyba musi być objaw szoku, pomyślał Ryan. Wydawało mu się, że siedzi w nim dwu ludzi naraz. Jeden z nich wyglądał przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzył w osłupieniu na pożar, trawiący ruiny Kapitolu. Żółte języki wyskakiwały raz po raz w niebo z pomarańczowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysiąca ludzi, których niespełna godzinę wcześniej pochłonęły płomienie. Rozpacz na razie tłumiło odrętwienie, ale wiedział, że i na nią przyjdzie czas - tak jak ból przychodzi w chwilę po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny śmierć spojrzała mu w oczy. Widział, jak przyszła, jak wyciągnęła rękę, jak zawahała się, by się wreszcie wycofać. Całe szczęście, że dzieci nie wiedziały, jak bliskie przedwczesnego końca było ich życie. Dla nich był to po prostu wypadek, coś czego nie rozumiały. Tuliły się teraz do matki, ciesząc się iluzorycznym bezpieczeństwem, podczas gdy tata musiał gdzieś iść. Znowu jedna z tych sytuacji, do których oboje zdążyli już przywyknąć, choć nie polubić. I oto John Patrick Ryan stał przy oknie i patrzył na zgliszcza, które pozostawiła po sobie śmierć.
W tym drugim Ryanie ten sam widok przywoływał inne myśli. Wiedział, że należy coś zrobić, lecz choć starał się zmusić mózg do logicznego myślenia, nie miał pojęcia, od czego zacząć.
- Panie prezydencie - usłyszał zza pleców głos Andrei Price, agentki Tajnej Służby.
- Tak? - odparł Ryan po dłuższej chwili, gdy zorientował się wreszcie, że mówiono do niego. Nie odwracając się od okna, popatrzył na odbicie w szybie. Zobaczył Andreę i jeszcze sześciu agentów Tajnej Służby z bronią gotową do strzału. Przed nimi, za drzwiami stołówki biura CNN tłoczył się pewnie tłum dziennikarzy. Jedni przyszli tu z zawodowego obowiązku, inni z czystej ciekawości, by zobaczyć na własne oczy, jak tworzy się historia. Zastanawiali się, co by zrobili na jego miejscu, zupełnie jakby dla niego to wydarzenie miało jakieś inne znaczenie niż dla nich. Umysł każdego człowieka, postawiony nagle przed niepojętym, przed śmiercią na skutek wypadku samochodowego czy ciężkiej choroby, będzie na próżno usiłował zracjonalizować tragedię wydarzenia. Im cięższy początkowy szok, tym dłużej trwa proces konsolidacji myśli. Ryan miał na szczęście wokół siebie ludzi przeszkolonych do właściwego reagowania w takich sytuacjach.
- Panie prezydencie, musimy pana przewieźć...
- W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? - zapytał Jack, zaraz w myśli karcąc się za okrutny wydźwięk tego, co powiedział. To nie była wina Tajnej Służby. W tamtym koszmarnym stosie płonęły ciała co najmniej dwudziestu kolegów i koleżanek ludzi, którzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie miał prawa przelewać swych żalów na nich. - Gdzie jest moja rodzina?
- W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy I i Ósmej, panie prezydencie. Tak jak pan rozkazał.
Tak, meldowanie o wykonaniu rozkazów może być dla nich istotne, pomyślał Ryan, kiwając powoli głową. A i jemu ulżyło, gdy dowiedział się, że jego rozkaz wykonano. Zresztą dobrze zrobił. Ale czy to będą podwaliny czegokolwiek?
- Panie prezydencie, jeżeli ten atak był częścią jakiegoś szerzej zakrojonego...
- Nie był. Nigdy dotąd tak nie było, prawda? - zapytał Ryan. Zmęczenie słyszalne w jego głosie zaskoczyło jego samego. Przypomniał sobie zaraz, że szok i stres wyczerpują siły organizmu dużo szybciej niż jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zdawało mu się, że nawet nie może pokręcić głową, by otrząsnąć się z odrętwienia, w jakie popadł.
- Ale może tak być tym razem - zauważyła Price.
Może i racja, przyznał Ryan w duchu.
- To co powinniśmy zrobić?
- Rzepka - odparła Price, używając kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Stanowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, który stacjonował w bazie powietrznej Andrews.
Ryan rozważał przez chwilę tę możliwość, potem zachmurzył się i pokręcił głową.
- Nie. Nie mogę tak po prostu uciec. Chyba powinienem się tam wybrać - odparł, wskazując podbródkiem pomarańczową poświatę za oknem. Tak, to moje miejsce, pomyślał. Tam teraz powinienem być, nie tu.
- Panie prezydencie, myślę że to zbyt niebezpieczne.
- Andrea, to moje miejsce. Muszę tam iść.
No proszę, już mówi jak polityk, pomyślała zawiedziona Andrea Price. Ryan wyczytał to z twarzy agentki i wiedział, że będzie jej to musiał wyjaśnić. Jedna z nauk, które kiedyś pobrał - jedyna, która pasowała do tej sytuacji - przyszła mu teraz do głowy i wybijała się spomiędzy innych, jak migający znak drogowy.
- Andrea, chodzi o konsekwencje bycia dowódcą. Tego nauczyli mnie w Quantico. Żołnierze muszą widzieć, że robisz to, co do ciebie należy. Że jesteś tam z nimi i dla nich, a nie wysyłasz ich na śmierć, samemu dekując się na tyłach. - Poza tym, dodał w myślach, muszę też sobie udowodnić, że to ja tu dowodzę, że to nie sen i że naprawdę jestem prezydentem.
Właśnie, czy jestem nim naprawdę?
Agenci Tajnej Służby uważali, że tak. Przecież złożył przysięgę, wypowiadając ułożone na tę okazję słowa i wezwał Boga na świadka swych poczynań. Ale to wszystko działo się za szybko i zbyt wcześnie. Po raz kolejny w swoim życiu John Patrick Ryan zamknął oczy i chciał się obudzić ze snu, w który widać zapadł, bo to, co go otaczało, było po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowić część realnego świata. Ale gdy je otworzył, pomarańczowa łuna wciąż była na swoim miejscu i nadal strzelały z niej żółte języki płomieni. Wiedział, że dopiero co wygłaszał jakieś przemówienie, ale nie pamiętał z niego ani słowa. Bierzmy się do roboty, tak brzmiały jego ostatnie słowa. To pamiętał. Banalny, wyświechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
* * *
Jack Ryan zebrał siły i potrząsnął głową, po czym odwrócił się do agentów w sali.
- No dobra. Kto ocalał?
- Sekretarze handlu i spraw wewnętrznych - odparła agent Price, po zasięgnięciu konsultacji przez radiotelefon. - Sekretarz handlu był w San Francisco, a spraw wewnętrznych w Nowym Meksyku. Już ich wezwano do Waszyngtonu. Przylecą samolotami Sił Powietrznych. Oprócz nich zginęli wszyscy pozostali członkowie gabinetu, dyrektor Shaw z FBI, wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego i członkowie Kolegium Szefów Sztabów. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresmanów i senatorów nie było obecnych na połączonej sesji obu izb.
- A Pierwsza Dama?
Price pokręciła głową.
- Nie, panie prezydencie. Nie wydostała się stamtąd. Dzieci są w Białym Domu.
Jack w zamyśleniu pokiwał głową. Zacisnął wargi i aż zamknął oczy, gdy doszło do niego, jaki spadł na niego obowiązek. Dla dzieci Rogera i Anne Durlingów to nie było wydarzenie wagi państwowej. Dla nich samobójczy atak miał bardzo proste i tragiczne następstwa: mama i tata zginęli, a oni stali się sierotami. Jack znał je, rozmawiał z nimi. Chociaż właściwie, co to za rozmowa? Uśmiech, skinienie głową i pozdrowienie, rzucone w przelocie, gdy szli coś omawiać z Rogerem, zdawkowe uprzejmości wobec dzieci znajomych. Próbował je sobie teraz przypomnieć. Pewnie tak jak i on, mrugają oczyma z niedowierzaniem, próbując obudzić się z koszmaru, który uparcie trwa.
- Czy one wiedzą?
- Tak, panie prezydencie. Oglądały transmisję z uroczystości. Wysłano już ludzi po dziadków i innych członków rodziny.
Oszczędziła mu szczegółów: tego że parę ulic na zachód od Białego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Centrum Operacyjnego Tajnej Służby przechowuje się plany awaryjne na wszystkie, w tym i takie, okazje. Że w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdowały się także adresy, pod którymi należało szukać reszty prezydenckiej rodziny. Tyle że teraz nie tylko tych dwoje stało się sierotami. Tysiąc zabitych osierociło parę tysięcy dzieci. Jack odsunął na chwilę na bok te myśli.
- Chcesz przez to powiedzieć, że jestem wszystkim, co zostało z rządu Stanów Zjednoczonych?
- Na to wygląda, panie prezydencie. I dlatego...
- I dlatego muszę zrobić to, co do mnie należy - dokończył z naciskiem Jack.
Ruszył do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu były już kamery telewizyjne. Ryan przeszedł obok nich, nie zwracając na nie uwagi. Ochroniarze utorowali mu drogę, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdobyć się na cokolwiek poza obsługą swoich narzędzi pracy. Nikt nie zadał ani jednego pytania, co Ryan, bez satysfakcji, uznał za wyjątkowe. Nawet nie zastanawiał się nad tym, jaki wyraz ma jego twarz w tej chwili. Winda już czekała i pół minuty później znaleźli się w obszernym holu. Poza agentami nie było w nim teraz nikogo. Co drugi z agentów Tajnej Służby w holu stał z pistoletem maszynowym w ręku. Przez te dwadzieścia minut musiało ich chyba przybyć, bo przedtem nie było ich aż tylu. Na zewnątrz zauważył żołnierzy piechoty morskiej, w większości nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marzło w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wciśniętych pośpiesznie w łaciate spodnie od mundurów polowych.
- Potrzebowaliśmy wsparcia - wyjaśniła Andrea. - Poprosiłam o piechotę morską.
- Aha - kiwnął głową Ryan. Nikt się nie będzie dziwił, że marines chronią prezydenta Stanów Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzył na nich. To były głównie dzieciaki, na ich gładkich twarzach nie malowały się żadne odczucia. Ryan wiedział, że to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego człowieka. Ściskając mocno karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma psów gończych. Dowodzący nimi kapitan stał przy drzwiach, konferując z agentem Tajnej Służby. Kiedy stanęli w drzwiach, oficer wyprężył się i zasalutował. Czyli on też wierzy, że to ja jestem prezydentem, pomyślał Ryan. Skinął mu głową i ruszył do najbliższego Hummvie'go.
- Na Kapitol - rzucił kierowcy.
Jazda była znacznie szybsza, niż się spodziewał. Policja zablokowała główne ulice miasta i przepuszczała tylko wozy straży pożarnej. Kolumnę prowadził Suburban Tajnej Służby, krzyżówka lekkiej ciężarówki z samochodem kombi. Pewnie wewnątrz wszyscy przeklinają pod nosem głupotę nowego Szefa, pomyślał Ryan.
Ogon Jumbo Jeta sterczał z rumowiska prawie nie tknięty, niczym brzechwa strzały z boku śmiertelnie nią zranionego zwierzęcia. Ryan dziwił się, że wszystko jeszcze płonie. Kapitol zbudowano przecież z kamienia! No tak, ale wewnątrz było mnóstwo drewnianych biurek, papierów i Bóg jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko płonęło. Nad gorejącym rumowiskiem krążyły wojskowe śmigłowce, a pomarańczowy blask rozświetlał wirujące płaszczyzny ich wirników. Wokół stało mnóstwo biało-czerwonych wozów straży pożarnej, zalewających okolicę błyskającym światłem białych i czerwonych lamp stroboskopowych.
Strażacy biegali wokół, pod nogami kłębiło się wężowisko przewodów podłączonych do wszystkich hydrantów w okolicy. Wiele ze złączy na wężach puszczało wodę, tworząc maleńkie wodotryski i szybko zamarzające w zimnym wieczornym powietrzu kałuże.
Południowa strona budynku Kapitolu leżała całkowicie w gruzach. Widać było stopnie, ale zarówno kolumny, jak i dach zniknęły, a w miejscu sali obrad ział ogromny krater wypełniony zwałami osmalonego gruzu. Znad północnej części budynku zniknęła kopuła, ale wśród rumowiska dało się rozpoznać jej większe fragmenty, dające świad...
ltd1