Fields Natalie - Wszedzie tam, gdzie mnie nie ma.rtf

(194 KB) Pobierz
Natalie Fields

Natalie Fields

WSZĘDZIE TAM, GDZIE MNIE NIE MA

 

Tytuł oryginału ANYWHERE ELSE

ROZDZIAŁ 1

Nicole Taylor i jej przyjaciółka Sara Brocket wyszły z domu towarowego na Bernard Street i widząc ludzi, w panice uciekających, przed ulewą, która musiała rozpo­cząć się niedawno, cofnęły się i znów weszły do ciepłego wnętrza sklepu.

- Ohyda - rzuciła Nicole, strzepując z kurtki krople deszczu. - I pomyśleć, że w Nowym Jorku wczoraj był upał.

- Skąd wiesz? - spytała Sara.

- Rozmawiałam przez telefon z Dominique. - Starsza siostra Nicole przed rokiem wyszła za mąż i wyjechała na Wschodnie Wybrzeże. - U niej są upały, a u nas tylko patrzeć, jak spadnie śnieg.

- Nie przesadzaj. Mamy dopiero wrzesień.

- W zeszłym roku śnieg spadł już na początku października - przypomniała przyjaciółce Nicole.

- Gdybyś mieszkała na Florydzie, zazdrościłabyś tym, którzy mają u siebie prawdziwą zimę.

- Może, ale dwa miesiące ze śniegiem wystarczyłyby mi w zupełności. - Nicole skrzywiła się i dodała: - Dla czego akurat ja muszę mieszkać w mieście, w którym zima trwa dłużej niż wiosna, lato i jesień razem wzięte?

- Nie tylko ty - zauważyła Sara, uśmiechając się. Znała już na pamięć śpiewkę przyjaciółki o tym, jacy to szczęśliwi są ludzie żyjący w Nowym Jorku, San Francisco, w Miami, gdziekolwiek, byle nie w Spokane, niewielkim mieście na wschodzie stanu Waszyngton. - To co, będzie my tu sterczeć czy pójdziemy pooglądać ciuchy? A może kosmetyki?

Nic tak nie poprawia dziewczętom humoru jak buszo­wanie w dziale kosmetyków, a ulewa na dworze tak przygnębiła Nicole, że Sara postanowiła coś z tym zrobić. Chwyciła przyjaciółkę za ramię i pociągnęła w głąb domu towarowego.

Pół godziny później, już w znacznie lepszych nastrojach, przesiąknięte perfumami, którymi opryskiwały swoje nad­garstki, tak że w ogóle nie były już w stanie rozróżniać zapachów, postanowiły wyjść na zewnątrz i sprawdzić, czy przestało padać.

- Cześć! - usłyszały, kiedy przechodziły obok stoiska z najbardziej ekskluzywnymi kosmetykami.

Obie odwróciły się jednocześnie i zobaczyły Chrisa Penningtona, który stał obok bardzo wytwornej kobiety, rozmawiającej właśnie z ekspedientką.

Chłopak, wyraźnie tym znudzony, podszedł do dzie­wcząt.

- Mama prosiła, żebym z nią tu wszedł, i obiecała, że nie zajmie jej to więcej niż pięć minut, a sterczę tu już ponad pół godziny.

Nicole cofnęła się nieznacznie, obawiając się, że Chris padnie, kiedy poczuje mieszankę kilkunastu rodzajów perfum i wód toaletowych, którymi skropiły się przed chwilą.

- Weszłyśmy tu, żeby się schronić przed deszczem - wyjaśniła i na wszelki wypadek cofnęła się jeszcze o krok.

Matka Chrisa odebrała tymczasem od ekspedientki torbę z zakupami i rozejrzała się za synem.

- Tu jestem, mamo! - zawołał.

Pani Pennington uśmiechnęła się do dziewcząt, a te grzecznie skinęły jej głowami.

- Będę musiał już lecieć - rzekł Chris. - Cześć. Nicole i Sara patrzyły za nim bez słowa.

- Nie mówiłaś mi, że tak dobrze go znasz - odezwała się Sara, kiedy chłopak i jego elegancka matka zniknęli im z oczu.

- Bo go prawie nie znam - odparła Nicole. - W tym roku zapisał się do naszego kółka fotograficznego i kilka razy był na spotkaniach - wyjaśniła, lecz jej przyjaciółka nie wydawała się przekonana. - To wszystko, uwierz mi - zapewniła ją.

- Podobno jego ojciec jest dyplomata czy kimś takim i siedzi w Europie - powiedziała Sara.

- Słyszałam coś o tym, ale nie chce mi się wierzyć, że facet może rozbijać się po świecie, podczas gdy jego żona i syn siedzą w takiej zapadłej dziurze jak Spokane.

- Teraz naprawdę przesadziłaś - rzuciła Sara, która zwykle narzekania przyjaciółki kwitowała uśmiechem, czasem jednak irytowała ją niechęć, jaką ta żywiła do swojego rodzinnego miasta.

- Przepraszam - bąknęła Nicole i ruszyły do wyjścia z domu towarowego. Kiedy znalazły się na ulicy, z trudem powstrzymała się, żeby nie wspomnieć o tym, jak pięknie teraz musi być w Los Angeles. Tu, w Spokane, wciąż lało jak z cebra. - Wracamy do środka czy urządzamy sobie wyścig do samochodu? - Kiedy zaraz po lekcjach wchodziły do domu towarowego, na Bernard Street, jak zwykle o tej porze dnia, trudno było znaleźć miejsce do parkowania, zostawiła więc starą toyotę, którą przejęła po Dominique, gdy ta wyjeżdżała do Nowego Jorku, na sąsiedniej ulicy.

- Ja kupiłam już wszystko, co chciałam - odparła Sara. wskazując na torbę z zakupami. - Ale może wrócimy i dasz się jednak namówić na tę czerwoną bluzkę. Wyglądałaś w niej naprawdę rewelacyjnie.

No, może nie rewelacyjnie, ale całkiem nieźle, przyznała w duchu Nicole. Bluzka podobała jej się na tyle, że była już niemal o krok od złamania obietnicy, którą złożyła sobie w duchu tego dnia, kiedy siostra wyjeżdżała do Nowego Jorku - że nie wyda na ciuchy ani centa z pie­niędzy zaoszczędzonych z kieszonkowego i tych zarobio­nych w weekendy. Żegnając Dominique na lotnisku w Se­attle, pomyślała, że im bardziej będzie oszczędzać, tym szybciej wyrwie się ze Spokane.

Pomyślała wtedy coś jeszcze i potem nie było dnia, żeby ta myśl do niej nie wracała. Bardzo kochała starszą siostrę, a jednak nie potrafiła zwalczyć w sobie zazdrości.

Bo czy to sprawiedliwe, że ktoś, kto nigdy nie marzył o tym, żeby opuścić rodzinne miasto, wyjeżdżał na stałe do Nowego Jorku, podczas gdy ona, pragnąca tego jak niczego innego na świecie, wciąż musiała tkwić w Spokane?

Stojąc na deszczu, Nicole zrobiła w głowie szybki rachunek. Miała na koncie tysiąc dwadzieścia trzy dolary. Gdyby kupiła bluzkę za trzydzieści pięć dolarów, miałaby znów poniżej tysiąca. Zadowolona, że oparła się pokusie, podjęła decyzję.

- Nie ma co czekać, aż przestanie padać - powiedziała. - Biegniemy do samochodu.

Trzy minuty później, zdyszane i mokre, siedziały w jej toyocie. Po włączeniu silnika i uruchomieniu na maksimum dmuchawy i ogrzewania tylnej szyby czekały chwilę, aż para zniknie z okien samochodu i będzie przez nie cokol­wiek widać, i dopiero wtedy ruszyły.

Sara pochyliła się do radia i zaczęła kręcić gałką, ale przez chwilę ze starego odbiornika wydobywały się tylko trzaski. Nie dała jednak za wygraną i wreszcie usłyszały znajomy głos prezentera lokalnej rozgłośni.

- Wita was Doug Hilyard z Radia Spokane... Nicole natychmiast sięgnęła do gałki, przekręciła ją z jednego głośnika - bo drugi był popsuty - popłynęły dźwięki latynoskiej muzyki.

Nagle pociągnęła nosem. Mdły zapach pomieszanych ze sobą perfum, który w dużym pomieszczeniu domu towarowego i na dworze nie był aż tak przenikliwy, w zamkniętym samochodzie, wzmocniony jeszcze wilgocią mokrych ubrań, wydał jej się nie do zniesienia.

- Co on sobie o nas pomyślał? - rzuciła.

Sara, która w milczeniu pogrążyła się w myślach, dopiero po chwili zorientowała się, że przyjaciółka coś mówi.

- Kto? – zapytała.

- No, Chris.

Sara jednak dalej nie wiedziała, w czym rzecz.

- Nie czujesz, jak trącimy tymi perfumami? - zdziwiła się Nicole.

- A, o to ci chodzi. - Sara wciągnęła głęboko powietrze przez nos. - Chyba trochę przesadziłyśmy - przyznała i roześmiała się.

- Nie wiem, co cię tak bawi. Chris pomyślał pewnie, że jesteśmy jakimiś kretynkami.

Sara przez chwilę patrzyła podejrzliwie na przyjaciółkę, w końcu uśmiechnęła się ironicznie.

- Zastanawiam się, dlaczego właściwie obchodzi cię to, co myśli chłopak, którego, jak twierdzisz, prawie nie znasz.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - obruszyła się Nicole.

- Nic,., naprawdę nic.

Wjechały w ulice, przy której obie mieszkały, i nie było już czasu na drążenie tego tematu. Nicole przy­hamowała, zjechała na pobocze przy domu przyjaciółki i zatrzymała się.

Sara przez chwilę jeszcze siedziała, jakby chciała odwlec moment wyjścia na deszcz, w końcu jednak zapięła bluzę aż po brodę i sięgnęła do klamki.

- Cześć, do jutra - rzuciła i zdecydowanie otworzyła drzwi, ale po chwili zamknęła je i dodała: - Coś ci powiem. Jak byś sobie kupiła tę bluzkę, byłabyś teraz w lepszym humorze. - Przerwała i widać było, że waha się, czy mówić dalej. - Wbiłaś sobie do głowy, że musisz wyjechać ze Spokane. Nie rozumiem wprawdzie, dlaczego ci się wydaje, że w każdym innym miejscu byłabyś szczęśliwsza, ale nawet jeśli tak myślisz, to nie jest to powód, żeby zatruwać sobie życie przez najbliższe dwa lata. Bo przecież dopóki nie skończysz szkoły, musisz tu żyć. - Znów zamilkła, tym razem na dłużej. - Jeżeli masz ochotę robić z siebie cierpiętnicę - odezwała się w końcu - to twoja sprawa, ale czy nie przyszło ci do głowy, że inni muszą znosić te twoje humory? I wierz mi, że czasami nie jest to proste.

Nicole słuchała jej w milczeniu. Nie próbowała protes­tować, zaprzeczać czy tłumaczyć się, bo zdawała sobie sprawę, że przyjaciółka ma rację.

Przez jakiś czas w samochodzie, w którym szyby zaraz po wyłączeniu silnika znów zaparowały, panowała cisza.

- Przepraszam cię - odezwała się wreszcie Nicole. - Wiem, że byłam dzisiaj nieznośna.

- Od jakiegoś czasu zdarza ci się to coraz częściej.

Z tym również musiała się zgodzić, uznała jednak, że pokajała się już wystarczająco.

- Wszyscy od czasu do czasu wpadają w chandrę, więc dlaczego ja nie mogę?

- Możesz, tylko że... - Sara machnęła ręką i wysiadła z samochodu. - Cześć, mam nadzieję, że jutro będziesz w lepszym humorze.

- Cześć! - zawoła za nią Nicole.

Patrząc za przyjaciółką, biegnącą w strumieniach desz­czu do domu, nagle poczuła lęk. Zdawała sobie sprawę, że każda przyjaźń, nawet ta najtrwalsza, może się skończyć, i miała nieodparte wrażenie, że jeżeli dalej będzie się zachowywać tak jak ostatnio, to Sara straci wreszcie cierpliwość i się od niej odsunie. A wtedy życie w Spokane stanie się już naprawdę beznadziejne.

Obiecała sobie, że od jutra zacznie nad sobą pracować, zapaliła silnik i nie czekając, aż zaczną działać dmuchawy, przetarła przednią szybę ręką, żeby cokolwiek widzieć. Mieszkała trzysta metrów dalej, więc po chwili zapar­kowała toyotę w garażu obok furgonetki mamy i weszła do ciepłego domu.

Kiedy w przedpokoju poczuła dochodzące z kuchni zapachy, uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. Mie­siąc temu postanowiła nie wydawać pieniędzy, które rodzice dorzucali jej do kieszonkowego na lancze w szkol­nej stołówce. Pomnożyła dwa dolary przez dwadzieścia dwa dni w miesiącu - bo soboty i niedziele, niestety, odpadały - i w ten sposób uzyskała sumę czterdziestu czterech dolarów miesięcznie, które mogła dodatkowo zaoszczędzić. Nie wiedziała tylko jednego: o ile szybciej wyjedzie dzięki temu ze Spokane. Nie wątpiła jednak, że kiedyś znajdzie taki przelicznik. Na przykład, dziesięć dolarów to jeden dzień krócej w tej dziurze.

Gdy mamy rano nie było w kuchni, Nicole zabierała ze sobą do szkoły kanapki. Niestety, dla pani Taylor kuchnia była miejscem pracy, więc krzątała się w niej prawie przez cały dzień, w związku z czym jej córka zwykle wracała do domu głodna jak wilk. Koleżankom Nicole wyjaśniła, że nie jada lanczów, ponieważ się odchudza, i uwierzyły w to wszystkie z wyjątkiem Sary, która wypytywała przyjaciółkę o to dopóty, dopóki ta nie poprosiła ją dość opryskliwie, żeby się odczepiła.

- Cześć! - rzuciła Nicole, wchodząc do kuchni. Mama, odwrócona do niej plecami, właśnie wyjmowała z piekarnika ciężką brytfannę.

- Cześć - powiedziała jej pomocnica, Amy Richardson, j uniosła głowę znad deski, na której siekała świeże zioła. - Wreszcie Bóg się zlitował i zesłał nam kogoś do pomocy - zwróciła się do pani Taylor.

Nicole rozejrzała się po wielkiej kuchni, która jeszcze przed rokiem była o połowę mniejsza. Dwa lata temu, kiedy Aimee, najmłodsza z córek państwa Taylorów, poszła do szkoły, jej matka postanowiła zrealizować to, o czym marzyła już od dawna, i otworzyła firmę zajmującą się organizowaniem przyjęć. Wszyscy znajomi odradzali jej to, twierdząc, że w tak małym mieście jak Spokane trudno będzie znaleźć klientów, Marie Taylor uparła się jednak i postawiła na swoim. Nicole i jej starsza siostra przez dwa tygodnie wtykały ulotki reklamowe za wycieraczki samochodów, a potem przez prawie trzy miesiące nie działo się nic.

Ich matka, nie dając za wygraną, przygotowała kilka­dziesiąt zestawów różnych smakołyków i rozwiozła je, wraz z reklamówkami, po wszystkich większych firmach w mieście. I to poskutkowało. Był akurat początek grudnia i jedna z firm zleciła jej przygotowanie jedzenia na bożonarodzeniowe przyjęcie dla pracowników. Potem wieść o talentach kulinarnych mamy Nicole rozniosła się po całym mieście i posypały się inne zamówienia. Po kilku miesiącach było ich już tyle, że pani Taylor musiała przyjąć kogoś do pomocy, a po roku stwierdziła, że przydałaby się jej większa kuchnia, bo, oczywiście, wszyst­ko przygotowywała w domu.

Po naradzie z mężem zdecydowali się na przebudowe domu, w rezultacie której salon Taylorów zmniejszył się o połowę, a kuchnia była dwa razy większa.

Nicole obawiała się wtedy, że po przebudowie kuch­nia będzie wyglądała jak w restauracji, jednak jakimś cudem, mimo trzech piekarników, piecyka z ośmioma palnikami i dwóch olbrzymich lodówek, wciąż była przytulnym pomieszczeniem, kojarzącym jej się z wiej­skim domem dziadków, który pamiętała mgliście z wyja­zdu do Francji przed dziesięcioma laty. Tak jak tam, wisiały tu girlandy z czosnku, pęczki suszonych przy­praw, wszędzie stały wiklinowe kosze pełne cebuli, pomidorów i innych warzyw.

Pani Taylor położyła brytfannę na blacie, odwróciła się i dopiero teraz zobaczyła córkę.

- Cześć, mamo - przywitała się jeszcze raz dziewczyna. - Co tu dzisiaj taki ruch?

- Nie pamiętasz? - zdziwiła się matka. - W sobotę jest wesele Tiffany Hatter.

- Pamiętam. Ale dzisiaj jest przecież dopiero czwartek.

- W jeden dzień nie przygotowałybyśmy jedzenia dla siedemdziesięciu osób - wyjaśniła pani Taylor. Po przeszło dwudziestu latach spędzonych w Ameryce wciąż mówiła z lekkim francuskim akcentem. - Zaniknij drzwi, żeby nie było przeciągu - poleciła, kiedy rozległ się dzwonek kuchennego zegara. Włożyła rękawice chroniące przed poparzeniem, otworzyła drugi piekarnik i wyjęła z niego trzy tortownice, każdą o innej średnicy, z parującymi biszkoptami. Ostrożnie, żeby świeżo upieczone ciasto nie opadło, położyła je na kuchennym stole.

Nicole, wiedząc, jak rygorystycznie mama przestrzega w kuchni pewnych zasad, nawet nie drgnęła, obawiając się, że w razie czego wina za zakalec spadnie na nią.

Kiedy trzem złocistym biszkoptom już nic nie groziło, wygłodzona dziewczyna podeszła do pieca i zdjęła po­krywkę z wielkiego rondla.

- Nie! - zawołała matka. - Tyle razy cię prosiłam, żebyś nie zbliżała się do jedzenia bez czepka na głowie. Wystarczy, że spadnie ci jeden włos...

- Nie przesadzaj, mamo - zaprotestowała Nicole. - Włosy mam przecież związane, a poza tym nawet jakby mi jeden wpadł do tego garnka, to co takiego by się stało? - Wiedziała, że prowokuje matkę, przywiązującą szczególną wagę do reputacji swojej firmy. - No dobrze, już dobrze - rzuciła, widząc malujące się na jej twarzy oburzenie. - Włożę ten czepek, skoro tak bardzo ci na tym zależy.

Uśmiechnęła się porozumiewawczo do Amy, bo pa­miętała, że ta, kiedy zaczęła pracować u jej matki, też próbowała protestować przeciwko konieczności noszenia w kuchni nakrycia głowy. Pani Taylor była jednak w tej kwestii nieugięta i jej mąż, który za nic na świecie nie chciał się zgodzić na wkładanie czepka, w czasie przy­gotowań do przyjęć nie miał prawa wstępu do jej królestwa.

- Jest szansa na to, żebym dostała coś do jedzenia? - zapytała Nicole. Wspaniałe zapachy unoszące się w całej kuchni pobudziły jeszcze jej apetyt, a z doświadczenia wiedziała, że wtedy kiedy mama ma jakieś poważne zamówienie - a przyjęcie weselne na siedemdziesiąt osób z pewnością do nich należało - na normalną kolację w rodzinnym gronie nie ma co liczyć.

- Słyszałaś przysłowie o szewcu, co bez butów chodzi? - zażartowała Amy.

- Słyszałam - odparła Nicole. - I szczerze mówiąc, wolałabym, żeby moja mama była szewcem. Lepiej chyba chodzić bez butów niż o pustym żołądku - poskarżyła się.

- Poczekaj chwile - poprosiła ją matka, zerkając na kuchenny zegar. - Za pięć minut wyjmuję z piekarnika pasztet i będę miała wolną chwilę. - Przygotuję coś dla ciebie, taty i Aimee. Zjecie w salonie.

- Może ci w czymś pomogę - zaofiarowała się dziewczyna, licząc w głębi ducha na to, że mama nie skorzysta z jej propozycji. Nie lubiła prac kuchennych i jak mogła, starała się ich unikać.

- Nie, idź do salonu. Zawołam cię, jak będzie gotowe - odrzekła matka, a gdy córka otwierała już drzwi, dodała: - Poproszę cię o pomoc wtedy, kiedy zaczniesz podchodzić do gotowania z sercem.

Nicole obawiała się, że to raczej nie nastąpi, trudno jej bowiem było wykrzesać w sobie choćby odrobinę entuz­jazmu do tego, do czego mama podchodziła z taką pasją. Natomiast Aimee, jej dziewięcioletnia siostra, nie mogła się doczekać, kiedy będzie na tyle duża, żeby pomagać matce. Pani Taylor czasami, gdy zlecenie nie było duże, pozwalała najmłodszej córce wykonywać jakieś proste prace, jednak przy większych zamówieniach - tak jak dzisiaj - nie mogła sobie na to pozwolić, bo dziewczynka bardziej by przeszkadzała, niż pomagała.

I tak smutna Aimee siedziała z ojcem w salonie i oglądała telewizję.

- Mama wygoniła mnie dzisiaj z kuchni - poskarżyła się natychmiast siostrze. - Tobie pozwoliłaby zostać, gdybyś tylko chciała - dorzuciła z żalem.

- W przyszłym tygodniu, z tego, co wiem, przygotowuje jakieś dwa małe przyjęcia, więc na pewno pozwoli ci pomagać - odparła Nicole, ale to najwyraźniej nie pocie szyło jej siostry. - Zaraz dostaniemy coś do jedzenia - poinformowała ojca.

- No, mam nadzieję. Już się nawet zastanawiałem, czy nie włożyć na głowę tego cholernego czepka i nie pójść do kuchni, żeby sobie coś skubnąć.

Nicole uśmiechnęła się, bo wyobraziła sobie tatę w tym „cholernym" nakryciu głowy, i przysiadła obok niego na kanapie.

- Co tam słychać w szkole? - zapytał jak zawsze, gdy wracała do domu.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Nic, stara nuda.

- A właśnie! Dzwonił pan Matlock. Prosił, żebyś koniecznie do niego oddzwoniła.

Pan Matlock był właścicielem wypożyczalni kaset wi­deo, w której pracowała w soboty i niedziele. Czasem, gdy któryś z pracowników zachorował, dzwonił z pytaniem, czy Nicole może przyjść wcześniej albo zostać dłużej. Zawsze chętnie się na to zgadzała, bo dzięki każdej przepracowanej godzinie rósł stan jej konta. Z nadzieją, że w ten weekend zarobi więcej, niż się spodziewała, poszła zadzwonić do swojego szefa.

ROZDZIAŁ 2

W ten weekend Nicole nie zarobiła więcej. W ogó­le nic nie zarobiła. Pan Matlock dzwonił, by powia­domić ją o tym, że na jej miejsce przyjął swego bra­tanka.

- Sama rozumiesz, rodzina to rodzina. Chłopak wrócił do miasta i nie miał pracy - tłumaczył się. - Jestem pewny, że taka miła i pracowita dziewczyna jak ty szybko sobie coś znajdzie.

- To znaczy, że w sobotę mam już nie przychodzić? - spytała rozgoryczona Nicole.

- No, chyba nie - odparł. Chwilę się nad czymś zastanawiał, po czym dodał: - Powinienem ci chyba coś zapłacić za to, że dowiedziałaś się o tym tak w ostatniej chwili. Umówmy się, że dostaniesz połowę tego, co zarobiłabyś w ten weekend.

Wahała się przez chwilę, czy przyjąć ofert?, czy unieść się honorem, w końcu jednak duma zwyciężyła.

- Nie, to naprawdę nie jest konieczne - powiedziała, licząc trochę na to, że właściciel wypożyczalni uprze się przy swoim.

On jednak najwyraźniej uznał, że sam gest wystarczył, pożegnał się pospiesznie i odłożył słuchawkę.

- Co masz taką ponurą minę? - zapytał ojciec, kiedy wróciła do salonu.

- Muszę szukać nowej pracy - oznajmiła Nicole. - Pan Matlock przyjął na moje miejsce swojego bratanka. Uważam, że to nie fair, tym bardziej że zawsze mnie chwalił, mówił, że jestem pracowita, punktualna.

- Tak to już w życiu jest, ale nie przejmuj się, na pewno trafi ci się coś innego - pocieszył ją ojciec.

- On powiedział mi to samo. Tylko że zanim dostałam tę pracę w wypożyczalni, przez prawie dwa miesiące nie mogłam nic znaleźć. Myślisz, że teraz będzie inaczej?

Obawy Nicole, niestety, się potwierdzały. Na drugi dzień, w piątek, kupiła lokalną gazetę i na przerwach między lekcjami przejrzała dokładnie ogłoszenia, w któ­rych oferowano prace. Te najbardziej interesujące za­kreśliła.

Po szkole od razu pojechała do domu. Z trudem ignorując burczenie w brzuchu, minęła drzwi do kuchni, nawet nie zaglądając do środka. Obawiała się, że dzień przed przy­jęciem weselnym na siedemdziesiąt osób mamie może być tak bardzo potrzebna dodatkowa pomoc, że poprosi o nią, nie zważając na to, czy Nicole ma serce do gotowania, czy nie. Poszła od razu do siebie do pokoju, wyjęła z plecaka gazetę, rozwinęła ją i wykręciła numer podany w pierwszym ogłoszeniu, które zakreśliła.

- Nieaktualne - usłyszała w słuchawce, zanim zdążyła się odezwać.

- Co jest nieaktualne? - zdziwiła się.

- To, z czym dzwonisz - odparła jakaś starsza kobieta nieuprzejmym głosem.

- A skąd pani wie, z czym...

- Wszyscy dzisiaj dzwonią z tym samym.

- Ale przecież ogłoszenie ukazało się dopiero dzisiaj - zauważyła Nicole. - I już jest nieaktualne?

- Było nieaktualne w chwili, kiedy ten obibok, mój syn, poszedł z nim do tej gazety. Nie chce mu się pracować i myśli, że będę wydawała pieniądze na nowego pracownika, żeby on mógł się dalej uganiać za dziewczynami i przesiadywać w barach!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin