West Morris - Arcydzieło.rtf

(822 KB) Pobierz
West Morris - Arcydzie³o - Rozdzia³ 01

West Morris

 

 

 

Arcydzieło


Obcowanie z pięknem to pojedynek,

w którym artysta krzyczy z trwogi

nim padnie pokonany

 

Baudelaire, Confiteor artysty

(przekład Joanny Guze)

 

Ludzie mylą zawsze człowieka z artystą,

bo w jednym ciele połączył ich przypadek

 

Jules Renard, Dziennik

 

Moim dwu ostatnim wnuczkom Siobhan i Nataszy Luizie

 

 

 

 

UWAGA AUTORA

Kupowałem obrazy i żyłem wśród nich dłużej niż pamiętam.

Książka ta zamienia doświadczenia tych lat na wątek, którego bohaterowie istnieją jedynie na jej stronicach.

 

M.L.W.


ROZDZIAŁ 1

Trzydziestopięcioletni Maxwell Mather uważał się za szczęśliwego człowieka. Zdrowie mu dopisywało, ciało miał w świetnej formie i wciąż wyglądał młodo. Jego konto bankowe opiewało na okrągłą sumę. Długotrwałe przebywanie wśród bogatszych nauczyło go oszczędności i umiejętnego gospodarowania pieniędzmi. Miał niezłą reputację jako naukowiec, zarówno w dziedzinie badań nad starymi rękopisami, jak i historii malarstwa europejskiego. Jego hojna opiekunka otoczyła go dyskretnym luksusem w zabytkowej wieży, będącej przyległością jej willi. Praca w charakterze kustosza i konserwatora archiwów rodu Palombinich nie wymagała od niego wielkiego wysiłku. W przepastnym pomieszczeniu, będącym niegdyś stajnią i zbrojownią domowej straży, piętrzyły się w rzędach tysiące książek i papierów oraz pliki pożółkłych akt.

Na samym początku jej istnienia wieżę nazywano „Torre Merlata”, gdyż ze swoim zębatym zwieńczeniem murów i strzelnicami dla łuczników i kanonierów, była wieżą obronną. Z biegiem czasu jej surowe imię uległo skróceniu i zdrobnieniu na „Tor Merla” - Wieża Kosów.

Nazwa była wyjątkowo trafna. Na dziedzińcu rósł bowiem wielki kasztanowiec, rozśpiewany kosim śpiewem, osłaniając ptaki od chłodnych górskich wiatrów i chroniąc je przed prażącym upałem toskańskiego lata. Rankiem Pia Palombini przyjeżdżała na elektrycznym wózku inwalidzkim ze swojej willi i sadowiła się na szezlongu w słonecznym zakątku, skąd mogła obserwować Mathera przy pracy. Wspólnie zagłębiali się w opowieści, spisane na postrzępionych i pożółkłych kartach papieru - procesy, zdrady, intrygi i spiski wysoko urodzonych Florencji, nie wyłączając rodziny Palombini...

Wieczorami jadał kolacje w willi, w sklepionym refektarzu. Sosnowe kloce płonęły w wielkim kominku pod rzeźbioną tarczą herbową Palombinich: „krzyżem czerwonym na błękitnym tle, na cztery części lecącymi gołębiami podzielonym”. Później, kiedy służba była już odesłana, kochali się w ogromnym letto matrimonio, ozdobionym brokatową materią ze złoconymi frędzlami i pamiętającym wiele namiętnych zbliżeń. Czasami, bez żadnej zapowiedzi, Pia znużona monotonnym rytmem dnia codziennego, porywała go do Wenecji, Paryża, Londynu czy Madrytu, na ekstrawaganckie zakupy i szalone rozrywki.

Było to całkiem przyjemne życie i Mather przyjmował je bez poczucia winy i bez pytań. Był dobry w łóżku, łagodnego usposobienia, przystojny, był dobrze wychowanym, inteligentnym rozmówcą i gościem mile widzianym na każdym przyjęciu. Spełniał wszystkie warunki stawiane przed historycznym damigello - szarmanckim towarzyszem zamożnej damy. Był uczonym zatrudnionym w rezydencji, który zarabiał na swoje utrzymanie i znał swoje miejsce. Nie stanowił żadnego zagrożenia dla spadkobierców - milady mogła go kochać, lecz nigdy poślubić.

Pewnego pięknego wiosennego dnia, Pia nie czując się dobrze, wybrała się do Florencji na konsultację ze swoim lekarzem, w wyniku której została natychmiast wysłana do Mediolanu na dokładne badania kliniczne. Diagnoza była jednoznaczna: zanik nerwu ruchowego, wyniszczająca choroba systemu nerwowego. Rokowania zdecydowanie negatywne - przypadek nieuleczalny. Jedyną niewiadomą pozostawało pytanie, czy koniec nastąpi szybko, czy będzie procesem długotrwałym. Stwierdzono, że postępujące spustoszenie organizmu będzie nieubłagane: zanikanie mięśni i tkanki, pogłębiające się niedomaganie systemu nerwowego i zwiększające się ryzyko śmierci przez uduszenie lub udławienie.

Kiedy Pia powiedziała o tym Matherowi, spytała go wprost, czy zamierza pozostać czy wyjechać. Odpowiedział, że zostanie. Gdy spytała dlaczego, zdobył się na najbardziej czarujące kłamstwo w swoim życiu, twierdząc, że ją kocha. Pocałowała go, wybuchnęła płaczem i uciekła z pokoju.

Tej nocy miał makabryczny sen. Śniło mu się, że leżał w starym łożu z baldachimem, przywiązany do czyjegoś martwego ciała. W pierwszym odruchu, zaraz po przebudzeniu, oblany potem i przerażony pomyślał o spakowaniu rzeczy i ucieczce. Po chwili już wiedział, że nie umiałby żyć z hańba podobnej dezercji. Lenistwo i interesowność utwierdziły go jeszcze w tym przekonaniu. Przecież żył w cieplarnianych warunkach. Dlaczego miałby wychodzić stąd na mróz? Pia była rozrzutna w okazywaniu swojej wdzięczności. Okazanie jej trochę czułości i współczucia, wynikających chociażby ze zwykłych nakazów przyzwoitości, nie było wielkim wysiłkiem.

W czasie posiłków siadał koło niej, gotowy do pomocy, gdyby się nagle zakrztusiła, upuściła widelec czy nie mogła złapać oddechu. W miarę jak ataki powtarzały się coraz częściej i jej stan się pogarszał, Mather ją kąpał, ubierał, woził na spacery w wózku inwalidzkim i czytał na głos, dopóki nie zasnęła przy kominku. Służące, które do niedawna nazywały go pieskiem salonowym, zaczęły wychwalać go pod niebiosa. Nawet zrzędliwy i zazwyczaj naburmuszony zarządca domu - Matteo, zaczął tytułować go professore i określać wobec swoich przyjaciół w składzie win jako człowieka zacnego serca i honoru.

Pia odwzajemniała się desperacką miłością kobiety, zdającej sobie sprawę z bezna­dziejności swojego położenia: z dnia na dzień gasnącej urody, zanikających sił i policzonych dni. Obdarowywała Mathera kosztownymi upominkami. Raz był to zegarek marki Tompion, niegdyś należący do jej angielskiego dziadka, innym razem szesnastowieczny sygnet z wyciętym w szmaragdzie herbem Palombinich, czy też komplet spinek do mankietów i ozdobnych szpilek, wykonany przez Buccelattiego. Do każdego prezentu dołączona była karteczka, zapisana jej ręką. Pismo, niegdyś wyraźne, było chwiejne i niezdecydowane: „Kochanemu Maxowi, kustoszowi mojej rezydencji, którego domem jest moje serce... Pia.” „Maxowi, dzięki któremu będę wciąż żyć i kochać... Pia.” Wszystkie dedykacje związane były z różnymi świętami - Wniebowzięciem, Wielkanocą, imieninami Pii i jego urodzinami. Zatrzymywał karteczki, chowając je wraz z innymi pamiątkami, protestując jednocześnie przeciw przyjmowaniu prezentów.

- Jest ich za dużo i są stanowczo za kosztowne! Stawiają mnie w bardzo trudnej sytuacji. Słuchaj, płacisz mi dużo, ale pracuję na swoje pieniądze. Nie jestem i nie chciałbym być utrzymankiem. Kiedy pojawiłem się tutaj, archiwa Palombinich były w kompletnym nieładzie. Już dużo się zmieniło. Z czasem doprowadzę je do takiego stanu, że będą powodem do dumy całej rodziny Palombinich. Tylko w taki sposób będę mógł, choćby częściowo, spłacić swój dług... Chyba się na mnie nie gniewasz?

Gniewać się? Jak ona mogłaby się gniewać? To pytanie wywołało nową falę uczuć. Często, całymi dniami nie potrafiła spuścić z niego oka. Nocami błagała, aby wziął ją do łóżka - nie tyle dla seksu, co poczucia bezpieczeństwa, potrzeby przytulenia się, jaką odczuwa chore dziecko. Kiedy leżała w jego ramionach, szybko ogarniało ją rozdrażnienie i łzy napływały jej do oczu. Jej bliskość nie wywoływała już w nim, tak jak kiedyś, żadnego podniecenia.

Weekendy na szczęście miał wolne. Wizyty składała rodzina Pii - wujkowie, ciotki, kuzyni, bratankowie, siostrzenice oraz najróżniejsi powinowaci. Przychodzili, by okazać swój szacunek i troskę o chorą, pilnie bacząc, aby ich imiona, pokrewieństwo i prawa własności były odpowiednio odnotowane w jej testamencie. Nigdy nie akceptowali skandalicznych szaleństw Pii, ale teraz, kiedy romans z Matherem był praktycznie skończony, byli gotowi traktować go jako zaufanego przyjaciela rodziny, jak lekarza czy spowiednika. Podobało im się, że oficjalnie Pia zajmuje całą willę, zaś Mather skazany jest na celibat i samotność w pobliskiej Tor Merla.

W rzeczywistości weekendów nie spędzał ani w samotności, ani w celibacie. We Florencji przebywał w towarzystwie długonogiej blondynki z Nowego Jorku, Anny-Marii Loredon, córki znanego licytatora u Chriestie’s, która studiowała we Włoszech w ramach stypendium Belle Arti. Mieszkała w drogim, jak na studentkę, apartamencie koło Teatru Pergola. Spotkali się kiedyś w barze Harry’s - dobrze im się rozmawiało, miło spędzili wspólną noc i szybko zawarli niepisaną umowę. Mather mógł gościć w każdy weekend, partycypując w kulinarnych zakupach z okazjonalną butelką wina i dzieląc się wiedzą z zakresu historii sztuki. Seks, jak obydwoje stwierdzili, miał być miłym dodatkiem - bez zależności i bez pytań.

Układ był jasny: stanowili parę otwarcie i wzajemnie wykorzystujących się egotyków. Po zakończeniu studiów Anna-Maria miała zostać, tak jak jej ojciec, znawcą i licytatorem dzieł sztuki. Teraz miała przystojnego towarzysza i ułatwiony dostęp do artystycznych elit Florencji, starych rodów rzemieślniczych: rzeźbiarzy, brązowników, kamieniarzy, snycerzy i rymarzy, malarzy, rytowników i garncarzy.

Mather, poza bezpiecznym seksem, zyskał wygodną bazę w mieście, punkt kontaktowy i związek akceptowalny towarzysko. Obecność Anny-Marii pozwalała mu zapomnieć o pogrążonym w smutkach domu Pii, a w towarzystwie florentyńczyków mógł przedstawiać się jako czynny naukowiec, bibliotekarz i archiwista znanej arystokratycznej rodziny. Taka pozycja okazała się wkrótce ogromnie dla niego ważna. Jego chlebodawczyni stała na progu śmierci i czekały go poszukiwania nowego miejsca w akademickim świecie.

Dobierał więc sobie rozważnie swoich florenckich przyjaciół. Najważniejszym wśród nich był kustosz działu rękopisów Biblioteki Narodowej, siwowłosy uczony o wyglądzie Toscaniniego. Jego to właśnie Mather otaczał specjalnymi względami. W każdą sobotę przynosił jeden czy dwa dokumenty z kolekcji Palombinich, aby podyskutować nad ich wartością i wyjątkowością, wzbudzając szczerą sympatię starszego wiekiem i stażem człowieka. Wśród artystów jego najbliższym przyjacielem był Niccolo Tolentino, drobnej budowy mężczyzna z garbem na plecach i czarującym, czystym uśmiechem na twarzy. Był neapolitańczykiem z pochodzenia, który w młodości praktykował u modnego malarza w Sorrento. Cieszył się sławą jednego z najlepszych kopistów i konserwatorów w biznesie i piastował stanowisko starszego konserwatora w Galerii Pittich. Właśnie jego Mather poprosił o odrestaurowanie w prezencie urodzinowym dla Pii bardzo zniszczonego tryptyku, przedstawiającego Zaśnięcie Matki Boskiej. Mały człowieczek zwrócił mu piękną imitację Duccia - z błękitnym niebem i złoceniami listkami złota. Mather był zachwycony i natychmiast zapłacił mu gotówką. Tolentino w ramach rewanżu zaprosił go na obiad i uraczył mrożącymi krew w żyłach opowieściami o falsyfikatach i oszustwach, oraz o podejrzanych milionerach z Grecji, Brazylii czy Szwajcarii, reżyserujących kradzieże i wywóz dzieł sztuki.

Tymczasem, wraz z Anną-Marią, pracowicie zabiegał o względy najważniejszych uczonych i koneserów Florencji. Wytrwale odwiedzali wszystkie liczące się galerie. Mather rozpowiadał, że rozpoczął pracę nad małą monografią: „Lokalna gospodarka we Florencji na początku XVI wieku”. Miała być oparta na jednej z mniej wybitnych pozycji archiwum Palombinich - serii ksiąg rachunkowych z lat 1500-1510, które prowadził zarządca posiadłości. Rejestrowały one sprzedaż i kupno wszystkich możliwych rzeczy: wina, oliwy, tkanin, lin, łoju, bydła, mebli, uprzęży i ozdób dla koni. Te właśnie tomy najczęściej pokazywał kustoszowi działu rękopisów, wypytując go o interpretację archaicznych nazw i nie znanych skrótów. Charakter zadania, które wybrał, pasował jak ulał do wizerunku dobrze sytuowanego, dociekliwego badacza, który cierpliwie zgłębia nie kończący się labirynt historycznych zagadek.

Jego wolność kończyła się w niedzielę o ósmej wieczorem. Pia oczekiwała go zmęczona i rozdrażniona najazdem krewnych. Wspólnie jedli kolację w stylu angielskim - kanapki z herbatą. Pia czekała na relację ze spotkań i wydarzeń minionego weekendu. Musiały być w miarę dokładne, gdyż w chwilach szczególnej desperacji potrafiła sprawdzać jego informacje przez swoje kontakty w mieście. Nazwisko rodziny, noszącej sztandar rodu Medicich, wciąż czyniło cuda we Florencji. Wiedziała, że mieszkał u Anny-Marii Loredon i nie była zachwycona tym faktem. Akceptowała jednak wersję, że ojciec Anny-Marii był starym przyjacielem Mathera i że ani on nie interesował się dziewczyną, ani ona nim. Oczywiście Pia nie wierzyła, że żył w całkowitym celibacie. Wytłumaczył jej, że dla cielesnych potrzeb odwiedza czasem znany, ekskluzywny dom schadzek, w którym seks jest bezpieczny i nie ma nic wspólnego z żarliwą i bezinteresowną miłością, jaką żywi do niej - Pii Palombini. Nie było więc hańbiącej rywalki i Pia gotowa była przyjąć istniejący stan rzeczy za zło konieczne. Czasem namawiała go do opowiadania zabawnych i sprośnych historyjek z życia domu publicznego. Słuchała jego opowiadań do późnych godzin wieczornych. Potem zanosił ją do łóżka, układał wśród poduszek i ciężkim krokiem odchodził do czarnej, groźnie wyglądającej na tle nieba wieży. Wewnątrz nie musiał już kłamać. Był sam z sobą - kiepskim naukowcem, człowiekiem leniwym i przekupnym, odpracowującym swój kontrakt u umierającej kochanki, gorączkowo zastanawiającym się, jakby tu dobrze zorganizować resztę swojego życia.

Życie Pii tymczasem, z dnia na dzień zbliżało się ku końcowi. Była wciąż przytomna, ale ataki duszności i trudności z oddychaniem powtarzały się coraz częściej. W szybkim tempie traciła na wadze - gdy wziął ją na ręce, była lekka jak drezdeńska lalka. Mather wymógł teraz na rodzinie Pii zorganizowanie całodobowej opieki pielęgniarskiej i codziennych wizyt lekarza. Nie mógł patrzeć na jej cierpienia i upokorzenie chorobą. Pocieszenia dla Pii szukał w najbardziej nieoczekiwanych zakątkach swojej duszy. Jej błagania o szybkie zakończenie męki okazały się silniejszą, niż kiedykolwiek mógłby przypuszczać, pokusą. Posunął się nawet do rozmowy na ten temat z lekarzem, który przeszywszy go przenikliwym, lecz współczującym wzrokiem, odpowiedział ostrzegawczo:

- To nie jest Holandia, panie Mather, w naszym prawie jest więcej chrześcijaństwa niż współczucia. Niech pan zaniecha wszelkich pomysłów przyspieszenia śmierci. Uwolniwszy chorą, nas obydwu wtrąciłby pan do więzienia. Proszę ją jeszcze przez chwilę otoczyć miłością. Pewnego dnia, już niedługo, ona po prostu przestanie oddychać.

Dokładnie tak się stało. Jednego zimowego wieczoru, kiedy pielęgniarka dziergała coś na drutach przy kominku, a on siedząc na sofie trzymał Pię w swoich ramionach, wyciągnęła drobną dłoń, aby dotknąć jego policzka. Po chwili, jakby zmęczona nieziemskim wysiłkiem, westchnęła ciężko, zwróciła głowę do jego piersi i umarła. Zaniósł ją na górę i patrzył jak pielęgniarka układa ciało na łóżku. Zadzwonił do lekarza, do rodziny, do księdza i usiadł, wpatrując się w gasnący ogień. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak samotny. W końcu udało mu się od niej wyzwolić - przecież tak długo na to czekał... Ironia sytuacji polegała na tym, że to ona wyzwoliła go od siebie. Od dawna była w centrum jego życia i teraz nagle pozostał sam z niejasnym wizerunkiem samego siebie.

W czasie pogrzebu, aby zaoszczędzić rodzinie Pii niezręcznych sytuacji, przyłączył się do grupy pracowników posiadłości. Gdy trumnę złożono w grobowcu i zamknięto za nią drzwi z brązu, nie potrafił opanować płaczu. Poczuł wówczas na swoich barkach ciężkie ramię i usłyszał głos starego Mattea, wygłaszającego litanię pocieszeń:

- No już, profesorze! Tak jest dla niej lepiej. Nic ją nie boli. Jest znowu piękna i chce, żeby taką ją pan pamiętał.

W to wszystko łatwo było uwierzyć. Nie mógł za to zrozumieć, skąd wzięła się przerażająca, czarna pustka w jego duszy. Kiedy parę miesięcy wcześniej powiedział, że ją kocha, odnosiło się to do konwencji, w jakiej zachowywał ich związek. Kochali się, byli uznawani za kochanków, byli tymi, którzy mieścili się w ramach tego słownika. Ale samej miłości doświadcza się tylko w męczarni, w szarpiącym bólu serca.

W wilii złożył zwyczajowe kondolencje wszystkim członkom rodziny i gdy tylko pozwoliła na to przyzwoitość, powrócił do Tor Merla. Nalał sobie dużą porcję brandy i usiadł na podwórzu, obserwując tańczące na zimnym wietrze pierwsze jesienne liście. Po godzinie odwiedził go tam Claudio Palombini, bratanek Pii, wyznaczony na wykonawcę jej testamentu. Był to przystojny florentyńczyk o chłodnym spojrzeniu, który operował słowami tak oszczędnie, jakby to były co najmniej złote floreny. Wręczył Matherowi kopię testamentu Pii, napisaną zgodnie z włoskim zwyczajem jej własną ręką. Po chwili oznajmił poważnym głosem:

- Wydaje się, że zasługuje pan na więcej współczucia niż rodzina mojej ciotki.

- Czuję się tak... - Max Mather powoli dobierał słowa - jakby to mnie zamknięto w grobowcu, a Pia uleciała w nieznane.

Claudio napełnił kieliszek koniakiem i przysiadł na brzegu wiejskiego stołu. Krótko przekazał wyrazy współczucia.

- Muszę przyznać, panie Mather, że dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, jak bardzo pana podziwiam. Dał pan tyle szczęścia cioci Pii. Rzadko którego męża stać by było na takie oddanie, z jakim pan ją pielęgnował. Wszyscy jesteśmy panu za to niesłychanie wdzięczni.

Mather w milczeniu przyjął komplementy i odpowiedział chłodno:

- Nie oczekuję żadnych podziękowań. Kochałem pana ciotkę. Będzie mi jej bardzo brakowało.

- Czy wie pan, że jest uwzględniony w jej testamencie?

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Otrzymuje pan sumę wielkości dwóch rocznych pensji, zatrzymuje pan samochód oraz wszystkie ofiarowane panu przedmioty. Ponadto ma pan wybrać dla siebie na pamiątkę dowolną rzecz z archiwów, nad którymi pan pracował. Myślę, że jest to godziwy zapis.

- Więcej niż godziwy - odpowiedział szorstkim tonem Mather. - Byłem hojnie wynagradzany za swoją pracę i nie oczekiwałem żadnych dodatkowych korzyści.

- Cieszyłbym się bardzo - i bardzo by mi pomogło - gdyby zechciał pan rozważyć pozostanie i kontynuowanie u nas badań nad archiwami.

- Dziękuję, ale nie. Teraz, kiedy zabrakło Pii, samotne życie w tej wieży byłoby nie do zniesienia. Ale, czy chciałby pan usłyszeć pewną propozycję?

- Oczywiście.

Mather zaprowadził swojego gościa w głąb wieży i jak przewodnik w muzeum zaczął pokazywać mu sterty książek, manuskryptów i foliałów, rozmieszczonych w starych, sklepionych komnatach. Powiedział:

- Dopóki pan tego nie zobaczy na własne oczy, nie będzie pan w stanie zrozumieć, jak wiele pracy wymaga archiwum tych rozmiarów.

Podniósł zwój papierów, związany rozsypującą się tasiemką, zdmuchnął z niego kurz i podał Palombiniemu.

- To na przykład. Na pierwszej stronie widnieje data 1650 roku. Nie miałbym odwagi na otwarcie tego pakunku, mógłby rozsypać się w drobny pył. - Może zawiera bardzo cenne informacje, a może nie. Niezbędna jest fachowa konserwacja w odpowiednich warunkach... Chciałbym uzmysłowić panu historyczne znaczenie tego archiwum oraz fakt, że wymaga ono ciągłej i bardzo kosztownej pracy. Nawet jeślibym tu pozostał, sam nie dałbym sobie z tym rady. Skatalogowanie jest samo w sobie ogromnym przedsięwzięciem. Konserwacja to oddzielny problem - zajęcie tylko dla ekspertów. Czyż nie lepiej byłoby przekazać całe zbiory na rzecz Biblioteki Narodowej? Byłby to iście królewski gest, a jednocześnie rodzina uwolniłaby się od spoczywającej na niej kulturalnej odpowiedzialności i olbrzymich kosztów. Palombini zamyślił się i po chwili ochoczo przytaknął.

- Świetnie, wspaniały pomysł! Kto wie, może poza pożytkiem dla prowincji będą też pewne korzyści podatkowe dla naszej posiadłości.

- Podatkowy aspekt sprawy będę w stanie szybko wyjaśnić - powiedział Mather. - Kustosz działu rękopisów jest moim przyjacielem.

- Czy byłby pan gotów pozostać tutaj na tyle długo, aby wprowadzić w ruch całe to przedsięwzięcie? Nie mam nic przeciwko, jeśli wolałby pan zamieszkać z kimś do towarzystwa. Prawdę mówiąc, miałbym do pana jeszcze jedną prośbę.

- Jaką?

- Potrzebujemy profesjonalnie opracowanego katalogu dzieł sztuki znajdujących się w willi, oraz ich wyceny. Czy mógłby pan się tego podjąć?

- Osobiście, nie. Ale mogę to dla pana zorganizować... Polecałbym panu Niccola Tolentina z Galerii Pittich.

- Z przyjemnością zaakceptuję pana rekomendację. Jest to sprawa wielkiej wagi dla ustalenia sytuacji majątkowej naszej posiadłości. Byłbym wielce zobowiązany, gdyby pan zgodził się na jej poprowadzenie.

- Dobrze, ale mogę temu poświęcić tylko sześć tygodni. Później będę musiał stąd wyjechać. Muszę zacząć budowanie własnego życia.

- Dziękuję panu.

- Moja cena - dodał Mather - to podwojenie obecnej pensji oraz pokrycie kosztów powrotu do Stanów Zjednoczonych. Oczekuję też wypłacenia należności, zapisanej testamen­tem, przed moim wyjazdem i w nie zmienionej formie.

- Zgoda. - Palombini ożywił się nieoczekiwanie. - Jest pan świetnym biznesmenem. To mi się podoba. Żałuję, że wcześniej nie poznaliśmy się bliżej.

- Ot, ironia życia - odpowiedział Mather, uśmiechając się zdawkowo. - Zaledwie podaliśmy sobie ręce i już się rozstajemy. Czy zamierza pan zatrzymać obecny personel willi?

- Chwilowo tak. A dlaczego pan pyta?

- Jeśli nie sprawi to panu różnicy, przeprowadzę się do miasta i będę codziennie dojeżdżał. Myśl o nocowaniu tutaj przyprawia mnie o dreszcze.

- Wiem, co pan czuje. - Claudio Palombini nagle spoważniał. - To stare i skrwawione ziemie. Winorośl wyrasta tu z ust zmarłych.

 

 

Tego samego wieczora Mather wyjechał do Florencji i wynajął pokój w małym pensione. Nie zadzwonił do Anny-Marii. Ich umowa dotyczyła wyłącznie weekendów. W połowie tygodnia mogli być u niej jacyś goście. Nie był w nastroju, aby spotykać nie znane towarzystwo, czy znaleźć się w niezręcznej sytuacji.

Zatelefonował do kustosza działu rękopisów, aby poinformować go o decyzji Palombinich przekazania zbiorów, oraz o swoich planach opuszczenia posiadłości. Stary człowiek wyraził swój żal i współczucie przyjacielowi z powodu śmierci Pii i wyraźnie ucieszył się na wiadomość rychłego otrzymania archiwum dla swojej instytucji. Obiecał przedyskutowanie sprawy z zarządem i zbadanie zagadnienia ulg podatkowych dla ofiarodawcy. Zastrzegł, że jak wszystkie tego typu oficjalne sprawy może to zająć dużo czasu, ale że zrobi co w jego mocy, aby nadać jej szybkie tempo.

Drugą osobą, do której zadzwonił, był Niccolo Tolentino, który, aby odwrócić uwagę Mathera od smutnych wydarzeń, natychmiast zaprosił go na kolację do restauracji Gallodoro.

Był to ulubiony wodopój Tolentina - duża piwnica, której białe ściany i sklepione stropy florenccy artyści pokryli rysunkami. Nad drzwiami do kuchni górował wielki złoty kogut w wyniosłej pozie, od którego wzięła się nazwa restauracji. Niccolo Tolentino, który go namalował, siadał zawsze na honorowym miejscu w rogu. Stolik wyposażony był w podwyższone krzesło ze specjalną podpórką pod stopy, aby nikt z maluczkich nie mógł spoglądać z góry na siedzącego, który, choć niepozorny z wyglądu, uważany był przecież za kogoś wielkiego. Gdy pojawił się Mather, Tolentino urzędował już w najlepsze w restauracji z kieliszkiem punt e mes, orzeszkami i blokiem rysunkowym.

Ich spotkanie, jak zwykle, nie obyło się bez egzaltacji.

- Ach, Max!

- Ach, Nicki!

Długi uścisk i nowe, głośno wykrzykiwane zdania, które zamilkły dopiero z poja­wieniem się pełnego kieliszka przed Matherem. Potrawy były już wybrane, wino nalane do karafki - wspaniały rocznik, którego pewną ilością obdarował malarza sam producent. Tolentino wzniósł kieliszek w toaście.

- Za twoją damę, Max. Requiescat.

- Niech spoczywa w pokoju - powtórzył Mather. Wypili do dna. Starszy człowiek odstawił swój kieliszek i przemówił łagodnie.

- Trzeba trzymać się starych, dobrych zwyczajów. Po czyjejś śmierci trzeba pić, jeść, pamiętać same dobre rzeczy i próbować znowu się uśmiechać. Smutek nikomu nie przyniesie korzyści, a już najmniej tym, którzy odeszli ze świata i są na zawsze od niego wyzwoleni. Cierpisz, prawda?

- Bardziej niż kiedykolwiek bym przypuszczał, Nicki, dużo bardziej.

Tolentino obrzucił go przenikliwym spojrzeniem i zadał trochę dziwne pytanie.

- Czy byłeś kiedyś w więzieniu, Max?

- Jeszcze nie - Mather roześmiał się mimowolnie. - Dlaczego pytasz?

- Podobno najtrudniejszy jest dzień, kiedy człowiek znajduje się ponownie na ulicy... Byłeś przywiązany do Pii przez długi okres czasu. Ona już jest wolna, ty musisz się jeszcze wyzwolić. Urządzisz sobie życie na nowo, z inną kobietą - nie dzisiaj, nie za tydzień, ale wkrótce nadejdzie moment, kiedy zaczniesz się rozglądać. Ciesz się, że nie jesteś na moim miejscu - ja mogę już tylko się rozglądać! Powiedz mi, ta dziewczyna, którą odwiedzasz we Florencji... ta, która chce zostać dealerem, licytatorem dzieł sztuki?

- Anna-Maria Loredon? A o co chodzi?

- No właśnie o to pytam, Max. Co z nią? Wiem, że mieszkacie razem w czasie weekendów. Wspólnie odwiedzacie pracownie i galerie. Przecież wrogami nie jesteście, to chyba jasne.

- Jesteśmy parą przyjaciół. Uwielbia moją kuchnię, a poza tym uważa mnie za dobrego nauczyciela.

- A co ty o niej myślisz, Max?

- Wydaje mi się, że dla niej najważniejsza jest kariera i mnie nie bierze pod uwagę. Ale zmieńmy temat. Czy wolno ci przyjmować prywatne zlecenia?

- Oczywiście. Jak każdy pracownik państwowy we Włoszech, z tego się utrzymuję. A co masz na myśli?

- Claudio Palombini chce, aby wszystkie obrazy, znajdujące się w willi, zostały skatalogowane i wycenione. Zasugerowałem mu, że ty byłbyś najlepszą osobą do wykonania tej pracy.

- I co powiedział?

- Że zostawia sprawę w moich rękach.

Niccolo Tolentino wpatrywał się w niego z totalnym niedowierzaniem i po chwili wybuchnął rechoczącym śmiechem. Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę. Śmiał się tak długo, aż łzy spłynęły mu na policzki, i Mather zaczął obawiać się, czy nie dostał jakiegoś ataku. Kiedy doszedł do siebie, natychmiast zamówił kolejne wino i wstrzymując nowe fale wesołości stwierdził:

- Stary, jest to... najśmieszniejszy dowcip, jaki słyszałem od lat. Myślisz, że Claudio nie wie, kim ja byłem?

- Nie wydaje mi się.

- Oh, mój drogi Maxie, to właśnie ja wykonałem tę kolekcję. Znam na pamięć każdy podrobiony obraz i te nieliczne, prawdziwe, schowane po kątach!

- Chyba nie jesteś z tego powodu dumny?

- Czasami myślę, że jestem. Czy twoja pani Pia nigdy nie opowiadała ci o Luce Palombinim - o tym, którego nazywali l’ingannatore - Luką Oszustem?

- Nie, nigdy.

- W takim razie... wróćmy do tych opowieści, jak przystało na prawdziwych dżentelmenów, przy owocach i serach. Jedzenie tutaj jest zbyt dobre, by psuć je rozmową. Dania, zgodnie z zapowiedzią, okazały się wyśmienite, ale historia opowiedziana przez Niccola Tolentina była niewątpliwie najlepszą pozycją menu.

 

- W czasach faszystowskich, aż do końca drugiej wojny światowej, głową klanu Palombinich był dzielny rozbójnik, którego nazywano w okolicy Luca l’ingannatore - Luca Oszust.

Niccolo Tolentino kiwnął ostrzegawczo palcem.

- Niech cię nie zrazi jego przydomek. Był nie tylko zwierciadłem swoich czasów; był przykładem dawnego florentyńskiego kupca, króla kupców. W którymkolwiek stuleciu przyszłoby mu żyć, zawsze byłby człowiekiem wysokich lotów. Fuggerowie pożyczaliby mu pieniądze. Cosimo i sam Lorenzo mieliby go w wielkim poważaniu. Francuzi, Rzymianie i Wenecjanie robiliby z nim interesy - ale po każdym uścisku dłoni liczyliby swoje palce. Bezwzględny w realizowaniu własnych ambicji, miał jednak Luca swoisty czar i zawsze stalowe nerwy hazardzisty. Plac targowy był, jego zdaniem, najbardziej naturalnym miejscem dla ludzkiej istoty. Każdy mężczyzna, każda kobieta, każde stworzenie, owoc czy warzywo miały tam swoją cenę. Każda cena była do wynegocjowania i Luca robił interesy na przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dzieła sztuki - przez co rozumiał wyłącznie sztukę sprzedawalną - należały do przeszłości. Ich wart...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin