!Ian Fleming - Doktor No.doc

(939 KB) Pobierz
IAN FLEMING

IAN FLEMING

 

 

 

DOKTOR NO

(Przełożył Hieronim Mistrzycki)

 

ROZDZIAŁ 1

SŁYSZĘ CIĘ GŁOŚNO I WYRAŹNIE

 

Punktualnie o szóstej słońce, rzuciwszy ostatni żółty poblask, zaszło za Blue Mountains. Fala fioletowego cienia spłynęła na Richmond Road, a w pięknych, okalających ją ogrodach rozległo się cykanie świerszczy i kumkanie żab nadrzewnych.

Nie licząc odgłosów przyrody, na całej długości szerokiej, pustej ulicy panowała cisza. Bogaci właściciele obszernych, położonych w głębi domów - dyrektorowie banków, menedżerowie firm i wyżsi urzędnicy państwowi - wrócili z pracy już o piątej i właśnie rozmawiali ze swoimi żonami o tym, co wydarzyło im się w ciągu dnia. Mogli też brać prysznic albo zmieniać ubranie. Za pół godziny ulica ponownie zatętni życiem, wypełni się podążającymi na koktajle i przyjęcia, na razie jednak najwspanialszy kilometr "Alei Bogatych", jak nazywano ją wśród ludzi interesu w Kingston, był tylko pustą sceną, nad którą unosiło się pełne napięcia oczekiwanie i ciężki zapach zakwitłych w nocy jaśminów.

Richmond Road to "najlepsza" ulica na całej Jamajce. To jej Park Avenue, jej Kensington Park Gardens, jej Avenue D'lena. Tu, w tych obszernych, staroświeckich domach, z których każdy otoczony jest jedno- lub dwuakrowym, aż do przesady wystrzyżonym trawnikiem, gdzie rosną najwspanialsze kwiaty i drzewa z ogrodu botanicznego w Hope, tu mieszka "najlepsze" towarzystwo. Długa, prosta ulica jest cicha i spokojna, daleko stąd do gorącego, wulgarnego śródmieścia Kingston, gdzie robią pieniądze jej mieszkańcy. Z drugiej strony, za zamykającym ją skrzyżowaniem, leżą tereny należące do King's House, tam mieszka gubernator i głównodowodzący sił zbrojnych. Na Jamajce żadna ulica nie mogłaby się kończyć w lepszym miejscu.

Tuż przed skrzyżowaniem, po wschodniej stronie stoi posesja opatrzona numerem jeden. Zajmuje ją obszerny piętrowy budynek, z szerokimi, pomalowanymi na biało werandami na obu kondygnacjach. Wysypana żwirem ścieżka prowadzi ku obramowanemu kolumnami wejściu wzdłuż trawników i kortów tenisowych, na których jak co wieczór ustawiono spryskiwacze. Ten budynek to towarzyska Mekka mieszkańców Kingston. Mieści się tu Queen's Club, od pięćdziesięciu lat chełpiący się swym znaczeniem i liczbą odrzuconych kandydatów.

Takie uparte odsuwanie się od ludzi nie rokuje dziś na Jamajce niczego dobrego. Któregoś dnia ktoś powybija w Queen's Club wszystkie szyby, a może nawet spali go do samych fundamentów. Na razie jednak przyjemnie jest się tu znaleźć, kiedy przebywa się na tropikalnej wyspie - lokal jest dobrze prowadzony, ma niezłą obsługę, najwykwintniejszą kuchnię i najlepiej zaopatrzoną piwnicę w całych Karaibach.

O tej porze dnia, jak prawie każdego wieczoru, przed klubem można było dostrzec te same cztery samochody. Należały do czterech brydżystów, którzy zbierali się tu punktualnie o piątej i grali aż do północy. Według ich przyjazdu można było nieomal nastawiać zegarki. Należały, patrząc w kolejności, w jakiej stały przy krawężniku - do dowódcy Karaibskich Sił Obrony, do czołowego w Kingston obrońcy w sprawach kryminalnych i do profesora matematyki na miejscowym uniwersytecie. Ostatni w rzędzie stał czarny sunbeam alpine emerytowanego komandora Królewskiej Marynarki Wojennej Johna Strangwaysa, pełniącego obecnie funkcję inspektora regionalnego na Karaiby, albo wyrażając się mniej dyskretnie, lokalnego przedstawiciela brytyjskiej Secret Service.

Nie minął jeszcze kwadrans po szóstej, kiedy cisza Richmond Road została lekko zakłócona. Zza rogu wyszli trzej ślepi żebracy i posuwali się powoli chodnikiem w kierunku czterech zaparkowanych samochodów. Byli to Chig-ioes - Chinonegrzy. Zwaliści mężczyźni, szli jednak mocno pochyleni, powłócząc nogami i stukając o krawężnik białymi laskami. Szli razem. Pierwszy z nich nosił niebieskie okulary i prawdopodobnie widział lepiej od innych. W lewej ręce, przy zakrzywieniu laski trzymał blaszaną puszkę. Na jego ramieniu spoczywała prawa ręka drugiego, a na ramieniu drugiego prawa ręka trzeciego. Drugi i trzeci mieli zamknięte oczy. Wszyscy trzej odziani byli w łachmany, na głowach mieli brudne czapki baseballowe z długimi daszkami. Nie odzywali się do siebie i kiedy tak szli powoli ocienionym chodnikiem ku stojącym samochodom słychać było tylko ciche postukiwanie ich lasek.

Trzej ślepcy nie wzbudziliby zdziwienia w Kingston, na którego ulicach można zobaczyć dużo kalek, ale tutaj, na tej spokojnej, zamożnej, pustej ulicy robili przykre wrażenie. Mogło budzić zdziwienie i to, że wszyscy byli Chinonegrami. To nie jest częsta mieszanka.

W salonie opalona ręka sięgnęła na środek stołu i zgarnęła ostatnią lewę. Z cichym trzaskiem karty dołączyły do innych.

- Sto punktów - powiedział Strangways - i dziewięćdziesiąt pod kreską. - Spojrzał na zegarek i wstał. - Za dwadzieścia minut jestem powrotem. Ty rozdajesz, Bili. Zamów coś do picia. Dla mnie to co zwykle. I nie staraj się podłożyć mi kart, kiedy mnie nie będzie. Zawsze to poznaję.

Bili Templar, dowódca korpusu, zaśmiał się krótko. Uderzył w dzwonek stojący z boku i zgarnął karty do siebie.

- Pośpiesz się, do diabła. Zawsze pozwalasz kartom stygnąć, kiedy partner jest przy forsie.

Strangways był już za drzwiami. Trzej mężczyźni z rezygnacją oparli się o krzesła. Wszedł kolorowy kelner. Zamówili u niego drinki. Dla Strangwaysa whisky z wodą.

Ta irytująca przerwa miała miejsce każdego wieczoru, kwadrans po szóstej, mniej więcej w połowie drugiego robra. Dokładnie o tej porze Strangways, nawet w połowie rozgrywki, musiał wyjść do swego "biura" i "zatelefonować". Wszystkich to drażniło. Ale Strangways był niezastąpiony w ich czwórce i przyzwyczaili się do tego. Nigdy nie zostało wyjaśnione do kogo "telefonował" i nikt o to nie pytał. Praca Strangwaysa należała do tych, o których się nie mówi i to wystarczało za wyjaśnienie. Rzadko nie było go dłużej niż dwadzieścia minut i do zwyczaju należało, że za swą nieobecność płacił kolejką drinków.

Drinki właśnie nadeszły i trzej mężczyźni zaczęli rozmawiać o wyścigach.

 

W rzeczywistości był to najważniejszy moment w rozkładzie dnia Strangwaysa, pora na obowiązkowy kontakt radiowy z potężnym nadajnikiem umocowanym na dachu budynku w Regent's Park, gdzie mieści się kwatera główna brytyjskiej Secret Service. Codziennie o godzinie osiemnastej trzydzieści czasu lokalnego, jeśli poprzedniego dnia nie uprzedził, ze nie będzie go w eterze - bo ma na przykład jakaś sprawę na innej wyspie wchodzącej w skład jego obszaru albo jest obłożnie chory - powinien przekazać swój raport dzienny i przyjąć wyznaczone dia siebie instrukcje. Jeśli nie uda mu się zgłosić w eterze dokładnie o szóstej trzydzieści, następne wezwanie, "niebieskie", nadaje się o siódmej, na koniec zaś wezwanie "czerwone" o siódmej trzydzieści. Jeśli i to pozostanie bez odpowiedzi, ogłasza się "pogotowie" i sekcja III, sprawująca nad nim kontrolę w Londynie, natychmiast przystępuje do akcji, starając się odkryć, co mu się przydarzyło. Nawet wezwanie "niebieskie" wiąże się z przykrymi konsekwencjami dla agenta, chyba ze jego przedstawione na piśmie usprawiedliwienie okaże się możliwe do zaakceptowania. Program nadawanych na cały świat seansów łączności londyńskiego radia jest napięty do ostatecznych granic i jego naruszenie, nawet przez jedno dodatkowe wezwanie, grozi niebezpiecznymi zakłóceniami. Strangways nigdy nie zhańbił się "niebieskim" wezwaniem, nie mówiąc już o "czerwonym" i pewien był, o ile można być pewnym czegokolwiek na tym świecie., ze mu się to nigdy nie przydarzy. Każdego wieczoru, dokładnie o szóstej piętnaście, opuszczał Queen's Club, wsiadał do samochodu i w ciągu dziesięciu minut pokonywał odległość dzielącą go od położonego na pierwszych wzniesieniach Blue Mountains zgrabnego bungalowu, z którego roztaczał się bajeczny widok na port w Kingston. O szóstej dwadzieścia pięć przechodził korytarzem do biura mieszczącego się z tyłu bungalowu. Otwierał kluczem drzwi i zamykał je z powrotem za sobą. Panna Trueblood już na niego czekała. Uchodziła za jego sekretarkę, w rzeczywistości była jego numerem drugim, a wcześniej komendantem Kobiecej Pomocniczej Służby Królewskiej Marynarki Wojennej. Siedziała przy radiostacji w pomieszczeniu przypominającym szafę na akta. Na uszach miała słuchawki i właśnie starała się nawiązać kontakt, wystukując na częstotliwości 14 MHz jego znak rozpoznawczy - WXN. Na jej zgrabnych kolanach spoczywała kartka papieru. Strangways siadał obok niej na krześle, zakładał drugą parę słuchawek i dokładnie o szóstej dwadzieścia osiem przejmował radio czekając na nagłą ciszę w eterze, która oznaczała, że WWW w Londynie za chwilę wywoła jego stację.

Była to żelazna rutyna i Strangways bezwzględnie jej przestrzegał. Niestety, ścisłe trzymanie się harmonogramu, może okazać się zgubne, jeśli dowie się o nim przeciwnik.

Strangways, wysoki szczupły mężczyzna, z czarną przepaską na prawym oku i o wyglądzie starego wilka morskiego, który dopiero co zszedł z kapitańskiego mostku, szybko przemierzył wyłożony mahoniową boazerią hali Queen's Club, pchnął lekkie drzwi obciągnięte moskitierą i zbiegł po trzech schodkach na ścieżkę.

W tym momencie czuł tylko zmysłową przyjemność, którą dawało czyste, świeże wieczorne powietrze i przypomnienie finezji, z jaką udało mu się rozegrać trzy piki. Oczywiście, była poza tym ta sprawa, a właściwie dziwna i skomplikowana afera, którą M dość nonszalancko podrzucił mu dwa tygodnie wcześniej. Ale i ona szła dobrze. Przypadkowy trop prowadzący do chińskiej dzielnicy okazał się obiecujący. Pojawiły się punkty zaczepienia - właściwie na razie tylko słaby ich cień - ale jeśli rzecz się skrystalizuje, myślał Strangways idąc wysypaną żwirem ścieżką, a potem chodnikiem Richmond Road, może się okazać, że zaangażował się w coś naprawdę bardzo dziwnego.

Strangways wzruszył ramionami. Oczywiście nic takiego się nie stanie. W jego zawodzie fantazje nigdy nie zamieniały się w rzeczywistość. Wyolbrzymiona przez rozpaloną wyobraźnię i typową dla Chińczyków histerię sprawa znajdzie z pewnością jakieś banalne rozwiązanie.

Inna część umysłu Strangwaysa automatycznie zarejestrowała obecność trzech ślepców. Powoli zbliżali się do niego stukając swymi laskami. Byli około dwudziestu metrów od niego. Obliczył, że miną go sekundę lub dwie przed tym, nim dojdzie do samochodu. Powodowany wstydem i zarazem wdzięcznością wobec losu, że obdarzył go dobrym zdrowiem, Strangways wymacał w kieszeni monetę. Paznokciem sprawdził jej kant, upewniając się, że to dwa szylingi, a nie jeden pens. Wyjął ją. Teraz zrównał się z żebrakami. Dziwne, wszyscy byli Chinonegrami! Bardzo dziwne! Strangways wyciągnął rękę. Moneta zadzwoniła wpadając do blaszanej puszki.

- Niech pana Bóg błogosławi, panie - powiedział pierwszy z żebraków.

- Niech pana Bóg błogosławi - powtórzyli dwaj pozostali.

Strangways trzymał w ręku kluczyki od samochodu. Mgliście zarejestrował chwilę ciszy, kiedy przestały stukać laski. Za późno.

Kiedy minął ostatniego mężczyznę, wszyscy trzej obrócili się. Dwaj stojący z tyłu dali krok w bok, żeby mieć przed sobą wolne pole do strzału. Trzy rewolwery, zakończone niezgrabnymi, przypominającymi pęta kiełbasy tłumikami, wysunęły się z futerałów ukrytych pod łachmanami. Z nienaganną precyzją trzej mężczyźni wycelowali w trzy różne punkty kręgosłupa Strangwaysa - jeden między obojczykami, drugi w krzyż, trzeci w miednicę.

Trzy ciężkie kaszlnięcia zlały się prawie w jedno. Ciało Strangwaysa rzucone zostało w przód, tak jakby ktoś je kopnął. Leżało teraz w całkowitym bezruchu, w małym obłoku kurzu, który uniósł się z trotuaru.

Była szósta siedemnaście. Zza rogu wypadł z piskiem opon obdrapany karawan z czterema czarnymi chorągiewkami powiewającymi z każdej strony dachu. Wjechał na Richmond Road zbliżając się do stojących na chodniku mężczyzn. Zdołali oni właśnie podnieść ciało Strangwaysa, kiedy karawan z poślizgiem zatrzymał się tuż przy nich. Dwuskrzydłowe przesuwane drzwi z tyłu były otwarte. Otwarta była również leżąca w środku prosta sosnowa trumna. Trzech mężczyzn wsunęło ciało przez drzwi i umieściło w trumnie. Wskoczyli do środka. Na trumnę nałożyli pokrywę, przesuwane drzwi zostały zamknięte. Trzej Chinonegrzy zajęli trzy z czterech krzesełek umieszczonych w rogach trumny. Bez pośpiechu wsunęli pod nie białe laski: Za nimi wisiały obszerne płaszcze z czarnej alpaki. Narzucili je na swoje łachmany. Potem zdjęli baseballowe czapki, sięgnęli pod krzesełka, wyciągnęli stamtąd czarne cylindry i założyli na głowy.

Kierowca, który również był Chinonegrem, nerwowo oglądał się przez ramię.

- Ruszaj, człowieku. Ruszaj! - powiedział największy z zabójców. Spojrzał na fluoryzującą tarczę swojego zegarka. Pokazywała szóstą dwadzieścia. Tylko trzy minuty na całą robotę. Zabity na czas.

Karawan statecznie zawrócił i niezbyt, szybko ruszył ku skrzyżowaniu. Tam skręcił w prawo i nie przekraczając czterdziestu kilometrów na godzinę, z dystynkcją oddalił się wiodącą w kierunku wzgórz drogą. Czarne chorągiewki przypominały o wiezionym przezeń bolesnym bagażu, a trzej żałobnicy siedzieli prosto jak świece z rękoma skrzyżowanymi z szacunkiem na piersiach.

 

- WXN wzywa WWW... WXN wzywa WWW... WXN... WXN... WXN... Środkowy palec prawej ręki Mary Trueblood miękko i elegancko uderzał o klawisz. Spojrzała na zegarek. Szósta dwadzieścia osiem. Już od minuty powinien tu być. Mary Trueblood uśmiechnęła się na myśl o małym sunbeamie z otwartym dachem, który mknął drogą w jej kierunku. Teraz, zaraz, usłyszy szybkie kroki, szczęk klucza w zamku i on usiądzie koło niej. Uśmiechnie się przepraszająco sięgając do słuchawki. "Przepraszam, Mary. Przeklęty samochód nie chciał zapalić." Albo: "Myślałby kto, że ta zasrana policja zna już na pamięć moje numery. Zatrzymali mnie przy Halfway Tree." Mary Trueblood zdjęła drugą parę słuchawek z wieszaka i położyła je na krześle obok, żeby zaoszczędzić dla niego choć pół sekundy.

- WXN wzywa WWW... WXN wzywa WWW... - Przesunęła pokrętło o włos i spróbowała znowu. Zegarek wskazywał szóstą dwadzieścia dziewięć. Zaczęła się niepokoić. W ciągu kilku sekund Londyn może zacząć nadawać. Boże, pomyślała nagle, powinnam coś zrobić, jeśli Strangways nie zjawi się na czas. Potwierdzenie odbioru i udawanie Strangwaysa nie miało sensu - było niebezpieczne. Wywiad radiowy prowadził nasłuch transmisji - tak jak czynił to zawsze, w wypadku każdego agenta. Urządzenia, które mierzą najdrobniejsze szczegóły uderzeń, charakterystycznych dla każdego operatora, natychmiast odkryją, że to nie Strangways obsługuje nadajnik. W cichym pokoju na najwyższym piętrze kwatery głównej pokazano kiedyś Mary Trueblood setki czujników. Widziała, jak sprawne ręce rejestrowały siłę każdego uderzenia, szybkość podawania kolejnych grup szyfrów, omyłki przy poszczególnych literach. Oficer prowadzący wyjaśnił jej to wszystko pięć lat temu, kiedy przydzielono ją do stacji na Karaibach: w jaki sposób włączy się brzęczyk i kontakt zostanie automatycznie przerwany, jeśli niewłaściwy operator pojawi się w eterze. Było to podstawowe zabezpieczenie, na wypadek, gdyby nadajnik wpadł w ręce przeciwnika. A jeżeli agent został ujęty i torturami zmuszony do nawiązania kontaktu z Londynem, mógł, o włos tylko zmieniając sposób, w jaki uderza w klawisz, przekazać wiadomość o swoim aresztowaniu tak samo wyraźnie, jak gdyby nadawał bez szyfru.

Zaraz odezwie się Londyn! Słyszała ciszę w eterze, która zawsze poprzedzała wywołanie stacji. Mary Trueblood spojrzała na zegarek. Szósta trzydzieści. Katastrofa! Ale teraz, nareszcie, słychać było kroki dochodzące z hallu. Dzięki Bogu. Za sekundę wejdzie tutaj. Ona musi go ochronić. Podjęła desperacką decyzję. Zaryzykuje i podtrzyma łączność.

- WWW wzywa WXN... WWW wzywa WXN... Czy mnie słyszysz?... Czy mnie słyszysz?... - Sygnał z Londynu nadchodził z mocą, szukając stacji na Jamajce.

Kroki słychać było przy samych drzwiach.

Spokojnie i pewnie nadawała odpowiedź:

- Słyszę cię głośno i wyraźnie... Słyszę cię głośno i wyraźnie... Słyszę cię...

Usłyszała wybuch. Coś uderzyło ją w kostkę. Spojrzała w dół. To był zamek od drzwi.

Mary Trueblood gwałtownie odwróciła się na krześle. W drzwiach stał mężczyzna. To nie był Strangways. Stał tam wielki Murzyn o żółtawym odcieniu skóry i skośnych oczach. W ręku miał pistolet zakończony grubym czarnym cylindrem.

Mary Trueblood otworzyła usta do krzyku.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. Powoli, z upodobaniem podniósł broń i trzy razy przeszył jej lewą pierś kulami.

Dziewczyna osunęła się bokiem z krzesła. Z jej złotych włosów zsunęły się na podłogę słuchawki. Może przez sekundę rozbrzmiewało w pokoju ciche stukanie dochodzące z Londynu. Potem urwało się. Brzęczyk zainstalowany na biurku oficera dyżurnego w sekcji wywiadu radiowego zasygnalizował, że coś złego stało się z WXN.

Zabójca wyszedł z pokoju. Wrócił niosąc pudełko z kolorową nalepką PRESTO FIRE i duży worek po cukrze, na którym widniał napis TATE & LYLE. Pudełko postawił na podłodze. Zbliżył się do ciała, nałożył worek na głowę i nie patyczkując się naciągnął go aż po kostki. Z worka wystawały stopy. Zgiął je i wpakował do środka. Zaciągnął worek do hallu i zawrócił. Tak jak mu powiedziano, w rogu pokoju stał otwarty sejf, a wyjęte z niego książki szyfrów leżały na biurku, gotowe do użycia przy przyjmowaniu komunikatu z Londynu. Mężczyzna rzucił je i pozostałe papiery, które znalazł w sejfie, na środek pokoju. Zerwał firanki i położył je na stos. Na górze postawił kilka krzeseł. Otworzył pudełko z zapalnikami PRESTO, wyjął garść, wsadził w sam środek stosu i zapalił. Potem przeszedł do hallu i zapalił takie same ogniska w odpowiednich punktach. Zeschnięte drewniane meble szybko się zajęły i płomienie zaczęły lizać boazerię. Mężczyzna podszedł do drzwi wejściowych i otworzył je. Przez hibiskusowy żywopłot widział błyszczący zarys karawanu. Nie było słychać niczego poza cykaniem świerszczy i miękkim warkotem samochodowego silnika. Po lewej i prawej stronie ulicy nikt nie dawał znaku życia. Mężczyzna cofnął się do wypełnionego dymem hallu, z łatwością zarzucił sobie worek na plecy i znowu pojawił się na zewnątrz, zostawiając drzwi otwarte, żeby był przeciąg. Szybko przeszedł ścieżką na ulicę. Drzwi z tyłu karawanu czekały otwarte. Podał worek do środka i patrzył, jak dwaj pozostali mężczyźni upychają go w trumnie na zwłokach Strangwaysa. Potem wskoczył do środka, zasunął drzwi, usiadł na krzesełku i założył swój czarny cylinder.

Kiedy w oknach na piętrze bungalowu pokazały się pierwsze płomienie, karawan zjechał ostrożnie z chodnika i skierował się w stronę sztucznego jeziora Mona. Tam obciążona trumna zsunęła się do wody znikając w głębokim na sto metrów grobowcu. W ciągu czterdziestu pięciu minut wszelki ślad po personelu i archiwach karaibskiej stacji Secret Service został starty z powierzchni ziemi.

 

ROZDZIAŁ 2

WYBÓR BRONI

 

Trzy tygodnie później w Londynie, marzec nadszedł niczym rozwścieczony grzechotnik.

Dnia pierwszego marca, grad i marznąca mżawka, pędzone wichurą dochodzącą do ośmiu stopni w skali Bouforta, od świtu chłostały miasto. Zbiedzeni ludzie z twarzami ściętymi zimnem przemykali do pracy w płaszczach nieprzemakalnych, których mokre brzegi pętały się między nogami.

Dzień nastał paskudny i wszyscy byli co do tego zgodni - nawet M, który rzadko przyznawał, że coś takiego jak pogoda w ogóle istnieje. Kiedy stary rolls royce silver wraith na cywilnych numerach zatrzymał się przy wysokim budynku w Regent's Park i M, sztywny jak zawsze, wysiadł na chodnik, grad uderzył go w twarz niczym podmuch pistoletowego wystrzału. Zamiast szybko schronić się w budynku, z namaszczeniem obszedł dookoła samochód i zbliżył się do szyby od strony kierowcy.

- Nie będę dziś potrzebował wozu, Smith. Zabierz go i jedź do domu. Wieczorem pojadę metrem. To nie jest pogoda na samochód. Jest gorzej niż podczas konwojów na Atlantyku.

Były mechanik okrętowy Smith wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Tak, jest sir. Dziękuję.

Patrzył, jak wyprostowana sylwetka starszego pana okrąża maskę rollsa, przecina chodnik i znika w budynku. Prawdziwa stara szkoła. Zawsze na uwadze będzie miał przede wszystkim dobro człowieka. Smith wrzucił jedynkę i ruszył wlepiając oczy w zalewaną potokami wody szybę. Ze świecą dziś szukać takich ludzi.

M wjechał windą na ósme piętro i przeszedł korytarzem do swego gabinetu. Gruby dywan tłumił jego kroki. Zamknął za sobą drzwi, zdjął płaszcz, szalik i powiesił je na wieszaku. Wyjął dużą błękitną jedwabną chustkę i mocno wytarł nią twarz. Dziwne, ale za nic nie zrobiłby tego w obecności portierów albo windziarza. Siadł za biurkiem i pochylił się nad interkomem.

- Jestem, panno Moneypenny. Proszę o materiały z nasłuchów i to wszystko, co ma pani dla mnie poza tym. Potem proszę połączyć mnie z sir Jamesem Molonym. Robi teraz właśnie obchód w szpitalu St. Mary. Proszę powiedzieć szefowi personelu, że za pół godziny chcę się widzieć z 007. I proszę o teczkę Strangwaysa. - M poczekał na metaliczne "Tak, sir" i puścił przycisk.

Odchylił się do tyłu, sięgnął po fajkę i zamyślony zaczął ją napełniać. Nie podniósł wzroku, kiedy weszła sekretarka niosąc stos papierów. Zignorował nawet pół tuzina raportów z napisem "Bardzo pilne" leżących na szczycie teczki z nasłuchami. Gdyby były naprawdę ważne, zawiadomiono by go w nocy.

Na interkomie zamrugało żółte światełko. M podniósł czarną słuchawkę jednego z czterech telefonów.

- Czy to pan, sir James? Może mi pan poświęcić pięć minut?

- Dla pana nawet sześć - zachichotał po drugiej stronie sławny neurolog. - Chce pan, żebym wystawił zaświadczenie jednemu z ministrów Jej Królewskiej Wysokości?

- Nie dzisiaj - M zmarszczył brwi poirytowany. Stary marynarz traktował rząd z szacunkiem. - Chodzi o jednego z moich ludzi. Zajmowaliście się nim. Nie będę wymieniał nazwiska, jesteśmy na miejskiej linii. Dowiedziałem się, że pozwolił mu pan wczoraj wyjść. Czy można mu powierzyć kolejne zadanie?

Po drugiej stronie nastąpiła pauza. Po chwili sir James odezwał się wyważonym głosem profesjonalisty.

- Fizycznie zdrów jak ryba. Noga się zagoiła. Nie powinno być żadnych komplikacji. Tak, jest w porządku. - Następna pauza. - Jest tylko jedna sprawa, M. Pracujecie w dużym napięciu, sam pan wie. Nie oszczędza pan swoich ludzi. Czy na początek nie mógłby pan mu dać czegoś lżejszego? Z tego, co mi mówił, miał ciężkie życie przez ostatnie kilka lat.

- Za to mu płacę - burknął M. - Jeśli nie nadaje się do roboty, wkrótce się o tym przekonamy. Nie będzie pierwszym, który się załamał. Z tego, co pan mówi, wynika, że jest w doskonałej formie. Nie wygląda na to, żeby doznał trwałego uszczerbku. Podsyłałem panu już nieraz pacjentów bardziej przepuszczonych przez porządny magiel.

- Oczywiście, jeśli tak pan stawia sprawę. Ale ból to dziwna rzecz. Bardzo mało o nim wiemy. Nie potrafimy go zmierzyć, wyliczyć różnicy w cierpieniu między rodzącą kobietą a mężczyzną, który ma atak kamicy nerkowej. Dzięki Bogu, wygląda na to, że ciało ma krótką pamięć. Ale tego pańskiego człowieka naprawdę bolało. Niech pan sobie nie myśli, że ponieważ akurat nic nie zostało złamane...

- Tak, tak. - Bond popełnił błąd i odcierpiał za to. M w żadnym wypadku nie lubił pouczeń, jak ma postępować ze swoimi agentami, nawet jeśli wychodziły z ust lekarza o światowej renomie. W głosie sir Jamesa Molony'ego czuć było nutę krytycyzmu.

- Słyszał pan kiedyś o facecie, noszącym nazwisko Steincrohn, doktor Peter Steincrohn? - spytał nagle M.

- Nie, a któż to taki?

- Amerykański doktor. Napisał książkę. Moi ludzie w Waszyngtonie przysłali ją do naszej biblioteki. Opowiada o tym, ile może znieść ludzkie ciało. Daje listę części, bez których może się obejść przeciętny człowiek. Prawdę mówiąc, zrobiłem sobie kopię tej listy, do użytku w przyszłości. Przeczytać panu? - M pogrzebał w kieszeni marynarki i wyłożył przed sobą na biurko kilka listów i kartek papieru. Lewą ręką wybrał jedną z nich i rozprostował. Cisza po drugiej stronie nie wytrąciła go z równowagi. - Hallo, sir James! Już mam, oto lista: woreczek żółciowy, śledziona, migdałki, wyrostek robaczkowy, jedna z dwóch nerek, jedno z dwóch płuc, dwa i pół z pięciu albo sześciu litrów krwi, dwie piąte wątroby, większość żołądka, ponad metr z siedmiu metrów jelit, połowa mózgu. - M przerwał. Kiedy po drugiej stronie trwało milczenie, zapytał. - I co pan na to, sir James?

W słuchawce rozległo się pełne niesmaku prychnięcie.

- Dziwię się, że nie dołączył do tej listy nogi albo ręki, albo wszystkich kończyn na raz. Nie bardzo rozumiem, co pan się stara udowodnić.

M zaśmiał się sucho.

- Nie staram się niczego udowodnić, sir James. Po prostu zainteresowała mnie ta lista. Chcę tylko powiedzieć, że w porównaniu z tego rodzaju uszczerbkiem na zdrowiu moi ludzie nie przeszli niczego strasznego. Ale - dorzucił łagodniej - nie kłóćmy się o to. Prawdę mówiąc, właśnie zamierzałem powierzyć naszemu wspólnemu znajomemu jakąś lżejszą misję. Coś jest nie w porządku na Jamajce. - M spojrzał na zalewane potokami wody okno. - Można to potraktować bardziej jako wczasy czy coś w tym rodzaju. Ulotniło się razem dwoje moich ludzi, mężczyzna i dziewczyna. Albo tak to tylko wygląda. Nasz przyjaciel może przez jakiś czas popracować jako detektyw... i cieszyć się słońcem. Co pan na to?

- Drugi bilet dla mnie. Sam bym tam chętnie popracował, zwłaszcza w taki dzień jak dzisiaj.

Sir James Molony zdecydowany był jednak do końca przedstawić swój punkt widzenia. Delikatnie powracał do sprawy.

- Niech pan nie myśli, że chcę się wtrącać, M, ale są granice ludzkiej odwagi. Wiem, że musi pan traktować tych ludzi jak materiał, który i tak się kiedyś zużyje, ale nie chciałby pan chyba, żeby stało się to w nieodpowiednim momencie. Ten, którego tutaj miałem, jest twardy. Powiedziałbym, że będzie pan miał z niego jeszcze dużo pożytku. Ale wie pan, co o odwadze miał do powiedzenia Morgan w tej swojej książce.

- Nie pamiętam.

- Mówi, że odwaga to kapitał, który topnieje, w miarę jak powiększają się wydatki. Zgadzam się z nim. Chcę tylko nadmienić, że ten właśnie człowiek wygląda, jakby miał nieliche wydatki od czasu, gdy zaczęła się wojna. Nie powiedziałbym, że się spłukał do dna, jeszcze nie, ale są jednak pewne granice.

- No właśnie. - M postanowił, że dosyć już tego dobrego. Z każdym trzeba się pieścić w dzisiejszych czasach. - Dlatego właśnie wysyłam go za granicę. Wakacje na Jamajce. Proszę się nie martwić, sir James. Będę o niego dbał. Przy okazji, odkrył pan może, czym nafaszerowała go ta Rosjanka?

- Mam odpowiedź od wczoraj. - Sir James Molony także chętnie przystał na zmianę tematu. Stary M był równie przykry jak dzisiejsza pogoda. Czy istnieje szansa, żeby ta jego gruba czaszka, jak na własny użytek myślał o M, dopuściła do siebie myśl, którą chciał jej przekazać? - Badania zabrały nam trzy miesiące. Odkrył to pewien bystry facet ze szkoły medycyny tropikalnej. Trucizna nazywa się fugu. Japończycy używają jej w celach samobójczych. Uzyskuje się ją z organów płciowych japońskiej ryby-kuli. Może pan być pewien, że Rosjanie zawsze wymyślą coś, o czym nikt nigdy nie słyszał. Równie dobrze mogli użyć kurary. Ma bardzo podobny efekt, paraliżuje centralny układ nerwowy. Naukowa nazwa fugu brzmi tetrodotoksyna. To straszny środek, błyskawicznie działający. Jedna porcja, podobna do tej, jaką dostał pański człowiek, i w ciągu kilku sekund następuje paraliż mięśni notorycznych i oddechowych. Z początku facet widzi wszystko podwójnie, za chwilę nie może otworzyć oczu. Potem nie może przełykać. Głowa mu opada i nie może jej podnieść. Umiera z powodu paraliżu dróg oddechowych.

- Miał szczęście, że z tego wyszedł.

- To cud. Zawdzięcza to wyłącznie Francuzowi, który z nim był. Ułożył pańskiego człowieka na podłodze i robił mu sztuczne oddychanie, jak topielcowi. W jakiś sposób utrzymywał działanie płuc aż do nadejścia lekarza. Na szczęście lekarz pracował jakiś czas w Ameryce Południowej. Uznał, że to kurara, i zastosował odpowiednie środki. Szansa i tak była jedna na milion. Tak przy okazji, co się stało z tą Rosjanką?

- Nie żyje - odpowiedział krótko M - cóż, serdeczne dzięki, sir James. I proszę się nie martwić o swojego pacjenta. Dopilnuję, żeby się nie przemęczał. Do widzenia.

M odwiesił słuchawkę. Jego twarz była chłodna i pusta. Przysunął do siebie materiały z nasłuchów i szybko je przerzucił. Na niektórych z nich porobił notatki. Raz czy dwa musiał zatelefonować do którejś z sekcji. Kiedy skończył, wrzucił akta do kosza z napisem "załatwione", sięgnął po fajkę i pudełko z tytoniem zrobione z łuski czternastofuntowego pocisku. Nie leżało przed nim nic oprócz żółtej aktówki z czerwoną gwiazdą oznaczającą "ściśle tajne". Przez jej środek ukosem napisał ktoś dużymi literami: STACJA NA KARAIBACH, pod spodem zaś pochyłym pismem: Strangways i Trueblood.

Na interkomie zamrugało światełko. M nacisnął guzik.

- Tak?

- 007 jest tutaj, sir.

- Wpuść go. I powiedz zbrojmistrzowi, żeby przyszedł tutaj za pięć minut.

M oparł się o krzesło. Wziął fajkę do ust i zaczął ją zapalać. Przez dym obserwował drzwi prowadzące do biura swojej sekretarki. Oczy miał jasne i badawcze.

James Bond wszedł i zamknął za sobą drzwi. Zbliżył się do krzesła stojącego po drugiej stronie biurka i usiadł.

- Witaj, 007.

- Dzień dobry, sir.

W pokoju panowała cisza, dobiegało tylko ciche pykanie fajki. Wyglądało na to, że trzeba będzie do niej użyć wielu zapałek. Za dwoma szerokimi oknami szumiał deszcz ze śniegiem.

Wszystko było dokładnie jak we wspomnieniu; nosił je w sobie, przerzucany ze szpitala do szpitala, podczas długich tygodni rekonwalescencji i ciężkich ćwiczeń, dzięki którym z powrotem dochodził do formy. To, że siedział tutaj, w tym pokoju, naprzeciwko M, było symbolem wymarzonej normalności, oznaczało dla niego powrót do życia. Przez chmurę dymu patrzył w bystre szare oczy. Obserwowały go. Co go czeka? Roztrząsanie katastrofy, jaką była jego ostatnia akcja? Natychmiastowe przesunięcie do którejś z sekcji krajowych, do papierkowej roboty, czy może nowa wspaniała misja, którą M trzymał specjalnie dla niego w zamrażarce, czekając, aż wróci do formy?

M rzucił zapałki na obite czerwoną skórą biurko. Odchylił się do tyłu i założył ręce za głowę.

- Jak się czujesz? Zadowolony jesteś z powrotu?

- Bardzo, sir. l czuję się świetnie.

- Jakieś końcowe wnioski w związku z ostatnią sprawą? Nie zawracałem ci tym głowy, dopóki nie wydobrzałeś. Słyszałeś, że zarządziłem śledztwo. Zdaje się, że szef personelu odebrał od ciebie zeznania. Chciałbyś coś do nich dodać?

Głos M brzmiał zimno, jak głos człowieka interesu. Bond nie lubił tego. Czekało go coś nieprzyjemnego.

- Nie, sir - powiedział. - To była fuszerka. Czuję się winny, że dałem się podejść tej kobiecie. To nie powinno się zdarzyć.

M zdjął dłonie z karku, powoli pochylił się do przodu i oparł je przed sobą na biurku. Oczy miał twarde.

- Właśnie - powiedział aksamitnym, złowróżbnym głosem. - Zaciął ci się pistolet. Ta twoja beretta z zamocowanym tłumikiem. Coś tu jest nie w porządku, 007. Nie możesz sobie pozwolić na tego rodzaju potknięcia, jeśli chcesz nadal nosić numer 00. A może wolisz z tym skończyć i wrócić do normalnych obowiązków?

Bond stężał. Spojrzał na M z urazą. Podwójne zero przed numerem agenta, prawo do zabijania w imieniu Secret Service, stanowiło wielki honor. Ciężko nań zapracował. Dlatego powierzano mu tylko niebezpieczne misje i tylko takie dawały mu satysfakcję.

- Nie, sir.

- W takim razie musimy zmienić twój ekwipunek. To jeden z wniosków, do których doszła komisja śledcza. Zgadzam się z nim. Rozumiesz?

- Jestem przyzwyczajony do tej broni - z uporem stwierdził Bond. - Lubię z nią pracować. To, co się zdarzyło, mogło się przytrafić każdemu. I z każdym rodzajem broni.

- Nie zgadzam się. Nie zgadza się również komisja śledcza.

Sprawa jest więc przesądzona. Jedyne pytanie brzmi: czego będziesz używał w zamian. - M nachylił się nad interkomem. - Czy jest już zbrojmistrz? Proszę go wpuścić.

M wyprostował się.

- Może o tym nie wiesz, 007, ale major Boothroyd jest najlepszym na świecie ekspertem w dziedzinie broni krótkiej. Nie byłoby go tutaj, gdyby nim nie był. Posłuchamy, co ma nam do powiedzenia.

Drzwi otworzyły się. Do środka wszedł niski szczupły mężczyzna o rudawych włosach. Podszedł do biurka i stanął obok siedzącego na krześle Bonda. Bond spojrzał mu w twarz. Wcześniej nie widywał często tego człowieka, pamiętał jednak jego szeroko otwarte szare oczy, które zdawały się nigdy nie mrugać. Rzuciwszy krótkie, niezobowiązujące spojrzenie na Bonda, mężczyzna stał rozluźniony, patrząc na M.

- Dzień dobry, sir - powiedział płaskim, pozbawionym emocji głosem.

- Dzień dobry, majorze. Chcę zadać kilka pytań - głos M był obojętny. - Przede wszystkim, co sądzisz o beretcie, kaliber 25?

- Pistolet dla pań, sir.

M z ironią podniósł brwi patrząc na Bonda. Ten uśmiechnął się niewyraźnie.

- Naprawdę! Dlaczego tak sądzisz?

- Mała siła rażenia. Ale jest łatwy w działaniu. Ładnie wygląda, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. To działa na kobiety.

- A jak zachowuje się z tłumikiem?

- Jeszcze mniejsza siła rażenia. A w ogóle to nie lubię tłumików. Są ciężkie i zaplątują się w ubraniu, kiedy trzeba się spieszyć. Nikomu nie polecałbym takiej kombinacji, sir. Zwłaszcza jeśli chodzi o poważne spotkanie.

- Co ty na to, 007? - miodowym głosem spytał M.

Bond wzruszył ramionami.

- Nie zgadzam się. Posługiwałem się beretta, kaliber 25 od piętnastu lat. Nigdy dotychczas się nie zaciął i nigdy z niego nie chybiłem. Jak na jeden pistolet to całkiem nieźle. Jestem do niego po prostu przyzwyczajony i mówię o tym bez ogródek. Kiedy trzeba, używam większej broni, na przykład colta, kaliber 45, z długą lufą. Ale do pracy z bliska i z ukrycia wolę berettę. - Bond przerwał. Czuł, że w jakimś punkcie powinien ustąpić. - Zgadzam się co do tłumików, sir. Są z nimi kłopoty. Ale czasami trzeba ich użyć.

- Co się wtedy dzieje, to mogliśmy zauważyć - sucho stwierdził M. - A w sprawie zmiany broni, to tylko kwestia wprawy. Wkrótce przyzwyczaisz się do nowej. - Teraz M pozwolił, by w jego głosie pojawił się cień sympatii. - Przykro mi, 007, ale już zdecydowaliśmy. Wstań na chwilę. Chcę, żeby major przyjrzał się, jak jesteś zbudowany.

Bond wstał i obaj mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Ich oczy patrzyły na siebie bez sympatii. Spo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin