Zieliński Chłopiec w lotniczej kurtce.txt

(29 KB) Pobierz
Jaros�aw Zieli�ski
      Ch�opiec w lotniczej kurtce 

      Sanie zatrzyma�y si�, prz�d zaczepi� o spor� bruzd� biegn�c� w poprzek 
      drogi, mieszanin� starych li�ci i zamarzni�tego b�ota, zgarni�t� tu i 
      pozostawion� przez wiatr, dopadnietej przez zimno dzisiejszego ranka. 
      Trzech m�czyzn jako� przeprowadzi�o je i przez t� przeszkod�. Hale chcia� 
      ruszy� dalej, gdy zatrzyma� go g�os pochylonego nad saniami Dowlade. 
      - On nie wytrzyma ju� d�ugo! 
      Dowlade wskazywal na le��cego, unieruchomionego, przywi�zanego niemal do 
      sani chlopca. Owini�ty kocami i nieprzytomny - mia� jeszcze na sobie 
      kurtk� pilota. Postawiony futrzany kolnie� os�ania� szyj�. Owini�t� w szal 
      twarz zabezpieczono jeszcze przez wielkie czarne szk�a. Dowlade podni�s� 
      je, by lepiej widzie� rozpalon� twarz. 
      - Musi wytrzyma� - stwierdzi� Hale. 
      - Nie dojdziemy do farmy Jelisen�w przed zmrokiem. 
      - Czy masz jakie� inne wyj�cie? - spyta� trzeci, starszy od nich. - R�wnie 
      dobre jak sta� tu, marzn�� i traci� czas? 
      - Nie, jeszcze nie. 
      Tamten wyj�� i rozlo�y� map�. Nie zwa�aj�c na w�ciek�e ataki wiatru 
      wpatrywa� si� w ni� chwil�. Dwaj pozostali zbli�yli si� do niego. 
      - Jeste�my jakie� dwana�cie mil na zach�d od tego wzg�rza - powiedzia� ten 
      starszy, Sanoe, po chwili zastanowienia. Pokaza� na mapie jaki� fragment 
      cienkiej nitki drogi. 
      - Na p�nocny zach�d - poprawi� go Hale. Przesun�� po mapie d�oni� w 
      grubej r�kawicy, zatrzymuj�c ja nieco wy�ej ni� Sanoe. - To cztery godziny 
      drogi do Jelisen�w, mo�e trzy i p�, je�li zwi�kszymy tempo. Za dwie 
      zapadnie zmrok. Nie mamy �wiate�. Tak jak nie mamy radia i ani grama 
      paliwa do sa�. 
      - Po co to m�wisz, Hale? Nie chcesz i�� dalej? 
      - P�jd� dalej. P�jd�, nawet gdybym mial zamarzn�� w nocy, bo to prawie 
      pewne, �e tak b�dzie. Ale gdyby ten ch�opak, ju� by�my nie �yli. 
      - Nie musimy i�� do tych Jelisen�w - powiedzia� nagle Sanoe, ci�gle 
      patrz�c na map�. Pokaza� na samotny czarny prostok�t za wzg�rzem. - Tu 
      jest jeszcze co�. 
      - Farma Le Firnowa... Opuszczona - ocenil Hale. - Umar� rok temu. Nic tam 
      nie ma. Ruszajmy dalej. 
      - Nie. Teraz tam s� obcy. Widzia�em ich kiedy� w miasteczku; mieli sanie 
      le Firnowa - rzek� Dowlade. 
      - Dlaczego by nie p�j�� do farmy Le Firnowa? - spyta� Sanoe. 
      - Ci tam s� obcy - odezwa� si� Hale. - To zreszt� nie taka �atwa droga. 
      - Dobrze wiesz, �e nie, Hale - rzuci� Dowlade. Obaj byli st�d. Mo�e nie 
      powinni si� byli k��ci� przy obcym z miasta, ale nie powinni te� go 
      oszukiwa�. 
      � S� obcy - powt�rzy� Hale z uporem. 
      - Powiedz to jemu - Dowlade machn�� r�k� w stron� sa� z rannym ch�opcem. - 
      Idziemy do Le Firnowa, Sanoe. Czy mo�esz tak ustawi� swoj� zabawk�? 
      Sanoe zdj�� r�kawic� i szybko ustawi� kompas na nowy kurs, Dowlade obszed� 
      sanie, chwyci� z lewej pasy. Hale stan�� po drugiej stronie. Milczeli a� 
      do bramy Le Firnowa. 
      Farma mia�a solidne, stare ogrodzenie i bram� z ekranikiem komunikatora, 
      osoni�tym przed wiatrem. Sanoe musia� zn�w zdj�� r�kawic�, tym razem 
      wystawiaj�c na zimno lew� r�k�. 
      W��czy� komunikator. 
      - Kto tam? - spyta� szorstki g�os, bez tego miejscowego zwyczaju ��czenia 
      w jedno kolejnych s��w. 
      - Potrzebujemy pomocy - odezwa� si� Sanoe. Ekran pozostawa� martwy, cho� 
      gospodarz musia� ich dobrze widzie�. 
      - Znajdziecie j� w mie�cie. 
      - Nie mo�emy tam dotrze�. Mamy tylko sanie, bez paliwa i ��czno�ci... 
      - Do diab�a, s�uchaj pan - w��czy� si� Hale. - Przed po�udniem rozbi� si� 
      nasz kopter, pilot jest ranny i mo�e nie wytrzyma� do jutra. Ja mog� 
      spacerowa� tu cho�by tydzie�, ale on musi by� zaraz w mie�cie. 
      Potrzebujemy tylko ��czno�ci, w kwadrans przyleci sanitarka i b�dziesz 
      mia� nas z g��wy. 
      - Mam nadziej� - powiedzia� jeszcze gospodarz. Brama otwar�a si� szeroko, 
      przepuszczaj�c sanie i ludzi, po czym, zn�w wr�ci�a na swoje miejsce. 
      Wi�zka �wiate� wskazywa�a im drog� do domku. 
      - Le Firnow nie mia� takich sztuczek - stwierdzi� z podziwem Dowlade, 
      rozgl�daj�c si� dooko�a. - Ci nowi nie�le daj� sobie rad�. 
      - Le Firnow nie kaza� by nam sta� pod drzwiami - zauwa�y� Hale. 
      Otworzyli drzwi, wsun�li sanie na schodki, zaci�gn�li do �rodka. Po 
      przebyciu kr�tkiego korytarza znale�li si� w sporym pokoju wy�o�onym 
      drewnem. 
      Przywita� ich tam mo�e trzydziestoletni m�czyzna w roboczym kominezonie z 
      podwini�tymi r�kawami, odkrywaj�cymi opalone r�ce. Na prawym przedramieniu 
      mo�na by�o zauwa�y� bia�e c�tki kilku starych blizn. Przywita�, to mo�e za 
      du�e s�owo. Popatrzy� na nich, przesun�� wzrokiem po saniach. 
      - Kt�ry z was chce nawi�za� ��czno��? - spyta� i doda�, pokazuj�c na 
      ch�opca. - Wyjmijcie gostamt�d i po��cie ko�o ognia. 
      - Ja - odpowiedzia� mu Sanoe. 
      - Chod�cie. 
      Sanoe nie by� zbyt zdziwiony widokiem wojskowego nadajnika w ma�ym pokoiku 
      po�rodku domu. 
      - Potraficie si� tym pos�ugiwa�? 
      - By�em w wojsku, panie... 
      - To zr�bcie u�ytek ze swej wojskowej wiedzy! - przerwa� mu tamten. 
      Po��czenie ze szpitalem nie sprawi�o Sanoe k�opot�w, tak jak samo 
      zg�oszenie, dop�ki nie doszed� do miejsca pobytu. 
      - Wi�c gdzie jeste�cie? 
      - W farmie... - popatrzy� na gospodarza pytaj�co. Nie uzyskawszy 
      odpowiedzi doko�czy� szybko: - W farmie Le Firnowa. Potrzebny jest 
      transporter sanitarny. 
      - Gdzie to jest, cz�owieku? 
      - W rejonie Detaret. 
      - Cz�owieku, jeste�my kompletnie zablokowani przez pogod�. M�g�bym wys�a� 
      w�z cztery ulice dalej, ale nie sze��dziesi�t mil! 
      - Tu jest ranny. Potrzebuje pomocy. 
      - Nie mog� ryzykowa� ludzi i maszyny dla waszego rannego Ryzykowa�? Co 
      m�wi�, to pewna �mier�. Musicie poradzi� sobie sami. 
      - On mo�e umrze�! 
      - Mo�e. W�a�nie: to co� innego ni� na pewno. Gdyby to by�o chocia� gdzie� 
      w mie�cie... Nic nie mog� dla ciebie zrobi�, cz�owieku. 
      Sano rzuci� mikrofon na st�. Gospodarz podni�s� go, zamocowa� i wy��czy� 
      nadajnik. 
      Wyszed� z pokoju. Sanoe powl�k� si� za nim, trafili zn�w do tego du�ego, 
      ciep�ego pokoju. Dowlad i Hale zdj�li ju� grupe kurtki, po�o�yli przy 
      wej�ciu. Dopiero tu Sanoe poczu� zm�cznie, stru�ki potu na plecach. 
      Przy rannym, odwini�tym z kocy, kl�cza�a kobieta, niewiele m�odsza od 
      gospodarza. Odwr�ci�a si� do wchodz�cych. 
      - Jeny, on nie wygl�da dobrze. R�ka i bok... 
      Si�gn�a do otwartego pude�ka, rozpakowa�a zastrzyk i przytkn�a go do 
      ramienia ch�opca. Ig�a ju� sama przebi�a sk�r�, t�oczek opr�ni� si�. 
      Kobieta popatrzy�a na gospodarza. 
      - Kiedy b�dzie transporter? 
      - Jak sko�czy si� ten wiatr - powiedzia� Sanoe. - Nie chc� a� tu 
      przylecie� w tak pogod�. 
      Ch�opiec nagle otworzy� oczy. 
      - To znaczy nigdy... nigdy... nigdy si� nie sko�czy. To wszystko - m�wi� 
      cicho, niewyra�nie, trudno go by�o zrozumie�. - ...przez ten wiatr. 
      Chcia� si� podnie��, ale nie ostarczy�o mu na to si�. Opad� na pos�anie. 
      - Spokojnie - kobieta po�ozy�a mu r�k� na czole. 
      - Dlaczego... co to za r�nica? Nigdy... 
      Gospodarz, nazwany przez kobiet� Jeny, przeszed� szybko ca�y pok�j, 
      zar�ci�, by popatrze� na ch�opca i jego rozpi�t� kurtke, czarn� z 
      br�zowo-z�otymi odznakami. 
      - Pojad� z nim - powiedzia�. 
      - Jeny! - kobieta odwr�ci�a si� od niego gwa�twonie, omal nie tr�caj�c 
      ch�opca. - Nie mo�e sz tego zrobi�! 
      - Wr�c� za dwie, mo�e trzy godziny, Marlie. Nie martw si�, nic mi si� nie 
      stanie. 
      - Ale oni... 
      - Nic mi si� nie stanie - powt�rzy� szorstko. - Podnie�cie go i chod�cie 
      ze mn�. 
      Popatrzy� na Hale, grzej�cego si� przy ogniu. 
      - Chyba, �e nie chcecie lecie�. 
      - W�a�ciwie... -zacz�� Hale. 
      - Macie par� minut do namys�u. Najpierw zanie�cie go do hangaru. Ale zanim 
      wystartuj�, chc� was widzie� po drugiej stronie ogrodzenia. Nie wiem, czy 
      Le Firnow by� waszym przyjacielem czy nie, ale ja nie zwyk�em zostawia� 
      nikogo obcego we w�asnym domu. 
      Ruszy� korytarzem, prowadz�c ich. Nie do wyj�cia jednak. Na ko�cu 
      korytarza otworzy� boczne drzwi, przytrzyma� je, a� przenie�li ch�opca. 
      - We�cie te� sanie - rzuci� gospodarz. 
      Sanoe wr�ci� po sanie, podni�s� je i bokiem przeni�s� przez korytarz. 
      - Ma pan kopter czy transporter? - spyta� gospodarza. 
      - Ju� rozwalili�cie si� dzisiaj w kopterze. 
      Kr�te przej�cie zaprowadzi�o ich do hangaru. Panowa� tu p�mrok i 
      przemieszany zapach siana i oleju. Sanoe dostrzeg� tylko wielki nieforemny 
      kszta�t wype�niaj�cy wn�trze. Gdy gospodarz zapalil �wiat�o stan�li przed 
      niskim, zielonoszarym transporterem bez rozpoznawczych znak�w. 
      Gospodarz otworzy� klap� z ty�u maszyny. 
      - Podajcie go tutaj! 
      Wn�trze okaza�o si� przestronne, zdolne pomie�ci� dwana�cie foteli z 
      licznymi uchwytami nad oparciami. Gospodarz wsun�� ch�opca do �rodka, sam 
      wszed�, by rozsun�� siedzenie ostatniego z foteli, Po�o�y� tam ch�opca, 
      wyj�� z boku materia�, by owin�� go i unieruchomi� niby w kokonie. 
      - Co to jest, u diab�a? - spyta� Hale, ktory ostatni pojawi� si� w 
      hangarze. 
      - Transporter. Zajmijcie miejsca - poleci� gospodarz, przechodz�c do 
      przedniej kabiny. - W za mn� - powiedzia� do Sanoe. 
      Przednia kabina transportera by�a mniejsza i bardziej podobna do koptera. 
      Gospodarz wsun�� si� na sta...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin