19 2 Czarodziejsko wieciło słońce. Ogniste koła drżały na sosnowych deskach, które z wczorajszych plam wymyte, już były suche. Co weseliło się i zamiewało ze szczęcia, kołujšc na tym miejscu, gdzie stała balia migocšc raz mocniej, to znowu słabiej. Chory patrzał na plamy słoneczne i napawał się ich widokiem. Weszła młoda gospodyni. Niosła w ręku miseczkę z jakš dymišcš potrawš i srebrnš łyżkę. Przypatrywała się bardzo uważnie swemu pacjentowi. Spostrzegłszy, że nie pi, umiechnęła się jak najweselszy szkolny urwis i wykonała oczyma zabawny znak porozumiewawczy. Kiwnęła mu głowš, mówišc: No, widzi pan, noc przeszła, południe przyszło, a pan nie umarł. Naprawdę nie? Ale no! Przecie pan zaraz będzie kaszę jadł, a to chyba dowód! Kaszę? Tę samš, co wczoraj? A tę samš. O, jak to dobrze! Ano, włanie i ja sobie tak pomylałam. Tym bardziej że my tu ze Szczepanem niczym innym przyjšć pana nie możemy. Więc proszę wybaczyć, bo czym chata bogata no i tak dalej... Żeby mieć choć szczyptę mški, żeby no, odrobineczkę cukru, mleka... Nic! Kasza i kasza. To by się przecie i kurom sprzykrzyło nie? Na razie to nie. Powstańcom się nie przykrzy to nawet, czego już kury dziobać nie chcš. Żeby tylko nie była tak goršca jak wczoraj. Nie jest wcale goršca. Mogę jš zresztš łatwo ostudzić, bo dzi tęgi przymrozek. Ale pan może kaszy zupełnie nie lubi? Gdzież tam! W partii, mówię, zawsze kasza, czasem trochę kartofli... Tylko że tamtš poparzyłem sobie wczoraj usta. A też z pana obolały cierpiętnik! Wszystko pokrajane, pokłute, naszpikowane, poprzestrzelane jeszcze i wargi sparzone. Tego tylko brakowało... Przepraszam paniš... Nie ma za co. Przyzwyczajenie staje się drugš naturš. Co za do tej kaszy, to chciałam powiedzieć, że nic nie mamy, tylko ten worek jęczmiennej. I to sekret! Proszę pana sekret! Jak to wytropiš i odbiorš nam no, to głód. A gdzież państwo ten worek trzymacie? Państwo! Nie żadne państwo, tylko Szczepan, ten stary kucharz, co go pan widział. Chowa go w zapołu, w stodole. Dziurę w sianie wykopał na kilka łokci głębokš i tam na postronku worek spuszcza co rano, jak o wicie na dzień dla nas dwojga porcję wybierze. Proszę pani, a gdzie ja jestem? Jak się też to miejsce nazywa? To pan tego nawet nie wie? Nie wiem. Ja tu obcy, pierwszy raz. To jest dwór w Niezdołach. Niezdoły, taki majštek jednych państwa, Rudeckich, moich krewnych i opiekunów. A pani? Przepraszam, że się tak pytam... Umiechnęła się wesoło i najpowabniej, mówišc: Mnie na imię Salomea. Ale niechże pan sobie nie wyobraża, że jestem jaka tutejsza Żydówka, bo się nazywam Brynicka, i to z tych Brynickich, co dawniej mieli Mieranowice. To byli stryjostwo mojego tatki, a pani Rudecka jest mojš wujenkš, wprawdzie nie rodzonš, zawsze jednak pokrewieństwo. Ależ ja nic podobnego sobie nie wyobrażam! To jest bardzo ładne imię... A rzeczywicie!... pokiwała głowš z gorzkim politowaniem. Wszyscy się nadziwić nie mogš, że też takie imię można było nadać człowiekowi. Salusia, Salcia o Boże! Salcze... Salce po włosku oznacza wierzbę. To ładne drzewo i ładna nazwa. Po włosku? To pan umie po włosku? Trochę umiem, ale nie nazbyt dużo, tyle żeby się rozmówić. Nauczyłem się, sam nie wiem kiedy, jakem był we Włoszech. To pan był we Włoszech! Mój Boże! Czemu pani tak wzdycha? A tak sobie, z zazdroci. Co to musi być za przyjemnoć być we Włoszech, pod włoskim niebem... Czy to tam jest naprawdę to jakie niebo? Takie samo... Ranny przymknšł oczy, bo znów ogarnęły go szarpišce bóle i płomienie goršczki. Patrzał w przestwór błędnymi oczami. Po pewnym czasie zmocował się w sobie, oprzytomniał i rzekł: Pani zupełnie nie wie, kto jestem, a odstšpiła mi pani swego posłania... Wiem, że pan jest powstaniec. Nazywam się Odrowšż, a na imię mi Józef. Po chwili dodał: Widzi pani mam po rodzicach tytuł księcia... Księcia? szepnęła panna Salomea, przypatrujšc mu się na poły z niedowierzaniem, na poły z podziwem. Twarz jej spoważniała i ruchy stały się bardziej oględne. Nie na długo zresztš. Posiadam znaczny majštek mówił jeszcze š wczoraj... O, wczoraj znać było pana nie tyle po cholewach, bo przypadkowo były oberżnięte, ile po kożuszku magnackim... umiechnęła się złoliwie. Chory przymknšł oczy ze wstydu. Burzyło się w nim wszystko. Mówił z wolna. Postaram się... niezwłocznie... skoro tylko... wstać i ić z powrotem do partii, żeby pani nie narażać na takie przykroci... Och, z tymi grobami!... Lepiej niech wasza ksišżęca moć nie rozmawia i leży spokojnie. Powiem otwarcie, że od bardzo dawna, bo od jakich czterech tygodni, wyspałam się pierwszy raz tej nocy porzšdnie pod pańskš opiekš. Co takiego! Pod mojš opiekš? No tak. Trzeba księciu panu wiedzieć, że w tym caluteńkim domu nie ma nikogo, tylko stary kucharz, Szczepan, głuchy jak pień wierzbowy po włosku salce no i ja, także Salcze. A gdzież sš wszyscy? Gdzie sš? Nie ma. Poszli! Pana Rudeckiego, mojego krewnego i opiekuna, wzięli do więzienia, już temu dwa miesišce. Było tu pięciu synów, młodych Rudeckich. Z tych Julian, Gustaw i Ksawery poszli zaraz. Tamci z domu, a Gucio to nawet wprost ze szkół w Puławach. Dwaj najmłodsi chłopcy sš na nauce w Krakowie. Julian zginšł w bitwie gdzie w Miechowskiem, a biedny Gucio... Panna Salomea gorzko zapłakała. Po chwili wytarła, oczy i mówiła: To samo i Ksawery nie żyje. Moja wujenka, a matka tych chłopców, pojechała szukać po obozach. Minęło już cztery tygodnie, jak jej nie ma. Jeden Żyd, karczmarz tutejszy, co końmi handluje, a właciwie koniokrad, widział się z wujenkš, jak wracała skšd z Sandomierskiego. To znowu była wieć między tutejszymi chłopami, co teraz wyłapujš powstańców, żeby ich do Cyngiera[6] odstawiać że się stara o uwolnienie wujaszka z więzienia w Opocznie. Podobno Ksawerego zwłoki znalazła w jakiej szopie. Skšdże te wieci? Furman Skowron, co jedził z wujenkš, opowiadał. Wyjechali czterema końmi i powozem, a furman wrócił sam i piechotš. Konie wujeneczka sprzedała, powóz to samo, bo jej trzeba było pieniędzy na przepłacanie, żeby wuja uwolnić. Jak ten furman wrócił, to nawet nie zaszedł, żeby powiedzieć, co się stało, tylko zabrał się do swojej wsi. Przez dziesište osoby dowiedzielimy się od niego. I cóż mówił? Mieli podobno wszyscy pobici koszule długie ze zgrzebnego płótna aż do stóp, a pod szyjš kokardy trójkolorowe jeden w drugiego. I tak przed pochowaniem leżeli w szopie pokotem. A Ksawery między nimi. Koszule, kokardy! Cóż za przepych, cóż za łaska! miał się Odrowšż. Przekręcił się twarzš do góry i patrzał w powałę. Panna Salomea mówiła dalej: A niech pan sobie wyobrazi, co z Guciem. W jednej bitwie uciekał na koniu. Wpadł w opłotki pod jakš wsiš i byłby uszedł cało, bo miał pod sobš konia-cudo, kasztana, co się tu od rebięcia na naszym pastewniku wychował. Trzeba nieszczęcia cielę wylazło skšd na rodek drogi i kasztan się na nim potknšł. Dragoni, co Gucia cigali, wtedy dopadli. Roznieli go tam na pałaszach, rozršbali, rozsiekali, ale tak, że tylko kadłub bez głowy i bez ršk poniósł koń w pola. Milami, podobno, zbiegany nosił potem trupa wreszcie włóczył go po ziemi, gdy ciało wypadło z siodła, a jedna noga w strzemieniu została. Och, taki koń! Któż to mógł przeczuć... Wszyscymy go kochali, jedzili na nim, za szczęcie było dosiadać go oklep i pod siodłem. Żeby się tak podle potknšć, nie przesadzić cielęcia, zdradzić najlepszego panicza! Kochany Gucio! Taki liczny, taki wesoły... 6 Cyngier Czengiery Krótko załkała, zaszlochała. Odrowšż milczał, bez współczucia patrzšc na jej płacz. Wytarła oczy i mówiła jeszcze: Wszystka służba rozbiegła się z tego domu. Jednej nocy przyszli tu powstańcy pod panem Jeziorańskim, a zaraz po nich wojsko. Powstańcy się zabarykadowali w gorzelni, to samo w spichlerzu, zaczęli stamtšd oknami i z dymników strzelać. Podpaliło wojsko ten spichlerz. Zajęła się gorzelnia od dachu. Spaliło się wszystko gorzelnia, spichlerz, obory i stodoły. Szczęcie jeszcze, że wiatr niósł perzynę na łški, bo byłaby i druga stodoła nie ocalała, ani stajnia, ani nawet dwór taki był ogień. Od tego czasu wszystko z tego domu pouciekało. Konie pobrali do ostatniego rebięta kto ukradł w nocy. Co tylko było w spiżarni, powstańcy zabrali. A już od czasu, jak mój tatko poszedł do powstania, to my się tylko ze Szczepanem zostali. To pani ma ojca? A mam. Mój tatko tu był rzšdcš w Niezdołach u wujostwa Rudeckich przez całe dwadziecia dwa lata, od czasu, jak wrócił z Sybiru. Bo mój tatko w tamtš rewolucję[7] był wachmistrzem w strzelcach konnych i na Sybirze był za to. A mamę pani ma jeszcze? Moja mama umarła, jakem miała rok, to znaczy temu już dwadziecia dwa lata nie, dwadziecia jeden... O, ujmuje sobie pani lat!... A może sobie mam jeszcze dodawać? Wcale nie ujmuję. Po chwili dodała ni to z dumš, ni z pewnym zażenowaniem, jak się mówi o sprawach i szczegółach familijnych, które tylko w swoim kółku wielkie sš i znaczne, a dla obcych nie egzystujš: Mój tatko ma tylko szeć palców u obu ršk. Czemu? A bo mu w bitwie pod Długosiodłem kula urwała akurat, kiedy trzymał karabinek przy twarzy i celował. Tu ma dwa palce urwane i tu dwa. Jak się myje, to tak miesznie... Pokazała składajšc dłonie. 7 W tamtš rewolucję mowa o ...
Poszukiwany