Wierna14.txt

(9 KB) Pobierz
105






























  14
  Pani Rudecka postanowiła działać w imieniu i za całš rodzinę. Brała się do gospodarstwa.
  Lecz wszystko się teraz rwało, szło na marne, leciało z ršk. Stosunki uległy bezwzględnej
  zmianie. Ludzie byli inni, tym nieżyczliwsi i hardsi, im bardziej nisko schylali dawniej
  głowy. Wszystko ginęło, skradzione w sposób niemal jawny. Rozsypywały się wszelkie trudy
  i wsiškały w nicoć.
  Panna Brynicka, jako młodsza i zdrowsza, musiała wzišć na barki lwiš częć roboty. Toteż
  nie dosypiała teraz, a nie jadła prawie wcale. Troska o księcia doszła do stanu nieprzerwanej
  rozpaczy, wcišż pokrytej doskonałš minš, konceptem i wesołociš dla odwrócenia podejrzeń.
  Sen zamienił się na półjawę-półmarzenie, znane tylko kochajšcym kobietom. Jedno ucho w
  zawiecie sennych marzeń, a drugie nasłuchiwało oddechu czujnie chwytajšc każdy szelest.
  Myl pryska, unasza się i leci o sto mil od ziemi, a zarazem trwa nieustajšce baczenie,
  rokowanie i logiczne wnioskowanie o postępach i stanie choroby.
  Przemarsze i najcia wojsk nie były teraz tak częste, gdyż powstańcy zaszyci w lasy
  odcišgali nieprzyjaciela od ludzkich siedlisk. Nadto główna akcja gerylasówki[22] w inne
  czasowo przeniosła się strony.
  Obiedwie mieszkanki starego dworu korzystały ile sił starczyło, z tego zbiegu okolicznoci
  i pracowały od witu do nocy. Tyle było zaległoci! miały się głono i mówiły tylko o
  rzeczach wesołych dla pokrycia uczuć istotnych, wewnętrznych  może dlatego zresztš, żeby
  przez miech wywrzeć ucisk na duszę i oduczyć serce nałogu płakania. Ale nie zawsze się to
  udawało. Wietrzono w ogrodzie pewnego słonecznego dnia kufry na głucho pozamykane tej
  zimy. Wydobyte rzeczy obiedwie krewniaczki rozwieszały w ogrodzie. Pracowały żwawo i
  było im wesoło od tej czynnoci. Ale oto pani Rudecka weszła do mieszkania i długo nie
  nadchodziła. Wtem młoda panna usłyszała z głębi domu spazmatyczny krzyk. Pobiegła.
  Szukała wpadajšc z pokoju do pokoju.
  W kšcie jadalni  dużej izby przy kuchni  zastała paniš Rudeckš siedzšcš na ziemi, za

  22 Gerylasówka  walka partyzancka (od hiszpańskiego wyrazu guerilla  mała wojna; nazwš tš 
     okrelano działania hiszpańskich oddziałów powstańczych w ich walce z zaborczš armiš 
     Napoleona w 1808 r.).
  szafš. Nieszczęliwa matka znalazła w szufladzie ubranko dziecięce Gucia  syna
  rozsiekanego w powstaniu. Schwyciwszy dawnš kurteczkę ze złocistymi guzikami między
  zawarte w krzyż ramiona przycisnęła jš do piersi i siedzšc w kucki na ziemi kołysała się tam i
  nazad, lepa, głucha, nieprzytomna z boleci. Krzyk dziki, podobny do pisku kani, wypadał
  spomiędzy jej ciniętych zębów. Podniesiona z ziemi, otwarła oczy, przyszła do siebie,
  przeprosiła za tę niewłaciwoć i wzięła się do roboty.
  Wszelkie wieci ze wiata, wszelki turkot na dziedzińcu sprowadzał drżenie, panikę i
  męczarnie ucieczki. Toteż we dworze niezdolskim znienawidzono turkot i tętent. Tymczasem
  pewnego popołudnia, w drugiej połowie maja, przed gankiem dworu stanęła wielka, lnišca
  kareta, zaprzężona w cztery spasione i zgrzane konie. Pani Rudecka z przerażeniem wybiegła
  do sieni i stanęła za wejciowymi drzwiami, patrzšc na wiat przez boczne okienko w
  oczekiwaniu jakiej nowej klęski. Panna Salomea przypatrywała się również karecie ukryta za
  firankš dużego pokoju. Na szczęcie nie mężczyzna wysiadł z pojazdu, lecz kobieta, co było
  już pewnš ulgš. Przybyła pani była wysoka i pomimo siwiejšcych włosów ze ladami
  pięknoci na twarzy. Podniosła zasłonę czarnego kapelusza i rozglšdała się na wszystkie
  strony, widocznie oczekujšc, że kto wyjdzie jš przyjšć. Lecz w czasach tych niegocinne
  były domy i ludzie nie byli spragnieni widoku ludzi. Gospodyni nie pieszyła się z
  powitaniem, w nadziei, że owa dama, jak przyjechała, tak pojedzie sobie w błyszczšcej
  karecie. Czarna pani zbliżyła się do ganku i wstępowała na jego schodki. Schodków tych było
  kilka  a zdawało się, że nie może na nie wkroczyć. Trzeba było drzwi otworzyć i wyjć na
  spotkanie. Gdy pani Rudecka stanęła w progu, przybyła zobaczywszy jš skinęła kilkakroć
  głowš. Była blada jak papier, z podkršżonymi oczami i sinociš dokoła ust. Stojšc na
  pierwszym stopniu schodów ganku potknęła się na drugim i z dziwnš niezgrabnociš na nim
  przyklękła. Głosem dygocšcym, przez zęby, które szczękały jak w febrze, zapytała:
   Wszak to jest dwór w majštku Niezdoły?
   Tak...  odrzekła gospodyni.
   A to może pani Rudecka?
   Ja jestem...
   Mówiono mi... Powzięłam wiadomoć, że się tutaj leczył w zimie ranny... Szukam od
  trzech miesięcy... Powiedziano mi... To młody chłopiec. Brunet. Szczupły. Wysoki.
   A jak nazwisko?
   Nazwisko Odrowšż, imię Józef.
   To pani może jest jego matkš?
   Matkš...
   Proszę wejć.
   Czy jest?
   Jest.
   Żyje?
   Żyje.
   O, Boże! Tu, w tym domu?
   Tutaj. Niechże pani wejdzie.
  Ale przybyła nie miała już siły wejć. Umiech szczęcia, który na jej usta i twarz
  wystšpił, był, zdawało się, ostatniš kresš mocy, resztš wszelkiej siły. Osunęła się na kolana i
  wycišgnšwszy ręce do pani Rudeckiej zemdlała. Panna Salomea przybiegła na pomoc,
  dwignęła i otrzewiła wodš matkę księcia. Furman, który tę rozmowę słyszał, dał koniom po
  tęgim bacie, nawrócił czwórkš w podwórzu i szybko odjechał. Księżna Odrowšżowa
  wniesiona została przez obiedwie panie niezdolskie do stancji na prawo, leżšcej z dala od
  sypialni rannego. Zaledwie przyszła do siebie, patrzšc na pannę Salomeę spytała:
   To pani uratowała od mierci mego chłopca?
   Skšdże ta wiadomoć?
   Od doktora...  wyszeptała.
   Od doktora Kulewskiego?
   Tak. Szukałam na wszystkie strony, zjedziłam wszystkie pola bitew, zajazdy, dwory,
  wsie, rozpytywałam wszystkich ludzi. Nareszcie...
   Ale on jest ciężko chory...
   Chory! Cóż mu jest?
   Nie wiem. Był poraniony...
   Te rany znam. Na głowie, na plecach... oko... Mówił mi doktor wszystko. Czy ta kula
  jest jeszcze w ranie?
   Kuli już nie ma.
   Już nie ma!
   Ale się przyplštała jaka choroba.
   Mój Boże! A gdzież on jest?
   Teraz nie będzie pani mogła zobaczyć go, boby mógł nie przeżyć wrażenia.
   To taki chory!
   Tak powiedział felczer, co go widział,
   Sprowadzimy doktora!  rzuciła się matka.
   Dobrze!  równie cicho szepnęła młoda.
  Nachyliły się ku sobie i zaczęły szeptać jakby wobec słuchajšcego nieprzyjaciela o
  szczegółach tej choroby, o najdrobniejszych jej objawach, symptomatach, o przypuszczeniach
  i rodkach ratunku. Zapomniały o wiecie, nagle zwišzane w jedno, złšczone splotem uczuć,
  który się we dwu osobach wzajem a natychmiast objawił, zadzierzgnšł i spoił. Pani
  Odrowšżowa siedziała w rogu sofy, Salomea przy niej na taborecie. Matka objęła tę nieznanš
  dziewczynę rękoma niepostrzeżenie wpół  sunęła dłońmi do jej szyi, przygarnęła do siebie,
  przytuliła jej ramiona, głowę, plecy i razem z niš jęła się w uniesieniu wdzięcznoci kołysać.
  Gładziła jej lnišce włosy delikatnymi palcami, muskała po stokroć dłońmi policzki. Nie
  wiedzšc o tym, w szale swej radoci, ujęła ręce panny Mii, przycisnęła je do ust tak nagle, że
  tamta ledwie je zdšżyła wydrzeć z okrzykiem.
  Naprzeciwko nich siedziała w swoim fotelu pani Rudecka. Była dwornie umiechnięta,
  wykwintnie spokojna, jak należy wobec gocia. Z głowš pochylonš ciekawie słuchała
  rozmowy, dzieliła radoć matki, która syna odnalazła na krętych, mylnych, dalekich drogach
  polskiego powstania. Lecz po prawdzie  oczy jej nie widziały osób i uszy niezupełnie
  słuchały szczegółów, które tak nieskończenie zajmowały tamte dwie osoby. Oczy jej patrzyły
  poprzez nie obiedwie kędy w szyby okna czy w chropawe ciany domu, w pola, w dalekie
  lene doły, a może zuchwale w niedosięgłe oczy straszliwego Boga.
  Księżna zapomniawszy o wiecie, o zwyczajach towarzyskich i wszystkim, co najpierw
  trzeba było wykonać, prosiła się panny Salomei, żeby jej pozwolono zobaczyć syna. Lecz
  młoda opiekunka nie zgadzała się. Zbyt dobrze znajšc stan chorego wiedziała, że na widok
  matki popadnie w goršczkę stokroć silniejszš, a ta goršczka może go zabić. Targowały się
  długo. Jedna wcišż błagała, druga nie chciała ustšpić. Stanęło wreszcie na tym, że matka
  przez szparę we drzwiach zobaczy jedynaka. Zapominajšc o pani Rudeckiej poszły na palcach
  przez wejciowš sień, przez salon. Panna Salomea przemknęła się przez ten pokój, weszła do
  sypialni i zostawiła za sobš drzwi niedomknięte. Przez szczelinę można było widzieć twarz
  chorego. Pani Odrowšżowa przypadła oczyma do tej szpary tak cicho, że Salomea nie
  wiedziała, czy ona tam już jest, gdzie być miała, czy jeszcze z dala stoi. Tymczasem matka
  powstańca, przysunšwszy się na palcach jak najciszej do otworu między futrynš a drzwiami,
  osunęła się na kolana i patrzyła. Z modlitwš na drżšcych wargach, przez strugi
  nieprzebranych łez patrzyła na twarz ulubionš. Minęła tak godzina i druga. Panna Salomea
  nie mogła jej z tego miejsca podnieć ani oderwać. Dopiero gdy zbliżył się wieczór i
  zasłaniać poczšł chorego, księżna przemocš odcišgnięta została do jednego z dalszych
  alkierzów, gdzie dla niej przygotowano posłanie.

                                       KONIEC ROZDZIAŁU
Zgłoś jeśli naruszono regulamin