Wierna10.txt

(16 KB) Pobierz
86






























  10
  Upłynęła połowa kwietnia. Długotrwała, wcišż nawracajšca się zima wreszcie zelżała. Z
  góry za dworem, na której wcišż jeszcze taiły się w krzakach szmaty niegu, spłynęły
  strumienie wiosenne. Wodne warkocze splatały się między sobš w ruczaje, lnišce na słońcu,
  i biegły przez piaszczyste pochyłoci ogrodu. Zniszczone zostały płoty, parkany, klomby,
  drogi gracowane  a wiosenne wody brały w posiadanie stok góry, niepostrzeżenie czynišc
  zeń pustkowie. Strumień, nieznany dawniej, biegł teraz przez rodek i w ukos ogrodu ku
  rzece. Tylko jeszcze dwór stał na jego drodze. Młoda trawa puciła się wszędzie.
  W tych czasach zdrowie powstańca zmieniło się na lepsze. W okolicy kolana
  przestrzelonej nogi utworzył się olbrzymi wrzód i po kilku tygodniach pękł wreszcie pewnej
  nocy jakby rozdarty od spazmatycznych krzyków rannego. Jakież było zdumienie trzech
  osób, gdy z wnętrza tego wrzodu wytoczyła się ołowiana kula! Po tym wypadku Odrowšż
  przyszedł do siebie, choć był jeszcze bardzo wychudły i osłabiony. Rany na jego głowie i
  ciele pogoiły się. Rozdarcie pod okiem dobrze zarosło i renica była zupełnie zdrowa. Gęste
  włosy osłoniły blizny ršbane na czaszce. Ksišżę podnosił się z łóżka. Sam już kusztygał, gdy
  trzeba było uciekać i kryć się w stodole podczas przemarszów wojsk. Sam o kiju słaniał się po
  domu.
  Pewnego wiosennego dnia stali z pannš Salomeš w oknie sypialni. Pupinetti piewał
  przekrzywiajšc główkę  a co zobaczył, że słońce tryska zza wiosennych obłoków, to coraz
  głoniej szczebiotał. Przed oknem na pustym dawniej gazonie puciła się jasna trawa lnišc w
  ogniach wiosny tysišcem młodych piór. Wród tego gazonu stała brzózka młodociana,
  wysmukła i w drzewo już przerastajšca, lecz jeszcze wiotka i chuda. Wštłe kłobuczki
  stulonych listków osypały jej pręty, czub i boki. Poprzez tę szatę przezroczystš widać było
  wszystkie pręty i witki, każdy pęd i jego odnóżkę. Brzózka stała w wiosennej zasłonie jak
  anioł, który by z przelotnych spłynšł obłoków i spoczšł przez krótki czas na nieszczęliwej
  ziemi. Ruczaje pędzšc tu i tam w ogrodzie pozamulały dawne cieżki, rozmyły granice
  niszczšc wszystko, co na tej pochyłoci zaznaczyła swego myl i wola człowiecza. Radoć
  niestrzymana, igraszka rozkoszy bytu drgała w skrętach i splotach nagłych strumieni, co z
  zatraconš szybkociš pędziły w nizinę. Jeden z takich przewijał się w poprzek dawnych alejek
  i zahaczał o gazon, na którym brzózka janiała. Zmulił tu trawę i rozpostarł na niej żółtš
  powłokę gliny obcej, przyniesionej z góry. Brzózka piła jego zimne wody  i przedziwny
  umiech spływał z niej na strumień, łšczšc oboje. Taki sam umiech zakwitł na ustach księcia
  Odrowšża i panny Brynickiej.
  Cieszyli się widokiem drzewka i bujnej wody. Od tylu tygodni, w udręczeniu przeżytych,
  swobodne tchnienie wesołoci pierwszy raz z ich piersi wybiegło. Skończyła się wreszcie
  sroga zima, której okrucieństwo najgłębszš miarš odczuwania zmierzyli. Ciepłem znowu
  tchnšł wiatr i żywotwórcze swe soki puciła martwa ziemia. Ta zima miniona zdała się być
  jak przepać pusta, pełna mroku jako czas niebyły. Przypatrywali się trawom, obłokom i
  podnieli wzrok na siebie.
   Czy też i Dominik widzi tę wiosnę?  zapytała panna Salomea nie towarzysza, lecz
  raczej ogrodowej przestrzeni.
   Żadnego Dominika nie ma...  odpowiedział.
   A zapewne! Nie ma... Sama go tu widziałam.
   Sen, jak moja choroba...
   Pańska choroba to także sen?
   Zły sen.
   A ta kula, co z rany wypadła? To także sen? Prawda! Chciałam pana o co prosić...
   Mnie prosić? Choćby połowę królestwa!
   Na razie to tylko o tę kulę, ale za to całš. Niech mi jš pan daruje.
   Dobrze.
   Dziękuję.
   A cóż pani będzie niš robiła?
   Cóż się kulš robi? Będę wojowała.
   Z kim?
   Mało to mam wrogów przed oczyma?
   Jacyż to sš wrogowie?
   A już! Będę wyliczała...
   Żeby wymienić chociaż jednego!
   Niedługo pan stšd zniknie, jak poznikało wszystko. Skoro będę znowu samiuteńka jedna
  i wyda mi się, że pan był... sen  spojrzę sobie na tę kulę i przekonam się, że pan tu był
  naprawdę.
  Odrowšż zamilkł. Głowa jego bezsilnie wsparła się o futrynę. Mylał... Tyle nieopisanych,
  odrażajšcych cierpień zniósł w tej izdebce, w tym domu bezpańskim jak Polska  a teraz na
  myl, którš mu podsunięto, że trzeba stšd zniknšć, odejć  drapieżna boleć, stokroć
  gorsza niż wszystkie fizyczne, nowym, nieznanym narzędziem rozdarła mu serce. Z ukosa,
  nie odrywajšc głowy od futryny, spojrzał na pannę Salomeę. Po tylu trudach, niespaniach,
  biedach i prywacjach była przepysznie zdrowa. Pierwszy wiosenny wiatr, który jej
  przybladłych lic dopadł, pomalował je różem najsubtelniejszym, ozdobił czoło i szyję lekkš
  pozłotš. Zęby, białe jak najczystszy obłok kwietniowy, umiechały się w pšsowych
  usteczkach. Mówiła kiwajšc głowš:
   Już się Żydy w karczmie zwiedziały, że we dworze kto jest. Ryfka mię ostrzegła.
  Dojrzeli pana ludzie ze wsi, kiedy się to kusztygało do stodoły. Jestem przez pańskš tutaj
  obecnoć skompromitowana.
   Politycznie.
   Nie tylko.
   Umknę do partii za dwa, trzy dni i wszystko się skończy.
   Proszę, jaki to pan wartki do umykania! A potrafi też wasza ksišżęca wysokoć chodzić
  prosto na nogach? Bo uczyli mię w klasztorze takiego wierszydełka: Pierwej niżeli latać,
  nauczcie się chodzić...[21].
   Sama mię pani przed chwilš wypędzała.
   Z tym wypędzaniem! Mylę, co tu dalej robić...
   Z czym?
   Ze wszystkim.
   Nie rozumiem.
   A cóż tam panu po rozumieniu? Był pan tutaj, a teraz wstanie i odejdzie. Ważniejsze
  przecie rzeczy sš na głowie niż to wszystko.
   Niż co?
   Och, z dopytywaniem się znowu! Nic, tylko mi się wszyscy dopytujš, a kto, a co, a jak, a

  21 Pierwej niżeli latać...- z wiersza Ignacego Krasickiego pt. Dwa żółwie.
  kiedy, a jakim sposobem? Zdecyduj!  Przecie mię to już mogło na mierć zanudzić! Nie?
  Niechże też i ksišżę pan odrobinkę poradzi!
  Wszystko, co mówiła panna Salomea, było jak zewnętrzne litery słów maskujšcych
  wnętrze duszy. Już od dawna czuła w sobie niepojętš zmianę. Nie była dawnš sobš. Przestała
  być wolnš dziewczynš. Wszystko niby to było normalne i w porzšdku  wszystko jak trzeba.
  Skrwawiony wojak przyszedł, doznał opieki i oddali się do ciężkiego obowišzku żołnierza.
  Cóż prostszego? A oto na myl o tym, że on pójdzie, co wstrętniejsze niż wszystkie przeżyte
  męczarnie, co gorsze niż sama mierć zaglšdało w oczy. Panna Mija kršżyła teraz wcišż w
  mylach, że skoro tylko ten Odrowšż przepadnie, trzeba będzie zrobić co takiego, by
  przypieszyć swš mierć. Trzeba wymyleć jakš sprawę, która by była sama przez się
  dostatecznš przyczynš do zadania mierci. Zostać znowu samej w tej pustce, z chodzšcym po
  niej cieniem, z głuchym ponurym Szczepanem! Czekać znowu po nocach na fenomeny
  tragedii, co się wcišż stawała:  nocnych najć, rewizyj, grubiaństw...
  Widzenie tych przyszłych dni było po tysišckroć ohydniejsze (choć to tak trudno
  udowodnić!) od krótkiej mierci... Żal było tylko ojca. Cóż będzie, gdy na swym zdrożonym
  koniku w nocy przyjedzie, w okno zastuka, a pustka mu odpowie? Pójdzie z powrotem i dla
  przegranej ojczystej sprawy, jak mężnie żył, walecznie zginie. Toteż pragnęła go pocieszyć
  tym przynajmniej, żeby samej skończyć w sposób sercu jego miły  czyli mierć ponieć. I
  niły jej się piękne czyny, ponurym owietlone urokiem. Widziała je jak rzeczywistoć, zżyła
  się z nimi. Odrowšż w tym wszystkim jakby nie istniał. Kiedy niekiedy tylko przypominała
  sobie, że to będzie z jego powodu i wówczas, gdy on będzie nieobecny. Żywiła do niego za to
  wszystko raczej niechęć niż jakiekolwiek inne uczucie. Obarczała go najrozmaitszymi
  wyrzutami, a w obcowaniu z nim była zawsze szorstka i nieraz przykra. Ale za to w sekrecie
  jakże bez miary lubiła na niego patrzyć  osobliwie, gdy spał! Włosy miał długie, zwisajšce
  czarnymi pasmami jak przepyszne pióra  rysy twarzy ostre i w jedyny sposób ocienione
  młodym zarostem. Już to od dawna, gdy znosił bóle fizyczne, męczyła się z nim, a raczej
  dziesięćkroć więcej  za niego, dla odkupienia tych cierpień. Rany jego były w jej ciele i w
  duszy, w sercu i w snach. Ileż to snów przenikły, niby krwawe, bezkształtne zjawy  te głuche
  i lepe rany!
  Widziała go wielokroć nagiego i zachwycała się bezwstydnš pięknociš męskiej postaci.
  Gdy zagoiły się rany i w oczach piękniał, rosło tajemne w jej sercu nasienie tego uroku. W
  miarę powrotu do wiadomoci stawał się sobš, wracał do arystokratycznych upodobań,
  wstrętów, gustów, przyzwyczajeń, nałogów. Każdy z jego odruchów brała w siebie jako
  niewzruszony zakon. Lubiła, co lubił  nienawidziła, co mu sprawiało najlżejszš przykroć.
  Na to, żeby mu dogodzić, żeby sprostać jego ksišżęcej potrzebie, nie mogła nic zaradzić, więc
  trwała w biernym wyczekiwaniu. Ale każdy jej krok, ruch, myl, każde uczucie i zamiar 
  były na jego skinienie, dla jego dobra. Nie chciała, żeby o tym wiedział. Wstydziła się jak
  miertelnego grzechu tych usposobień. Kryła się z nimi przed nim i osłaniała je zewnętrznš
  szorstkociš, ale też tym boleniej łamała się i męczyła w sobie. Dawniej spali w jednej
  izdebce. Gdy noce nie były już tak zimne, wynosiła posłanie do dużej stancji. Dopóki nie
  miała w sobie tych szczególnych uczuć, mogła spać w tamtym pokoju, obok rannego, i nic
  sobie nie robić z opinii wszystkich ludzi, którzy by o tym wiedzieć mogli. Teraz, gdy poczuła
  owš niezdławionš, niezniszczalnš obawę przed odejciem Odrowšża, wstydziła się być z nim
  nocami razem  wstydziła się ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin