!Katherine Scholes - Królowa deszczu.doc

(2752 KB) Pobierz
Katherine Scholes

Katherine Scholes

 

KRÓLOWA  DESZCZU

 

Z angielskiego przełożyła Bożena Krzyźanowska

Świat Książki

Grupa Wydawnicza Berteismann Media

Dla Ciare, Andrew i Hilary, osób, które wraz ze mną w dzieciństwie przeżyty

podróż z jednej ojczyzny do drugiej, z Tanzanii na Tasmanią...

Prolog

1974, Dodoma, Tanzania, Afryka Wschodnia

Na cmentarzu przy katedrze anglikańskiej leżały dwie trumny, przygotowane do

pochówku. Jedna z nich była prawie o trzydzieści centymetrów dłuższa od drugiej,

ale niczym więcej się nie różniły. Proste, pozbawione ozdób skrzynie ze świeżych

desek. Nad nimi stał biskup Wadę - potężny mężczyzna w fioletowych szatach,

haftowanych złotą nitką. Jego zazwyczaj blade policzki zarumieniły się, a po

skroniach spływały

krople potu.

Spojrzał na zgromadzony tłum. Ludzie stali na ścieżkach, wypełniali miejsca

między grobami, siedzieli na maskach i dachach zaparkowanych wzdłuż ogrodzenia

land-roverów, wisieli nawet na gałęziach starych mangowców, które ocieniały

cmentarz.

Misjonarze stali z przodu, wraz z innymi białymi i kilkoma dziennikarzami,

którzy wymachiwali aparatami fotograficznymi i notatnikami. Za nimi tłoczyli się

Afrykańczycy z miasta i misji, elegancko ubrani w zachodnią odzież. Nie

brakowało też Hindusów w turbanach i sari. Na obrzeżach cmentarza skupiali się

ludzie z wioski, którzy wyglądali jak czarne morze, upstrzone barwnymi tkaninami

i pledami.

Biskup podniósł rękę i zaczekał, aż tłum ucichnie. Potem

zaczął czytać z księgi trzymanej przez jednego ze swoich czarnoskórych kapłanów.

Mocny głos zagłuszał cichy szmer rozmów, pokasływania ludzi, szurania nogami,

płacz dzieci i odległy warkot samochodów.

"Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat, i nic też nie możemy [z niego]

wynieść..."*

Po przeczytaniu kilku następnych linijek głos mu się załamał. Biskup wyczuł, że

w tłumie coś się wydarzyło - coś odciągnęło uwagę ludzi. Kiedy uniósł głowę,

skierował wzrok w odległy róg cmentarza. Pojawiła się tam grupka wojowników -

mężczyzn o długich rękach i nogach. Wszyscy mieli włosy posklejane glinką i

naszyjniki z kolorowych paciorków. Przepychali się do przodu, rozsuwając na boki

ludzi z misji. Nad głowami Afrykańczyków sterczały czubki długich włóczni,

błyszczących w promieniach słońca.

W środku grupy szła osłaniana przez mężczyzn biała kobieta. Widać ją było tylko

w prześwitach między nagimi ramionami wojowników. Miała piękną, alabastrową

skórę, spokojne spojrzenie i rozpuszczone rude włosy. Kiedy przesuwała się przez

tłum, rozlegał się cichy pomruk, który rozprzestrzeniał się jak kręgi po wodzie.

Wojownicy zatrzymali się w pobliżu biskupa. Biała kobieta stanęła wraz z nimi i

w milczeniu przyglądała się trumnom, nie zwracając uwagi na to, że jej przybycie

zakłóciło przebieg ceremonii.

Wyglądała dość dziwnie. Była wysoka i chuda, miała na sobie strój koloru khaki,

zaplamiony potem i gliną. W odróżnieniu od innych kobiet ubrana była w spodnie,

podtrzymywane szerokim skórzanym pasem na amunicję. Stała nieruchomo, z kamienną

twarzą, wpatrzona przed siebie.

Biskup wrócił do czytania. Gdy skończył, oznajmił, że chór zaśpiewa hymn. Celowo

stanął przodem do śpiewaków, gdyż chciał przykuć uwagę tłumu. Kątem oka widział

jednak, że milcząca kobieta wciąż stoi w tym samym miejscu...

Wszystkie fragmenty Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia.

"Prowadź mnie, wielki Jahwe, Pielgrzyma przez jałowy kraj..."

Wszyscy śpiewali unisono.

"Chleb niebieski. Chleb niebieski. Karm mnie, póki nie będę miał dosyć..."

Podczas ostatniego wersu hymnu biskup dał ręką sygnał pomocnikom. Wtedy z tłumu

wyłoniła się prowadzona przez jedną z żon misjonarzy dziewczynka. Miała na sobie

świeżo wyprasowaną sukienkę. Gdy szła, dolny obrąbek muskał jej kolana.

Pochyliła głowę, a opadające włosy zakrywały jej twarz. Trzymała w rękach dwa

bukiety kwiatów. Były to byle jak dobrane dzikie orchidee, słoneczniki, rośliny

ogrodowe i polne chwasty - na pewno sama zrobiła te wiązanki.

Kiedy drobniutka postać zbliżała się do trumien, jakaś stojąca z tyłu

czarnoskóra kobieta zaczęła głośno zawodzić. Przyłączyły się do niej inne

Murzynki i wkrótce ich łkanie zagłuszyło śpiew chóru. Można było odnieść

wrażenie, że dotychczas uroczystość przebiegała pod dyktando biskupa i kapłanów.

Jednak widok dziecka zbliżającego się do trumien rodziców wywołał powszechny

ból, który nie mieścił się w ramach liturgii. Przez tłum przetoczył się

bezbrzeżny, głęboki smutek.

Kate stała między dwiema drewnianymi skrzyniami. Jeden bukiet starannie ułożyła

na trumnie ojca, na samym środku wieka. Potem odwróciła się do drugiej skrzyni,

ze zwłokami matki. Spojrzała z góry na deski, próbując przebić je wzrokiem. Czy

mama ma otwarte oczy? - zastanawiała się. Czy też zamknięte, jak we śnie?

Nie pozwolono jej obejrzeć ciał. Powiedziano, że jest za mała. Nikt nie dodał,

że rodzice zostali porąbani maczetami, ale Kate wiedziała, że o to chodzi.

Nawet twarze? - chciała spytać.

Czuła, że nikt nie oczekuje od niej żadnych słów. Chciano, żeby płakała, spała,

jadła, połykała tabletki. Byle nie zadawała pytań.

- To ogromne szczęście, że ciebie tam nie było - mówili wszyscy. - Dzięki Bogu,

przebywałaś w szkole z internatem. Aż strach pomyśleć, co by mogło się...

Z tłumu wyskoczył dziennikarz i przykucnął z aparatem fotograficznym, żeby

uwiecznić moment, kiedy dziecko będzie kładło drugi bukiet. Kiedy wychylił się

do przodu, by zapewnić sobie lepsze ujęcie, Kate spojrzała na niego z kamienną

twarzą. Po jej głowie krążyły słowa, które odsuwały na bok wszelkie myśli.

"Musisz być dzielna. Taka była wola boska.

Musisz być dzielna".

Te słowa Kate usłyszała w języku suahili. Padły z ust afrykańskiej gospodyni,

która zabrała dziewczynkę ze szkoły, gdy już jej wszystko powiedziano.

Powiedziano. Właśnie tak. Usta mężczyzny poruszały się, wypływały z nich słowa.

"Stało się coś strasznego..."

"Musisz być dzielna".

Kate podniosła głowę i spojrzała na tłum. Napotkała nieruchome spojrzenie

wysokiej kobiety o rudych włosach. Wydawała się dziwnie znajoma, ale dziewczynka

była zbyt otępiała, by sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz. Po chwili Kate

odwróciła wzrok i popatrzyła za cmentarz. Wszystkie drzewa tonęły w zieleni.

Zbliżały się żniwa. Wyobraziła sobie kukurydzę na poletkach. Sięgałaby jej nad

głowę. Kolby ze złocistymi ziarenkami w jedwabnych osłonkach. Zostało zaledwie

kilka tygodni, by do następnego sezonu zapomnieć o głodzie...

Dziewczynka wróciła na swoje miejsce, u boku żony doktora, i stała tam bez

słowa, ze wzrokiem wbitym w czubki butów - lśniącą, czarną skórę, pokrytą

czerwonym pyłem.

- Wracajmy do domu, dobrze? - zabrzęczał przy uchu głos pani Layton.

Kate spojrzała na nią zakłopotana.

- Do mojego domu, rozumiesz? - uściśliła kobieta. - Nie musisz już tu dłużej

zostawać.

Próbowała się uśmiechnąć do dziecka, ale drżały jej wargi. Pani Layton ujęła

Kate za łokieć i prowadziła przez tłum. Pospieszył za nimi młody mężczyzna z

aparatem fotograficznym i notesem.

- Przepraszam - zaczął, doganiając Kate.

Miał sympatyczną twarz, ale nim zdołał powiedzieć coś więcej, pani Layton

odpędziła go machnięciem ręki.

- Proszę porozmawiać z biskupem - powiedziała, a potem szybko wyprowadziła Kate

poza teren cmentarza.

Kiedy pogrzeb się skończył i przebrzmiały dźwięki ostatniego hymnu, ludzie

zaczęli się rozchodzić. Przedstawiciele mediów popędzili, żeby przeprowadzić

wywiady, a misjonarze kręcili się w niewielkich grupkach, jakby nie chcieli

przyjąć do wiadomości, że ceremonia dobiegła końca.

Młody dziennikarz podszedł do biskupa, który wciąż stał w pobliżu obu grobów i

spoglądał na dwa kopczyki świeżej ziemi.

- Wasza Ekscelencjo, mam kilka pytań... - zagaił młodzieniec.

- Misja wydała oświadczenie - przerwał mu biskup. Mężczyzna kiwnął głową. Dwa

dni temu czytał ten dokument. Potwierdzano w nim, że w wysuniętej daleko na

zachód placówce, znajdującej się w pobliżu granicy z Rwandą, zamordowano parę

misjonarzy - doktora Michaela Carringtona i jego żonę, Sarah. Motywy zabójstwa

pozostają nieznane. Dodano, że w tym czasie na terenie placówki przebywała

gościnnie trzecia biała osoba, która nie doznała żadnych obrażeń. To wszystko.

Nie podano jeszcze jednej "informacji", która jakby na przekór lotem błyskawicy

rozeszła się po Dodomie. Że kobieta, która padła ofiarą mordu, przed śmiercią

była naga, i co dziwniejsze, ktoś wetknął jej do ust jajko.

- Chciałbym uściślić pewne sprawy - wyjaśnił dziennikarz. Biskup spojrzał na

mężczyznę i kiwnął głową na znak, że się zgadza. Teraz, kiedy zrobił, co do

niego należało, to znaczy odprawił ceremonię pogrzebową, wyglądał na zmęczonego

i zrozpaczonego. Dziennikarz domyślał się, że nie uda mu się uzyskać odpowiedzi

na wszystkie pytania.

- Czy może Wasza Ekscelencja potwierdzić pogłoski o jajku? - zaczął.

Biskup zrobił zbolałą minę, ale młody człowiek nie przestawał naciskać.

- I że miała je... w ustach... pani Carrington? Biskup przytaknął.

- Wszystko stało się tuż przed Wielkanocą, przypuszczalnie więc miała to być

aluzja do pisanek, jakimi obdarowują się z tej okazji chrześcijanie. - Mówił

bezbarwnym głosem, jakby recytował wcześniej przygotowaną odpowiedź. - Na całym

świecie, wszędzie gdzie dotarło głoszone przez Chrystusa przesłanie miłości, są

ludzie, którzy odpowiadają na tę naukę nienawiścią.

Zaczerpnął powietrza. Dziennikarz zerknął do notesu i zadał następne pytanie.

- Ile lat ma dziewczynka?

- Dwanaście.

- Co się z nią stanie?

- Wróci do Australii. Nie ma bliskich krewnych. Jej prawnym opiekunem będzie

sekretarz misji. Niczego jej nie zabraknie. Pójdzie do najlepszej szkoły.

Dziennikarz robił notatki.

- Jak mała sobie radzi?

- Jest silna - odparł biskup ponuro. - Możemy się tylko modlić, by wiara dodała

jej otuchy.

Za ich plecami pojawił się następny reporter - starszy mężczyzna z

przerzedzonymi siwymi włosami i rumianą twarzą. Kiedy otworzył usta, biskup

potrząsnął głową.

- Wystarczy. Proszę... - Odwrócił się.

Starszy pan nie dał się zbić z tropu i zadał pytanie:

- A kobieta, która przebywała na terenie misji? Czy to nie Airnah Mason?

- Owszem - przyznał biskup na odchodnym. Obaj dziennikarze rzucili się za nim.

- Była świadkiem morderstwa? Znajdowała się w tym samym miejscu? - ciągnął

starszy z panów. Nie czekając na odpowiedź biskupa, naciskał: - W takim razie

dlaczego nic jej się nie stało? Zważywszy na to, co przydarzyło się tamtej

parze...

Młodszy z dziennikarzy wyglądał na zaszokowanego takim sposobem zadawania pytań,

ale pędził za nimi.

- Czy to prawda, że... panna Mason była kiedyś... misjonarką? Że zmuszono ją do

złożenia rezygnacji? Może mi Wasza Ekscelencja powiedzieć, dlaczego?

Przybierająca na sile fala pytań starszego pana nagle została powstrzymana, gdyż

biskup się odwrócił. Był postawnym mężczyzną, a jego twarz aż płonęła ze złości.

Obaj dziennikarze cofnęli się o krok.

Biskup odszedł, zostawiając swoich rozmówców.

- Ona naprawdę tam była - wyjaśnił siwowłosy mężczyzna. - Mam na myśli pannę

Mason.

Oblizał wargi, jakby wybierał się na drinka. Młody człowiek rozejrzał się

niespokojnie.

- Rozmawiał pan z nią?

- Próbowałem. - Mężczyzna podrapał się po nosie. - Póki jeden z jej

"ochroniarzy" nie pokazał mi końca włóczni, która wyglądała na wyjątkowo ostrą.

- Potrząsnął głową. - Szkoda.

Wepchnął obgryziony, kulfoniasty ołówek do kieszeni, wzruszył ramionami i

odszedł.

Kate przebywała w słonecznym salonie. Obcy ludzie podty-kali jej jedzenie.

Wzięła do ust zimną, pozbawioną smaku papkę. Przełknęła kilka łyżeczek i

odsunęła talerz.

Potem zabrano ją do magazynku, gdzie stało rzędem kilka skrzynek po herbacie.

Pani Layton wyjaśniła, że ktoś w Lan-gali spakował dobytek jej rodziców i

dostarczył go tutaj. Skrzynie w odpowiednim czasie zostaną wysłane do Australii.

Pani Layton wręczyła Kate kilka rzeczy, które odłożono specjalnie dla niej,

wychodząc z założenia, że mogą się przydać dziewczynce. Była tam Biblia ojca i

skromna biżuteria matki.

- Dziękuj ę-powiedziała Kate.

Ledwo zerknąwszy na te przedmioty, położyła je na podłodze. Potem podeszła do

jednej ze skrzyń i zaczęła przeglądać znajdujące się w niej rzeczy. Wyjęła lalkę

- tę, którą w każde Boże Narodzenie owijano w białe płótno i kładziono do żłobka

jako Dzieciątko Jezus.                                   ;

- Zatrzymaj ją sobie - zaproponowała pani Layton, wychodząc z założenia, że

zabawka doda dziewczynce otuchy.

Kate wrzuciła lalkę z powrotem do skrzyni i odwróciła się, by zajrzeć do kartonu

ze starą odzieżą.

- Moim zdaniem tych rzeczy nie ma po co zatrzymywać -oświadczyła pani Layton. -

Jest tu przede wszystkim odzież. Rozda sieją czarnoskórym.

Zmarszczyła czoło, kiedy Kate pochyliła się i wyjęła parę starych butów.

Należały do Sarah. To w nich codziennie biegała po kuchni, szpitalu i terenie

misji. Lśniły czystością, ale były miękkie i popękane od chodzenia. Kate

zbliżyła twarz do butów, wdychając piżmowy zapach wyschniętego potu. Potem

przytuliła je do piersi.

Po kilku chwilach pani Layton podeszła i położyła dłoń na ramieniu dziewczynki.

- Popłacz sobie, kochanie. Lepiej nie dusić tego w środku. Kate stała z

pochyloną głową. Nie mogła płakać. Miała wrażenie, że łzy utknęły gdzieś po

drodze, tworząc w gardle bolesną kluchę.

Gdy Kate została sama w pustym pokoju gościnnym, uklękła przy łóżku, żeby się

pomodlić. Poruszała wargami, ale nie potrafiła znaleźć słów. Nie była w stanie

myśleć. Czuła się zagubiona i pusta, jakby ona również umarła. Zastanawiała się,

czy to z powodu pigułki, którą dał jej doktor Layton. Po kilku minutach wstała.

Znalazła buty Sarah i wsunęła w nie stopy. Były o wiele za duże. Gdyby próbowała

w nich chodzić, na pewno by się przewróciła. Usiadła na brzegu łóżka. Rozdeptana

skóra i wyżłobione przez nogi matki zagłębienia, które czuła w tych butach,

dodawały jej otuchy. Kate wyobraziła sobie, że Sarah właśnie je zdjęła i wciąż

są ciepłe... To ją uspokoiło, a potem zaczęło działać lekarstwo przytępiające

ból.

Już niemal zasypiając, Kate położyła się do łóżka i wcisnęła między ciasno

wetknięte prześcieradła. Nagle usłyszała, że otwierają się drzwi. Szybko

zamknęła oczy. Zesztywniała, czekając na uścisk obcej kobiety. Matki innej

dziewczynki.

Ale osoba, która weszła i stanęła obok, pachniała zimnym popiołem i masłem. Kate

zerknęła spod przymkniętych powiek.

- Ordena? - szepnęła imię starej niani. Nie - powiedziała sobie. To niemożliwe.

Kto by ją tu sprowadził? Taki kawał drogi z Langali...

- Czyż to nie ja kołysałam cię jako maleńkie dziecko? - odparła kobieta.

- Przyszłaś - westchnęła Kate, ledwo w to wierząc.

- Przyszłam.

Ordena pochyliła się i wzięła Kate w ramiona. Powoli, delikatnie kołysała

dziewczynkę, jakby znów była niemowlęciem. Stara niania poruszała się w przód i

w tył, w przód i w tył, w równym rytmie afrykańskiej kołysanki. Powoli Kate

rozluźniła się i uspokoiła w dobrze znanych objęciach. W końcu mogła popłakać.

Część I

1990, Melbourne, Australia

Przy łokciu Kate pojawiła się srebrna taca z dwoma kieliszkami szampana. Wzięła

jeden z nich i postawiła go ostrożnie obok papierów.

- Dzięki.

Zerknęła na stojącą obok młodą pielęgniarkę i sprawdziła przypiętą do bluzki

plakietkę. Przeczytała: "Meg McCausIand. Tymczasowa pomoc".

- Jesteś z agencji?

Meg kiwnęła twierdząco głową.

- Byłam tu kilka miesięcy temu. Myślałam, że podczas Bożego Narodzenia będzie

spokojniej. Kate potrząsnęła głową.

- To dla nas najgorętszy okres. - Zniżyła głos. - Mówią przyjaciółkom, że

wyjeżdżaj ą na święta, a przychodzą tutaj. Na sylwestra mogą wrócić do domu.

Meg się uśmiechnęła.

- Odmłodzone i bez zmarszczek! To niezły plan, jak sądzę... jeśli człowiek może

sobie na to pozwolić.

Kate uśmiechnęła się i upiła łyk szampana. Zimne bąbelki połaskotały ją w język,

później poczuła łagodny, wspaniały smak. Zerknęła na zegarek i wróciła do swoich

notatek.

Meg kręciła się w pobliżu, dolewając olejek eteryczny do

kominka. Potem podniosła maleńką buteleczkę i przeczytała napis: "Kadzidło

betlejemskie na Boże Narodzenie". Westchnęła.

- Co roku wmawiam sobie, że biorę świąteczny dyżur ze względu na wysokie

wynagrodzenie. Potem łapię się za głowę i żałuję. - Odwróciła się do Kate. - A

pani? Nie udało się pani wymigać?

- Nie mam nic przeciwko pracy w Boże Narodzenie - odparła Kate, nie przerywając

pisania. - Nie jestem osobą religijną-

- A co ze świątecznym obiadem? - spytała Meg. - Rodzina nie chciałaby, żeby

usiadła pani z nimi do stołu?

Kate potrząsnęła głową. Pochyliła się, żeby zebrać suche płatki, które upadły na

telefon.

- Pani rodzice nie mieszkają w Melbourne? - dociekała Meg.

- Nie.

- W innym stanie?

Kate przesunęła teczki. Czuła, że Meg czeka na odpowiedź.

- Nie żyją - wyjaśniła. - Wiele lat temu zginęli w wypadku. Meg przyglądała się

jej zaszokowana.

- Przepraszam - powiedziała. - Najmocniej przepraszam. Zapadła pełna napięcia

cisza. Gdzieś w głębi budynku ktoś śpiewał kolędy.

- Nie ma sprawy - ucięła Kate, ponieważ zrobiło jej się żal młodej dziewczyny. -

Nie mogłaś o tym wiedzieć. - Wzięła do ręki harmonogram. - Lepiej zacznij

obchód. Pani James powinna mieć zdjęty opatrunek. Pacjentka spod dwójki również.

Żadna z nich nie lubi czekać.

- Zauważyłam! - Meg z ulgą powitała zmianę tematu. -Prawdę mówiąc, nie wiem, jak

pani je znosi, pracując na pełnym etacie. Wiem, że zarobki są dobre, ale...

- Lubię tę pracę - wyjaśniła Kate. Meg uniosła brwi.

- Za to wszystko?

Rozejrzała się po świetnie wyposażonej dyżurce, W Wil-

loughby Centre for Aesthetic Surgery nie oszczędzano na zakupach. Nawet choinkę

przystrojono tak, by pasowała do kolorystyki wnętrz - była beżowa, ozdobiona

złotymi aniołkami i błękitnymi jedwabnymi kokardkami.

- Nie - zapewniła szybko Kate. - To nie ma znaczenia. Po prostu cieszy mnie, że

ludzie chcą korzystać z naszych usług. Przychodzą do nas z własnego wyboru. A to

nie jest prawdziwy szpital. Nie ma nagłych przypadków. Wszystko przebiega

spokojnie...

- Dlaczego została pani pielęgniarką? - zainteresowała się Meg. - Skoro tak pani

do tego podchodzi.

Kate przez chwilę milczała, potem wzruszyła ramionami.

- Myślę, że to zwyczajna historia. Florence Nightingale...

- No tak. - Meg przytaknęła. - Mężczyźni w białych kitlach i tak dalej.

Kate uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Znała wiele pielęgniarek, które miały

nadzieję, że uda im się upolować jakiegoś lekarza, ale ona do nich nie należała.

Błysnęło światełko. Wzywała pomocy któraś z pacjentek. Meg niechętnie wyszła na

oddział.

Kate wróciła do swoich papierów. Tym razem się spieszyła, dlatego jej pismo

stało się niewyraźne. Postanowiła wyjść, nim Meg wróci. Miała dość

bezceremonialnych pytań, które pociągały za sobą konieczność odpowiedzi.

"Dlaczego została pani pielęgniarką?" - spytała Meg. Kate uśmiechnęła się

ponuro, zastanawiając się, co pomyślałaby pełniąca dyżur dziewczyna, gdyby znała

prawdziwą odpowiedź. Przecież wyboru dokonano za nią, gdy miała zaledwie

piętnaście lat, a o jej przyszłości zadecydowało zrządzenie losu...

Kate wylegiwała się na trawniku w ogrodzie szkolnym, kiedy wezwano ją do

gabinetu dyrektorki. Nie było w tym nic dziwnego. Misja przekazała szkole

większość spraw dotyczących opieki nad Kate, dlatego dziewczynka często była

wzywana do pani Parr w celu omówienia różnych spraw, od przyjęć urodzinowych

poczynając, a na zakupach nowej odzie-

ży sportowej kończąc. Jednak tym razem Kate poczuła dziwny niepokój. Zdawała

sobie sprawę, że zbliża się Wielki Tydzień, a wraz z nim przemilczana i

nieobchodzona rocznica jej przyjazdu do szkoły. Pojawienia się Kate Camngton,

młodej podopiecznej misji. Zaniedbanej dziewczynki z jedną walizką, bez rodziny,

bez domu, osoby obcej, która liczyła każdego centa, każdego szylinga i wciąż

przechodziła na suahili.

Trzymając kurczowo w ręce list sekretarza, Kate podeszła do drzwi pani Pan-.

Zatrzymała się, by przygładzić czarne włosy i poprawić spódniczkę, potem

zapukała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin