Katherine Scholes
KRÓLOWA DESZCZU
Z angielskiego przełożyła Bożena Krzyźanowska
Świat Książki
Grupa Wydawnicza Berteismann Media
Dla Ciare, Andrew i Hilary, osób, które wraz ze mną w dzieciństwie przeżyty
podróż z jednej ojczyzny do drugiej, z Tanzanii na Tasmanią...
Prolog
1974, Dodoma, Tanzania, Afryka Wschodnia
Na cmentarzu przy katedrze anglikańskiej leżały dwie trumny, przygotowane do
pochówku. Jedna z nich była prawie o trzydzieści centymetrów dłuższa od drugiej,
ale niczym więcej się nie różniły. Proste, pozbawione ozdób skrzynie ze świeżych
desek. Nad nimi stał biskup Wadę - potężny mężczyzna w fioletowych szatach,
haftowanych złotą nitką. Jego zazwyczaj blade policzki zarumieniły się, a po
skroniach spływały
krople potu.
Spojrzał na zgromadzony tłum. Ludzie stali na ścieżkach, wypełniali miejsca
między grobami, siedzieli na maskach i dachach zaparkowanych wzdłuż ogrodzenia
land-roverów, wisieli nawet na gałęziach starych mangowców, które ocieniały
cmentarz.
Misjonarze stali z przodu, wraz z innymi białymi i kilkoma dziennikarzami,
którzy wymachiwali aparatami fotograficznymi i notatnikami. Za nimi tłoczyli się
Afrykańczycy z miasta i misji, elegancko ubrani w zachodnią odzież. Nie
brakowało też Hindusów w turbanach i sari. Na obrzeżach cmentarza skupiali się
ludzie z wioski, którzy wyglądali jak czarne morze, upstrzone barwnymi tkaninami
i pledami.
Biskup podniósł rękę i zaczekał, aż tłum ucichnie. Potem
zaczął czytać z księgi trzymanej przez jednego ze swoich czarnoskórych kapłanów.
Mocny głos zagłuszał cichy szmer rozmów, pokasływania ludzi, szurania nogami,
płacz dzieci i odległy warkot samochodów.
"Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat, i nic też nie możemy [z niego]
wynieść..."*
Po przeczytaniu kilku następnych linijek głos mu się załamał. Biskup wyczuł, że
w tłumie coś się wydarzyło - coś odciągnęło uwagę ludzi. Kiedy uniósł głowę,
skierował wzrok w odległy róg cmentarza. Pojawiła się tam grupka wojowników -
mężczyzn o długich rękach i nogach. Wszyscy mieli włosy posklejane glinką i
naszyjniki z kolorowych paciorków. Przepychali się do przodu, rozsuwając na boki
ludzi z misji. Nad głowami Afrykańczyków sterczały czubki długich włóczni,
błyszczących w promieniach słońca.
W środku grupy szła osłaniana przez mężczyzn biała kobieta. Widać ją było tylko
w prześwitach między nagimi ramionami wojowników. Miała piękną, alabastrową
skórę, spokojne spojrzenie i rozpuszczone rude włosy. Kiedy przesuwała się przez
tłum, rozlegał się cichy pomruk, który rozprzestrzeniał się jak kręgi po wodzie.
Wojownicy zatrzymali się w pobliżu biskupa. Biała kobieta stanęła wraz z nimi i
w milczeniu przyglądała się trumnom, nie zwracając uwagi na to, że jej przybycie
zakłóciło przebieg ceremonii.
Wyglądała dość dziwnie. Była wysoka i chuda, miała na sobie strój koloru khaki,
zaplamiony potem i gliną. W odróżnieniu od innych kobiet ubrana była w spodnie,
podtrzymywane szerokim skórzanym pasem na amunicję. Stała nieruchomo, z kamienną
twarzą, wpatrzona przed siebie.
Biskup wrócił do czytania. Gdy skończył, oznajmił, że chór zaśpiewa hymn. Celowo
stanął przodem do śpiewaków, gdyż chciał przykuć uwagę tłumu. Kątem oka widział
jednak, że milcząca kobieta wciąż stoi w tym samym miejscu...
Wszystkie fragmenty Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia.
"Prowadź mnie, wielki Jahwe, Pielgrzyma przez jałowy kraj..."
Wszyscy śpiewali unisono.
"Chleb niebieski. Chleb niebieski. Karm mnie, póki nie będę miał dosyć..."
Podczas ostatniego wersu hymnu biskup dał ręką sygnał pomocnikom. Wtedy z tłumu
wyłoniła się prowadzona przez jedną z żon misjonarzy dziewczynka. Miała na sobie
świeżo wyprasowaną sukienkę. Gdy szła, dolny obrąbek muskał jej kolana.
Pochyliła głowę, a opadające włosy zakrywały jej twarz. Trzymała w rękach dwa
bukiety kwiatów. Były to byle jak dobrane dzikie orchidee, słoneczniki, rośliny
ogrodowe i polne chwasty - na pewno sama zrobiła te wiązanki.
Kiedy drobniutka postać zbliżała się do trumien, jakaś stojąca z tyłu
czarnoskóra kobieta zaczęła głośno zawodzić. Przyłączyły się do niej inne
Murzynki i wkrótce ich łkanie zagłuszyło śpiew chóru. Można było odnieść
wrażenie, że dotychczas uroczystość przebiegała pod dyktando biskupa i kapłanów.
Jednak widok dziecka zbliżającego się do trumien rodziców wywołał powszechny
ból, który nie mieścił się w ramach liturgii. Przez tłum przetoczył się
bezbrzeżny, głęboki smutek.
Kate stała między dwiema drewnianymi skrzyniami. Jeden bukiet starannie ułożyła
na trumnie ojca, na samym środku wieka. Potem odwróciła się do drugiej skrzyni,
ze zwłokami matki. Spojrzała z góry na deski, próbując przebić je wzrokiem. Czy
mama ma otwarte oczy? - zastanawiała się. Czy też zamknięte, jak we śnie?
Nie pozwolono jej obejrzeć ciał. Powiedziano, że jest za mała. Nikt nie dodał,
że rodzice zostali porąbani maczetami, ale Kate wiedziała, że o to chodzi.
Nawet twarze? - chciała spytać.
Czuła, że nikt nie oczekuje od niej żadnych słów. Chciano, żeby płakała, spała,
jadła, połykała tabletki. Byle nie zadawała pytań.
- To ogromne szczęście, że ciebie tam nie było - mówili wszyscy. - Dzięki Bogu,
przebywałaś w szkole z internatem. Aż strach pomyśleć, co by mogło się...
Z tłumu wyskoczył dziennikarz i przykucnął z aparatem fotograficznym, żeby
uwiecznić moment, kiedy dziecko będzie kładło drugi bukiet. Kiedy wychylił się
do przodu, by zapewnić sobie lepsze ujęcie, Kate spojrzała na niego z kamienną
twarzą. Po jej głowie krążyły słowa, które odsuwały na bok wszelkie myśli.
"Musisz być dzielna. Taka była wola boska.
Musisz być dzielna".
Te słowa Kate usłyszała w języku suahili. Padły z ust afrykańskiej gospodyni,
która zabrała dziewczynkę ze szkoły, gdy już jej wszystko powiedziano.
Powiedziano. Właśnie tak. Usta mężczyzny poruszały się, wypływały z nich słowa.
"Stało się coś strasznego..."
"Musisz być dzielna".
Kate podniosła głowę i spojrzała na tłum. Napotkała nieruchome spojrzenie
wysokiej kobiety o rudych włosach. Wydawała się dziwnie znajoma, ale dziewczynka
była zbyt otępiała, by sobie przypomnieć, skąd zna tę twarz. Po chwili Kate
odwróciła wzrok i popatrzyła za cmentarz. Wszystkie drzewa tonęły w zieleni.
Zbliżały się żniwa. Wyobraziła sobie kukurydzę na poletkach. Sięgałaby jej nad
głowę. Kolby ze złocistymi ziarenkami w jedwabnych osłonkach. Zostało zaledwie
kilka tygodni, by do następnego sezonu zapomnieć o głodzie...
Dziewczynka wróciła na swoje miejsce, u boku żony doktora, i stała tam bez
słowa, ze wzrokiem wbitym w czubki butów - lśniącą, czarną skórę, pokrytą
czerwonym pyłem.
- Wracajmy do domu, dobrze? - zabrzęczał przy uchu głos pani Layton.
Kate spojrzała na nią zakłopotana.
- Do mojego domu, rozumiesz? - uściśliła kobieta. - Nie musisz już tu dłużej
zostawać.
Próbowała się uśmiechnąć do dziecka, ale drżały jej wargi. Pani Layton ujęła
Kate za łokieć i prowadziła przez tłum. Pospieszył za nimi młody mężczyzna z
aparatem fotograficznym i notesem.
- Przepraszam - zaczął, doganiając Kate.
Miał sympatyczną twarz, ale nim zdołał powiedzieć coś więcej, pani Layton
odpędziła go machnięciem ręki.
- Proszę porozmawiać z biskupem - powiedziała, a potem szybko wyprowadziła Kate
poza teren cmentarza.
Kiedy pogrzeb się skończył i przebrzmiały dźwięki ostatniego hymnu, ludzie
zaczęli się rozchodzić. Przedstawiciele mediów popędzili, żeby przeprowadzić
wywiady, a misjonarze kręcili się w niewielkich grupkach, jakby nie chcieli
przyjąć do wiadomości, że ceremonia dobiegła końca.
Młody dziennikarz podszedł do biskupa, który wciąż stał w pobliżu obu grobów i
spoglądał na dwa kopczyki świeżej ziemi.
- Wasza Ekscelencjo, mam kilka pytań... - zagaił młodzieniec.
- Misja wydała oświadczenie - przerwał mu biskup. Mężczyzna kiwnął głową. Dwa
dni temu czytał ten dokument. Potwierdzano w nim, że w wysuniętej daleko na
zachód placówce, znajdującej się w pobliżu granicy z Rwandą, zamordowano parę
misjonarzy - doktora Michaela Carringtona i jego żonę, Sarah. Motywy zabójstwa
pozostają nieznane. Dodano, że w tym czasie na terenie placówki przebywała
gościnnie trzecia biała osoba, która nie doznała żadnych obrażeń. To wszystko.
Nie podano jeszcze jednej "informacji", która jakby na przekór lotem błyskawicy
rozeszła się po Dodomie. Że kobieta, która padła ofiarą mordu, przed śmiercią
była naga, i co dziwniejsze, ktoś wetknął jej do ust jajko.
- Chciałbym uściślić pewne sprawy - wyjaśnił dziennikarz. Biskup spojrzał na
mężczyznę i kiwnął głową na znak, że się zgadza. Teraz, kiedy zrobił, co do
niego należało, to znaczy odprawił ceremonię pogrzebową, wyglądał na zmęczonego
i zrozpaczonego. Dziennikarz domyślał się, że nie uda mu się uzyskać odpowiedzi
na wszystkie pytania.
- Czy może Wasza Ekscelencja potwierdzić pogłoski o jajku? - zaczął.
Biskup zrobił zbolałą minę, ale młody człowiek nie przestawał naciskać.
- I że miała je... w ustach... pani Carrington? Biskup przytaknął.
- Wszystko stało się tuż przed Wielkanocą, przypuszczalnie więc miała to być
aluzja do pisanek, jakimi obdarowują się z tej okazji chrześcijanie. - Mówił
bezbarwnym głosem, jakby recytował wcześniej przygotowaną odpowiedź. - Na całym
świecie, wszędzie gdzie dotarło głoszone przez Chrystusa przesłanie miłości, są
ludzie, którzy odpowiadają na tę naukę nienawiścią.
Zaczerpnął powietrza. Dziennikarz zerknął do notesu i zadał następne pytanie.
- Ile lat ma dziewczynka?
- Dwanaście.
- Co się z nią stanie?
- Wróci do Australii. Nie ma bliskich krewnych. Jej prawnym opiekunem będzie
sekretarz misji. Niczego jej nie zabraknie. Pójdzie do najlepszej szkoły.
Dziennikarz robił notatki.
- Jak mała sobie radzi?
- Jest silna - odparł biskup ponuro. - Możemy się tylko modlić, by wiara dodała
jej otuchy.
Za ich plecami pojawił się następny reporter - starszy mężczyzna z
przerzedzonymi siwymi włosami i rumianą twarzą. Kiedy otworzył usta, biskup
potrząsnął głową.
- Wystarczy. Proszę... - Odwrócił się.
Starszy pan nie dał się zbić z tropu i zadał pytanie:
- A kobieta, która przebywała na terenie misji? Czy to nie Airnah Mason?
- Owszem - przyznał biskup na odchodnym. Obaj dziennikarze rzucili się za nim.
- Była świadkiem morderstwa? Znajdowała się w tym samym miejscu? - ciągnął
starszy z panów. Nie czekając na odpowiedź biskupa, naciskał: - W takim razie
dlaczego nic jej się nie stało? Zważywszy na to, co przydarzyło się tamtej
parze...
Młodszy z dziennikarzy wyglądał na zaszokowanego takim sposobem zadawania pytań,
ale pędził za nimi.
- Czy to prawda, że... panna Mason była kiedyś... misjonarką? Że zmuszono ją do
złożenia rezygnacji? Może mi Wasza Ekscelencja powiedzieć, dlaczego?
Przybierająca na sile fala pytań starszego pana nagle została powstrzymana, gdyż
biskup się odwrócił. Był postawnym mężczyzną, a jego twarz aż płonęła ze złości.
Obaj dziennikarze cofnęli się o krok.
Biskup odszedł, zostawiając swoich rozmówców.
- Ona naprawdę tam była - wyjaśnił siwowłosy mężczyzna. - Mam na myśli pannę
Mason.
Oblizał wargi, jakby wybierał się na drinka. Młody człowiek rozejrzał się
niespokojnie.
- Rozmawiał pan z nią?
- Próbowałem. - Mężczyzna podrapał się po nosie. - Póki jeden z jej
"ochroniarzy" nie pokazał mi końca włóczni, która wyglądała na wyjątkowo ostrą.
- Potrząsnął głową. - Szkoda.
Wepchnął obgryziony, kulfoniasty ołówek do kieszeni, wzruszył ramionami i
odszedł.
Kate przebywała w słonecznym salonie. Obcy ludzie podty-kali jej jedzenie.
Wzięła do ust zimną, pozbawioną smaku papkę. Przełknęła kilka łyżeczek i
odsunęła talerz.
Potem zabrano ją do magazynku, gdzie stało rzędem kilka skrzynek po herbacie.
Pani Layton wyjaśniła, że ktoś w Lan-gali spakował dobytek jej rodziców i
dostarczył go tutaj. Skrzynie w odpowiednim czasie zostaną wysłane do Australii.
Pani Layton wręczyła Kate kilka rzeczy, które odłożono specjalnie dla niej,
wychodząc z założenia, że mogą się przydać dziewczynce. Była tam Biblia ojca i
skromna biżuteria matki.
- Dziękuj ę-powiedziała Kate.
Ledwo zerknąwszy na te przedmioty, położyła je na podłodze. Potem podeszła do
jednej ze skrzyń i zaczęła przeglądać znajdujące się w niej rzeczy. Wyjęła lalkę
- tę, którą w każde Boże Narodzenie owijano w białe płótno i kładziono do żłobka
jako Dzieciątko Jezus. ;
- Zatrzymaj ją sobie - zaproponowała pani Layton, wychodząc z założenia, że
zabawka doda dziewczynce otuchy.
Kate wrzuciła lalkę z powrotem do skrzyni i odwróciła się, by zajrzeć do kartonu
ze starą odzieżą.
- Moim zdaniem tych rzeczy nie ma po co zatrzymywać -oświadczyła pani Layton. -
Jest tu przede wszystkim odzież. Rozda sieją czarnoskórym.
Zmarszczyła czoło, kiedy Kate pochyliła się i wyjęła parę starych butów.
Należały do Sarah. To w nich codziennie biegała po kuchni, szpitalu i terenie
misji. Lśniły czystością, ale były miękkie i popękane od chodzenia. Kate
zbliżyła twarz do butów, wdychając piżmowy zapach wyschniętego potu. Potem
przytuliła je do piersi.
Po kilku chwilach pani Layton podeszła i położyła dłoń na ramieniu dziewczynki.
- Popłacz sobie, kochanie. Lepiej nie dusić tego w środku. Kate stała z
pochyloną głową. Nie mogła płakać. Miała wrażenie, że łzy utknęły gdzieś po
drodze, tworząc w gardle bolesną kluchę.
Gdy Kate została sama w pustym pokoju gościnnym, uklękła przy łóżku, żeby się
pomodlić. Poruszała wargami, ale nie potrafiła znaleźć słów. Nie była w stanie
myśleć. Czuła się zagubiona i pusta, jakby ona również umarła. Zastanawiała się,
czy to z powodu pigułki, którą dał jej doktor Layton. Po kilku minutach wstała.
Znalazła buty Sarah i wsunęła w nie stopy. Były o wiele za duże. Gdyby próbowała
w nich chodzić, na pewno by się przewróciła. Usiadła na brzegu łóżka. Rozdeptana
skóra i wyżłobione przez nogi matki zagłębienia, które czuła w tych butach,
dodawały jej otuchy. Kate wyobraziła sobie, że Sarah właśnie je zdjęła i wciąż
są ciepłe... To ją uspokoiło, a potem zaczęło działać lekarstwo przytępiające
ból.
Już niemal zasypiając, Kate położyła się do łóżka i wcisnęła między ciasno
wetknięte prześcieradła. Nagle usłyszała, że otwierają się drzwi. Szybko
zamknęła oczy. Zesztywniała, czekając na uścisk obcej kobiety. Matki innej
dziewczynki.
Ale osoba, która weszła i stanęła obok, pachniała zimnym popiołem i masłem. Kate
zerknęła spod przymkniętych powiek.
- Ordena? - szepnęła imię starej niani. Nie - powiedziała sobie. To niemożliwe.
Kto by ją tu sprowadził? Taki kawał drogi z Langali...
- Czyż to nie ja kołysałam cię jako maleńkie dziecko? - odparła kobieta.
- Przyszłaś - westchnęła Kate, ledwo w to wierząc.
- Przyszłam.
Ordena pochyliła się i wzięła Kate w ramiona. Powoli, delikatnie kołysała
dziewczynkę, jakby znów była niemowlęciem. Stara niania poruszała się w przód i
w tył, w przód i w tył, w równym rytmie afrykańskiej kołysanki. Powoli Kate
rozluźniła się i uspokoiła w dobrze znanych objęciach. W końcu mogła popłakać.
Część I
1990, Melbourne, Australia
Przy łokciu Kate pojawiła się srebrna taca z dwoma kieliszkami szampana. Wzięła
jeden z nich i postawiła go ostrożnie obok papierów.
- Dzięki.
Zerknęła na stojącą obok młodą pielęgniarkę i sprawdziła przypiętą do bluzki
plakietkę. Przeczytała: "Meg McCausIand. Tymczasowa pomoc".
- Jesteś z agencji?
Meg kiwnęła twierdząco głową.
- Byłam tu kilka miesięcy temu. Myślałam, że podczas Bożego Narodzenia będzie
spokojniej. Kate potrząsnęła głową.
- To dla nas najgorętszy okres. - Zniżyła głos. - Mówią przyjaciółkom, że
wyjeżdżaj ą na święta, a przychodzą tutaj. Na sylwestra mogą wrócić do domu.
Meg się uśmiechnęła.
- Odmłodzone i bez zmarszczek! To niezły plan, jak sądzę... jeśli człowiek może
sobie na to pozwolić.
Kate uśmiechnęła się i upiła łyk szampana. Zimne bąbelki połaskotały ją w język,
później poczuła łagodny, wspaniały smak. Zerknęła na zegarek i wróciła do swoich
notatek.
Meg kręciła się w pobliżu, dolewając olejek eteryczny do
kominka. Potem podniosła maleńką buteleczkę i przeczytała napis: "Kadzidło
betlejemskie na Boże Narodzenie". Westchnęła.
- Co roku wmawiam sobie, że biorę świąteczny dyżur ze względu na wysokie
wynagrodzenie. Potem łapię się za głowę i żałuję. - Odwróciła się do Kate. - A
pani? Nie udało się pani wymigać?
- Nie mam nic przeciwko pracy w Boże Narodzenie - odparła Kate, nie przerywając
pisania. - Nie jestem osobą religijną-
- A co ze świątecznym obiadem? - spytała Meg. - Rodzina nie chciałaby, żeby
usiadła pani z nimi do stołu?
Kate potrząsnęła głową. Pochyliła się, żeby zebrać suche płatki, które upadły na
telefon.
- Pani rodzice nie mieszkają w Melbourne? - dociekała Meg.
- Nie.
- W innym stanie?
Kate przesunęła teczki. Czuła, że Meg czeka na odpowiedź.
- Nie żyją - wyjaśniła. - Wiele lat temu zginęli w wypadku. Meg przyglądała się
jej zaszokowana.
- Przepraszam - powiedziała. - Najmocniej przepraszam. Zapadła pełna napięcia
cisza. Gdzieś w głębi budynku ktoś śpiewał kolędy.
- Nie ma sprawy - ucięła Kate, ponieważ zrobiło jej się żal młodej dziewczyny. -
Nie mogłaś o tym wiedzieć. - Wzięła do ręki harmonogram. - Lepiej zacznij
obchód. Pani James powinna mieć zdjęty opatrunek. Pacjentka spod dwójki również.
Żadna z nich nie lubi czekać.
- Zauważyłam! - Meg z ulgą powitała zmianę tematu. -Prawdę mówiąc, nie wiem, jak
pani je znosi, pracując na pełnym etacie. Wiem, że zarobki są dobre, ale...
- Lubię tę pracę - wyjaśniła Kate. Meg uniosła brwi.
- Za to wszystko?
Rozejrzała się po świetnie wyposażonej dyżurce, W Wil-
loughby Centre for Aesthetic Surgery nie oszczędzano na zakupach. Nawet choinkę
przystrojono tak, by pasowała do kolorystyki wnętrz - była beżowa, ozdobiona
złotymi aniołkami i błękitnymi jedwabnymi kokardkami.
- Nie - zapewniła szybko Kate. - To nie ma znaczenia. Po prostu cieszy mnie, że
ludzie chcą korzystać z naszych usług. Przychodzą do nas z własnego wyboru. A to
nie jest prawdziwy szpital. Nie ma nagłych przypadków. Wszystko przebiega
spokojnie...
- Dlaczego została pani pielęgniarką? - zainteresowała się Meg. - Skoro tak pani
do tego podchodzi.
Kate przez chwilę milczała, potem wzruszyła ramionami.
- Myślę, że to zwyczajna historia. Florence Nightingale...
- No tak. - Meg przytaknęła. - Mężczyźni w białych kitlach i tak dalej.
Kate uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Znała wiele pielęgniarek, które miały
nadzieję, że uda im się upolować jakiegoś lekarza, ale ona do nich nie należała.
Błysnęło światełko. Wzywała pomocy któraś z pacjentek. Meg niechętnie wyszła na
oddział.
Kate wróciła do swoich papierów. Tym razem się spieszyła, dlatego jej pismo
stało się niewyraźne. Postanowiła wyjść, nim Meg wróci. Miała dość
bezceremonialnych pytań, które pociągały za sobą konieczność odpowiedzi.
"Dlaczego została pani pielęgniarką?" - spytała Meg. Kate uśmiechnęła się
ponuro, zastanawiając się, co pomyślałaby pełniąca dyżur dziewczyna, gdyby znała
prawdziwą odpowiedź. Przecież wyboru dokonano za nią, gdy miała zaledwie
piętnaście lat, a o jej przyszłości zadecydowało zrządzenie losu...
Kate wylegiwała się na trawniku w ogrodzie szkolnym, kiedy wezwano ją do
gabinetu dyrektorki. Nie było w tym nic dziwnego. Misja przekazała szkole
większość spraw dotyczących opieki nad Kate, dlatego dziewczynka często była
wzywana do pani Parr w celu omówienia różnych spraw, od przyjęć urodzinowych
poczynając, a na zakupach nowej odzie-
ży sportowej kończąc. Jednak tym razem Kate poczuła dziwny niepokój. Zdawała
sobie sprawę, że zbliża się Wielki Tydzień, a wraz z nim przemilczana i
nieobchodzona rocznica jej przyjazdu do szkoły. Pojawienia się Kate Camngton,
młodej podopiecznej misji. Zaniedbanej dziewczynki z jedną walizką, bez rodziny,
bez domu, osoby obcej, która liczyła każdego centa, każdego szylinga i wciąż
przechodziła na suahili.
Trzymając kurczowo w ręce list sekretarza, Kate podeszła do drzwi pani Pan-.
Zatrzymała się, by przygładzić czarne włosy i poprawić spódniczkę, potem
zapukała.
...
zck68