WILBUR SMITH
BŁĘKITNY HORYZONT
Z angielskiego przełożyli
GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK
PIOTR JANKOWSKI
.
Książkę tę dedykuję mojej żonie Mokhiniso. Nasze pierwsze trzy lata spędzone razem
upłynęły w oczarowaniu. Nie mogę się doczekać następnych trzydziestu.
Stali w trójkę na samym brzegu morza i patrzyli na księżyc rzucający migotliwe pasmo światła na ciemną wodę.
— Pełnia za dwa dni — rzekł pewnym głosem Jim Courtney. — Wielkie czerwone steenbras * będą głodne jak lwy. — Fala rozlała się po plaży, obmywając pianą jego kostki.
— Spuśćmy łódź na wodę, zamiast tu stać i mleć ozorami — zaproponował Mansur Courtney, kuzyn Jima. Jego włosy lśniły w świetle księżyca niczym świeżo wytłoczony miedziak, a uśmiech był równie jasny. Szturchnął lekko łokciem stojącego obok czarnoskórego młodzieńca, który miał na sobie tylko przepaskę biodrową. — No dalej, Zama. —Pochylili się. Skif drgnął niechętnie i chłopcy popchnęli jeszcze raz, lecz łódź utknęła głęboko w piasku.
— Zaczekajmy na następną dużą falę — rzucił Jim. Ustawili się przy łodzi. —Nadchodzi! — Bałwan spiętrzył się w oddali, a potem zaczął sunąć w ich stronę, nabierając wysokości. Buchnął białą pianą na linii załamania i rozpłynął się, unosząc wysoko dziób łodzi; jego impet zachwiał młodymi mężczyznami, którzy musieli się chwycić krawędzi burty. Spieniona woda sięgała im do pasa.
— Teraz, razem! — krzyknął Jim i wszyscy naraz wparli się w skif. — Biegiem! — Łódka oderwała się od piasku; chłopcy wykorzystali siłę cofającej się fali i biegli, aż woda sięgnęła im do ramion. — Do wioseł! — rozkazał Jim, wypluwając wodę, gdy następna fala załamała się nad jego głową. Chwycili się burty
* Red Steenbras — Petrus rupestris.
i wciągnęli na pokład, ociekając wodą i śmiejąc się z podniecenia; złapali za długie wiosła, które leżały przygotowane, i błyskawicznie wsunęli je w dulki.
— I raaz! — Wiosła uderzyły o powierzchnię, śmignęły i wynurzyły się, pryskając srebrem w blasku księżyca, zostawiając za sobą na powierzchni maleńkie połyskujące wiry. Skif przestał tańczyć, wioślarze złapali dobrze znany rytm.
— W którą stronę? — zapytał Mansur. On i Zama spoglądali na Jima, w naturalny sposób oczekując od niego decyzji. Jim zawsze był przywódcą.
— Do Kotła! — odparł zdecydowanie chłopak.
— Tak myślałem — roześmiał się Mansur. — Wciąż nie przebaczyłeś Wielkiej Julii. — Zama splunął przez burtę, ani na chwilę nie gubiąc rytmu.
— Strzeż się, Somoja. Wielka Julia też ci nie wybaczyła — rzekł Zama. Mówił w swoim ojczystym języku lozi. Imię Somoja, czyli Dziki Wiatr, nadano Jimowi w dzieciństwie ze względu na krewki temperament.
Jim zmarszczył czoło na to wspomnienie. Żaden z nich nigdy nie widział ryby, którą nazwali Wielką Julią, lecz wiedzieli, że to samica, a nie samiec, bo tylko one rosły tak wielkie i miały taką siłę. Czuli wówczas tę moc na drżącej, napiętej lince, z której pryskała woda i która aż dymiła, przesuwając się po krawędzi burty i żłobiąc głęboką bruzdę w twardym drewnie. Z ich dłoni ciekła krew.
— W tysiąc siedemset piętnastym mój ojciec był na Maid of Oman, kiedy statek utknął na mieliźnie — powiedział Mansur w swoim ojczystym języku arabskim. — Mat chciał wziął linę i przepłynąć na brzeg. Był w połowie drogi, kiedy podpłynął do niego od dołu wielki czerwony steenbras. Woda była tak czysta, że zauważyli go, kiedy był na głębokości trzech sążni. Odgryzł matowi nogę nad kostką i połknął, tak jak pies połyka kurze skrzydełko. Mat krzyczał i bił rękami o wodę, czerwoną od jego krwi, próbując odstraszyć rybę. Lecz steenbras krążył pod nim, odgryzł mu drugą nogę i wciągnął mata w głębinę. Nigdy więcej go nie zobaczyli.
— Opowiadasz tę historię zawsze, ilekroć chcę płynąć do Kotła — burknął Jim.
— I za każdym razem dostajesz takiej cykorii, że o mało w portki nie narobisz — odparł po angielsku Zama. Spędzili ze sobą tyle czasu, że wszyscy trzej posługiwali się płynnie trzema językami — angielskim, arabskim i lozi — i bez wysiłku przechodzili z jednego na drugi.
Jim roześmiał się, bardziej żeby sobie ulżyć niż z rozbawienia.
— Powiedz mi, poganinie, jeśli łaska, gdzieś się nauczył tego okropnego powiedzonka?
— Od twój ego dystyngowanego ojca—odparował z uśmiechem Zama, a Jim nie znalazł odpowiedzi, co rzadko mu się zdarzało.
Spojrzał na jaśniejący horyzont.
— Za dwie godziny zacznie świtać. Chcę być już wtedy nad Kotłem. To najlepsza pora, żeby zapolować na Julię.
Wypływali na środek zatoki, przemykając po grzbietach bałwanów, sunących luźnymi szeregami po długiej wędrówce przez południowy Atlantyk. Wiatr dął wprost od dzioba, więc nie mogli podnieść jedynego żagla. Za nimi wznosił się majestatycznie płaski wierzchołek Góry Stołowej. Niżej rysowały się kontury zakotwiczonych statków i jachtów; większość dużych jednostek miała opuszczone reje. Ten port był serajem południowych mórz. Statki handlowe i okręty wojenne holenderskiej Kompanii Wschodnio-indyjskiej, VOC *, oraz jednostki z kilku innych krajów zawijały do Przylądka Dobrej Nadziei, by uzupełnić zapasy żywności i dokonać niezbędnych napraw po długich oceanicznych rejsach.
O tak wczesnej godzinie na brzegu paliło się niewiele świateł, nie licząc słabych latarń na murach zamku i lamp w portowych tawer-nach, w których wciąż bawiły się załogi zakotwiczonych statków. Wzrok Jima powędrował naturalnie do pojedynczego punktu światła, który dzieliła od innych ponad mila ciemności. Był to magazyn i biuro Kompanii Handlowej Braci Courtneyów; Jim wiedział, że światło pali się w gabinecie ojca na drugim piętrze ogromnego składu.
— Papcio znów liczy szekle — rzekł ze śmiechem. Tom Court-ney, ojciec Jima, był jednym z najbogatszych kupców na Przylądku Dobrej Nadziei.
— Już widać wyspę — oświadczył Mansur, nie roniąc ani jednego pociągnięcia wiosłami, i Jim wrócił myślą do czekającego ich zadania. Przesunął linę rumpla, owiniętą wokół dużego palca jego bosej prawej stopy. Zmienili nieco kurs, kierując się na północny kraniec wyspy Robben, Foczej Wyspy. Na skalistym przylądku wprost roiło się od tych rybożernych zwierząt. Chłopcy już czuli w nocnym powietrzu ciężki odór ich odchodów. Jim stanął na ławeczce, żeby poszukać na brzegu punktów orientacyj-
* VOC — Yerenigde Oostindische Compagnie, holenderska Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska.
nych, które pomogłyby mu ustawić łódź dokładnie nad głębiną, którą nazwali Kotłem.
Nagle krzyknął i opadł na ławkę.
— Patrzcie na tę wielką niezdarę! Zaraz nas staranuje! Wiosłujcie, do licha, wiosłujcie! — Wysoki okręt pod ogromną masą żagli szybko i bezszelestnie opłynął północny cypel wyspy. Popędzany północno-zachodnim wiatrem sunął z przerażającą szybkością prosto na mały skif.
— Przeklęty holenderski kretyn! — wrzasnął Jim, pchając długie wiosło. — Lądowy szczur, bękart portowej dziewki! Nawet nie zapalił latarni.
— Powiedz, jeśli łaska, gdzieś się nauczył takich wyrażeń? — wydyszał Mansur między jednym rozpaczliwym uderzeniem wiosłami a drugim.
— Jesteś takim samym pajacem jak ten głupi holender — burknął ponuro Jim. Statek już zawisł nad nimi; jego fala dziobowa lśniła srebrzyście w blasku księżyca.
— Trzeba ich ostrzec! — zawołał nagle Mansur, widząc, że niebezpieczeństwo jest coraz bliżej.
— Nie warto zdzierać gardła — rzucił Zama. — Wszyscy śpią jak zabici. Nie usłyszą cię. Wiosłuj!
Wparli się w wiosła; mała łódka prawie śmigała po wodzie, lecz wielki okręt zbliżał się jeszcze prędzej.
— Chyba przyjdzie.nam skakać? — powiedział Mansur pytającym, pełnym napięcia tonem.
— Świetnie! — warknął Jim. — Jesteśmy dokładnie nad Kotłem. Sprawdzimy opowieść twojego ojca. Którą nogę Wielka Julia odgryzie ci najpierw?
Wiosłowali zawzięcie, w milczeniu; choć noc była chłodna, na ich ściągniętych twarzach błyszczały krople potu. Kierowali się do skał, gdzie wielki żaglowiec nie mógł ich staranować, lecz byli jeszcze o cały kabel od nich, a wysokie żagle wisiały nad nimi, przesłaniając gwiazdy. Słyszeli już wiatr dudniący w płótnie, trzeszczenie drewnianego poszycia i melodyjny pomruk fali dziobowej. Żaden z chłopców nie odezwał się słowem, lecz napierając na wiosła, spoglądali z przerażeniem na okręt.
— Słodki Jezu, ratuj! — szepnął Jim.
— Na Allaha! — zawołał cicho Mansur.
— Na wszystkich ojców mojego plemienia!
Każdy wołał swojego boga lub bogów. Zama ani na chwilę nie
10
przerwał wiosłowania, lecz jego białe błyszczące oczy lśniły na tle czarnej twarzy, gdy patrzył na zbliżającą się śmierć. Fala przed okrętem podniosła ich, a potem odrzuciła; zsuwali się z jej grzbietu rufą w dół. Pawęż zanurzyła się i lodowata woda runęła na łódź. Wszyscy trzej chłopcy zostali wyrzuceni przez burtę w jednej sekundzie, gdy potężny kadłub żaglowca uderzył w skif. Zanurzając się, Jim uświadomił sobie, że było to tylko muśnięcie. Łódka została ciśnięta w bok, ale nie słyszał trzasku pękającego drewna. Wpadł głęboko w wodę, chciał jednak zanurkować jeszcze głębiej. Wiedział, że zetknięcie z dnem okrętu byłoby fatalne w skutkach. Kadłub musiał być pokryty grubą warstwą pąkli po oceanicznym rejsie, a ich ostre jak brzytwa muszle zdarłyby mu ciało do kości. Spodziewając się straszliwego bólu, napiął wszystkie mięśnie, lecz ból nie nadszedł. Paliły go płuca, pierś rozpaczliwie walczyła o oddech. Zwalczył to pragnienie i zwrócił się ku powierzchni dopiero wtedy, gdy był pewien, że okręt się oddalił. Przez czystą wodę ujrzał złoty zarys księżyca, nikły i drżący, i popłynął ku niemu, wytężając wszystkie siły mięśni i woli. Nagle wyskoczył na powierzchnię i napełnił płuca powietrzem. Przewrócił się na plecy, zachłysnął, zakrztusił i jeszcze raz wciągnął w usta życiodajną słodycz.
— Mansur! Zama! — wycharczał, natężając zbolałe płuca. — Gdzie jesteście? Wynurzcie się, do licha. Niech was usłyszę!
— Tutaj! — usłyszał głos Mansura. Jim obrócił głowę; jego kuzyn trzymał się kurczowo rękami zalanego skifu, długie rude kędziory przylepiły mu się do twarzy jak futro do skóry foki. W tej samej chwili na powierzchni pojawiła się jeszcze jedna głowa.
— Zama! — Jim podpłynął do niego dwoma uderzeniami ramion i pomógł mu się wynurzyć. Zama zakaszlał, z jego ust buchnął strumień morskiej wody i wymiocin. Próbował złapać Jima obiema rękami za szyję, lecz ten wyniknął się zręcznie. Dopiero gdy Zama rozluźnił uścisk, pociągnął go do kołyszącego się skifu.
— Złap się! — rzekł, kierując jego dłonie do burty. Wisieli na niej wszyscy trzej, chwytając gorączkowo oddech.
Jim pierwszy doszedł do siebie i uniósł się gniewem.
— Parszywy drań! — wycharczał, spoglądając za znikającym okrętem, który żeglował sobie beztrosko dalej. — Nawet nie wie, że omal nas nie pozabijał.
— Śmierdzi gorzej niż focza kolonia — dodał chrapliwie Mansur. Wysiłek mówienia sprawił, że znów zaniósł się kaszlem.
11
Jim wciągnął nosem cuchnące powietrze.
— Cholerny niewolnik. — Splunął. — Wszędzie poznam ten smród.
— Albo zesłaniec — zauważył Mansur. — Pewnie przewozi więźniów z Amsterdamu do Batawii. — W świetle księżyca widzieli, jak żagle zmieniają kształt; statek kierował się w głąb zatoki, gdzie stały na kotwicy inne jednostki.
— Chciałbym dopaść tego kapitana w jakiejś portowej spelunce — mruknął posępnie Jim.
— Zapomnij o tym! — poradził Mansur. — Wepchnąłby ci nóż między żebra albo w jakieś inne czułe miejsce. Wylejmy wodę z łódki.
Skif wystawał tylko kilka palców nad powierzchnię, więc Jim musiał się wciągnąć na pawęż. Pomacał pod ławką i znalazł drewniany ceberek. Szykując się do niebezpiecznej przeprawy, przywiązali cały sprzęt do kadłuba. Jim zaczął wylewać wodę za burtę. Opróżnił łódkę do połowy, kiedy Zama ochłonął na tyle, by wspiąć się na pokład i chwycić za wiadro. Jim wciągnął wiosła, wciąż pływające obok skifu, a potem sprawdził resztę wyposażenia.
— Sprzęt wędkarski jest w łodzi. — Otworzył worek i zajrzał do środka. — Nawet przynęta została.
— Płyniemy dalej? — spytał powątpiewająco Mansur.
— Pewnie, że tak! Czemuż by nie, do diabła?
— Omal się nie potopiliśmy... — odparł Mansur, spoglądając niepewnie na Jima.
— Ale żyjemy — zauważył raźno Jim. — Zama wylał wejdę, a do Kotła został niecały kabel. Wielka Julia czeka na śniadanie. Trzeba ją nakarmić. — Zajęli miejsca na ławeczkach i chwycili długie wiosła. — Przez tego bałwana straciliśmy godzinę łowienia — poskarżył się Jim.
— Mogłeś stracić o wiele więcej, Somoja — roześmiał się Zama — gdybym nie zdążył cię wyłowić... — Jim wyciągnął z torby zdechłą rybę i cisnął nią w głowę Zamy. Błyskawicznie odzyskiwali dobry humor, a wraz z nim ochotę do przyjacielskich żartów.
— Wiosłujcie ostrożnie, wpływamy nad skraj głębiny — ostrzegł Jim. Operacja ustawiania łodzi nad skalistą studnią była bardzo delikatna. Musieli rzucić kotwicę na występ na południe od Kotła, a potem pozwolić się znieść prądowi nad głębię oceanicznego kanionu. Prąd, od którego wzięło nazwę to miejsce, utrudniał zadanie, więc dwukrotnie chybili. Pocąc się i klnąc, musieli wy-
12
ciągać pięćdziesięciofuntowy kamień służący jako kotwica i próbować od nowa. Świt skradał się od wschodu jak złodziej, gdy Jim zanurzał w głębinie linę, by upewnić się, że są w idealnej pozycji. Zmierzył rozpostartymi ramionami długość ociekającej wodą liny. — Trzydzieści trzy sążnie! — zawołał. Ołowiany ciężarek stuknął o dno łodzi. — Prawie dwieście stóp. Jesteśmy dokładnie nad jadalnią Wielkiej Julii. — Wprawnie, płynnym ruchem obu rąk podnosił ciężarek. — Przynęta, chłopcy! — Mansur otworzył worek, a Jim wyciągnął spod jego rąk najlepszą przynętę, cefala długiego jak jego przedramię. Złapał go wczoraj w sieć w lagunie nieopodal składu. — To dla ciebie za dobre — wyjaśnił. — Trzeba prawdziwego rybaka, żeby poskromić Julię. — Przełożył ostrze stalowego haczyka na rekiny przez oczodoły cefala. Haczyk był szeroki na dwie dłonie. Jim wytrząsnął linkę. Był to dziesięciosto-powy stalowy łańcuch, lekki, ale mocny. Wykuł go specjalnie dla Jima pracujący u Toma Courtneya kowal Alf: Chłopak był pewien, że łańcuch wytrzyma tarcie o rafę, nawet gdy będzie go ciągnął wielki królewski steenbras. Zakręcił kilka razy przynętą nad głową, wypuszczając coraz więcej linki, by wreszcie zamachnąć się i rzucić ją z łańcuchem daleko na zieloną taflę. Przynęta wpadła w toń, a linka poszła za nią. — Prosto w gardło Wielkiej Julii — ucieszył się Jim. — Tym razem się nie wymknie. Tym razem będzie moja. — Kiedy poczuł, że ciężarek uderza w dno, położył na deskach skifu zwój linki i przydepnął go mocno bosą stopą. Potrzebował obu rąk, by opierać się prądowi i utrzymywać łódź nieruchomo nad Kotłem, gdy ciężka linka będzie się zanurzać w głębinę.
Zama i Mansur łowili na mniejsze haczyki i cieńsze linki, wykorzystując jako przynętę kawałeczki makreli. Prawie od razu zaczęli wyciągać ryby: różowoczerwone stumpnose*, srebrzyste leszcze, nakrapiane tigery, które piszczały jak świnki, kiedy zdejmowali je z haczyków i wrzucali do zęz.
— Rybie przedszkole dla małych chłopców! — drwił Jim, uważnie obserwując swoją linkę i wiosłując powoli, żeby utrzymać pozycję skifu pchanego morskim prądem. Słońce wzniosło się wyżej nad horyzont i rozgrzało powietrze. Jim i Mansur poszli za przykładem Zamy i zrzucili z siebie odzież, pozostając w samych przepaskach. Tymczasem foki wylegiwały się na skałach, nurkowały i baraszkowały tuż obok zakotwiczonego skifu. Nagle jeden z większych
* Red Stumpnose — Chrysoblephus gibbiceps.
13
okazów dał nura pod łodzią, chwycił w zęby rybę, którą holował Mansur, zerwał jaz haczyka i wynurzył się z nią kilka jardów dalej.
— Wstrętne bydlę, skaranie boskie! — krzyknął wściekły Mansur, widząc, jak foka kładzie się na grzbiecie z rybą w zębach i rozrywa ją błyszczącymi kłami. Jim rzucił wiosło i sięgnął do worka. Wyjął z niego procę i załadował ją kamieniem. Amunicję zebrał w strumieniu w pomocnej części rodzinnej posiadłości. Każdy kamień był zaokrąglony, gładki i doskonale wyważony. Jim ćwiczył rzut z procy i osiągnął taką wprawę, że umiał trafić lecącą wysoko gęś cztery razy na pięć rzutów. Zakręcił procą nad głową, aż zafurczała, i wypuścił kamień, który poleciał jak wystrzelony ze skórzanego mieszka. Pocisk trafił fokę w sam środek krągłej czaszki; rozległ się trzask pękającej kości. Zwierzę zginęło momentalnie, a prąd uniósł drgające konwulsyjnie zwłoki.
— Już nie będzie kradła ryb — rzekł Jim, chowając broń z powrotem do worka. — A reszta może nauczy się dobrych manier. — Pozostałe foki błyskawicznie zanurkowały ł odpłynęły od skifu. Jim chwycił wiosło i po chwili wrócili do przerwanej rozmowy.
Tydzień wcześniej Mansur wrócił jednym ze statków Courtneyów z rejsu handlowego wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki. Dotarli aż do Ormuzu. Opowiadał towarzyszom o cudach i niezwykłych przygodach, których zaznał wraz z ojcem, kapitanem Gift ofAllah.
Ojciec Mansura, Dorian Courtney, był współwłaścicielem firmy. W wieku dziecięcym został porwany przez arabskich piratów i sprzedany księciu Omanu, który go adoptował i nawrócił na islam. Jego przyrodni brat Tom był chrześcijaninem, Dorian zaś — muzułmaninem. Tom odnalazł i uratował młodszego brata od Arabów, i razem założyli świetnie działającą spółkę. Każdy miał prawo prowadzić handel w częściach świata, w których panowały różne religie, dzięki czemu ich interes kwitł. Przez dwadzieścia lat handlowali w Indiach, Arabii oraz Afryce, a egzotyczne towary sprzedawali w Europie.
Jim spojrzał na twarz kuzyna i po raz kolejny pozazdrościł mu urody i wdzięku. Mansur odziedziczył te przymioty po ojcu, zwłaszcza gęste złotorude włosy, które spadały mu na kark. Był gibki i zgrabny, podczas gdy Jim, który wrodził się w swojego ojca, miał mocną i krępą sylwetkę. Ojciec Zamy, Aboli, porównywał ich do byka i gazeli.
Mansur przerwał opowieść, żeby podrażnić się z Jimem.
14
— Coś kiepsko się starasz, kuzynie! Zanim się obudzisz, napełnimy z Zamą łódkę po brzegi rybami. Złapże coś wreszcie!
— Zawsze wyżej ceniłem jakość niż ilość — odparował pogardliwie Jim.
— Nie masz nic lepszego do roboty, więc opowiedz nam o swojej podróży do krainy Hotentotów — zaproponował Mansur, wrzucając do skifu kolejną trzepoczącą się rybę.
Szczera, choć niezbyt urodziwa twarz Jima rozjaśniła się, gdy przypomniał sobie przygody. Odruchowo spojrzał na północ przez zatokę na poszarpane góry, które poranne słońce pomalowało najjaśniejszym złotem.
— Wędrowaliśmy przez trzydzieści osiem dni — zaczął z dumą. —Na północ przez góry i wielką, bezludną równinę, daleko za granice kolonii, które gubernator i wielka rada VOC w Amsterdamie zakazali komukolwiek przekraczać. Zapuściliśmy się, na ziemie, których żaden biały człowiek wcześniej nie widział.—Jim nie umiał opowiadać tak płynnie i poetycko jak kuzyn, lecz jego entuzjazm był zaraźliwy. Mansur i Zama śmiali się razem z nim, gdy opisywał barbarzyńskie plemiona, które napotkali, i niezliczone stada dzikiej zwierzyny w stepie. Czasem Jim przerywał i zwracał się do Zamy: — Byłeś tam ze mną. Powiedz Mansurowi, że to prawda.
Zama kiwał poważnie głową.
— To prawda, przysięgam na grób ojca. Każde słowo jest prawdą.
— Pewnego dnia tam wrócę — rzekł Jim, obiecując to raczej sobie niż towarzyszom. — Wrócę i pójdę aż za błękitny horyzont. Dotrę do samego krańca tego lądu.
— A ja pójdę z tobą, Somoja! — zawołał Zama, spoglądając na Jima z absolutnym oddaniem i ufnością.
Zama przypomniał sobie, co ojciec powiedział mu o Jimie, gdy leżał, umierając, na swoim kaross, niczym przygnieciony wiekiem, wypalony olbrzym, na którego potężnych barach spoczywał ongiś ciężar niebios. „Jim Courtney to nieodrodny syn swojego ojca — szepnął Aboli. — Trzymaj się go, tak jak ja trzymałem się jego ojca. Nigdy nie będziesz tego żałował, synu".
— Pójdę z tobą, Somoja — powtórzył Zama. Jim puścił do niego oczko.
— Pewnie, że pójdziesz, hultaju. Któż inny by cię zechciał? — Klepnął Zamę w plecy tak mocno, że omal nie zrzucił go z ławki. Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz w tej samej chwili zwój linki
15
pod jego stopą drgnął i Jim wydał okrzyk triumfu. — Julia puka do drzwi. Chodź do nas, Wielka Julio! — Wypuścił wiosło i chwycił linę. Trzymał j ą napiętą między dłońmi, mając w pogotowiu luźny kawałek do wypuszczenia za burtę. Mansur i Zama, nie czekając na polecenie Jima, pośpiesznie wyciągnęli z wody swoje linki. Wiedzieli, że Jim musi mieć dużo przestrzeni, żeby walczyć z naprawdę wielką rybą. — Chodź do mnie, ślicznotko! — szepnął Jim, trzymając delikatnie linkę między kciukiem i palcem wskazującym. Czuł tylko lekkie ciągnięcie linki przez prąd. — No, chodźże, kochanie! Tatuś cię kocha — prosił. Nagle poczuł nieznaczne szarpnięcie, prawie niezauważalne. Każdy nerw w jego ciele napiął się do ostatnich granic. — Ona tam jest. Ciągle tam jest. — Linka znów się rozluźniła. — Nie opuszczaj mnie, najdroższa. Błagam cię. — Jim wychylił się za burtę, trzymając linkę wysoko, tak że biegła od jego dłoni prosto w zieloną toń wody. Jego towarzysze patrzyli, wstrzymując oddech. Nagle zobaczyli, że uniesiona ręka opada raptownie, szarpnięta ogromnym ciężarem. Mięśnie ramienia i pleców Jima napięły się i nabrzmiały jak ciało węża prężącego się do ataku. Dłoń trzymająca linkę prawie dotknęła powierzchni morza. — Teraz! — rzekł cicho Jim, szarpiąc całym ciałem do tyłu. — Tak! Tak! Tak! — Pociągał to prawą, to lewą ręką, lecz mimo że był silny, linka ani trochę nie ustępowała.
— To nie może być ryba — orzekł Mansur. — Żadna ryba nie ma tyle siły. Musiałeś zahaczyć o dno.
Jim nie odpowiedział. Wygiął się do tyłu całym ciężarem ciała, zapierając kolanami o burtę łodzi. Zacisnął zęby; jego twarz pokryła się purpurą, a oczy niemal wyszły z orbit.
— Złapcie linkę za mną! — wydyszał.
Zama i Mansur zerwali się na nogi, lecz nim przeszli na rufę, Jim stracił równowagę i rozciągnął się jak długi wzdłuż burty. Linka śmignęła między jego palcami, rozrywając skórę na dłoniach; poczuli woń spalenizny, jaką wydaje mięso pieczone na węglach.
Jim wrzasnął z bólu, lecz trzymał dalej z posępną zawziętością. Ogromnym wysiłkiem zdołał przełożyć linkę przez skraj burty i próbował ją zaklinować, ale zdarł sobie jeszcze więcej skóry i uderzył kostkami w drewno. Jedną ręką przyciskał linkę do burty, a drugą zerwał sobie z głowy czapkę, by użyć jej jak rękawiczki. Wszyscy trzej wrzeszczeli niczym czarty w piekle.
— Złap za koniec!
— Popuść trochę, bo haczyk się wyprostuje!
16
— Weź ceber. Polej linkę wodą, bo się zapali!
Zama chwycił linkę obiema dłońmi, lecz nawet wspólnymi siłami nie mogli powstrzymać wielkiej ryby. Napięta lina syczała, przesuwając się po krawędzi burty; chłopcy czuli jej pulsowanie pod wpływem ruchów wielkiego ogona.
— Zmocz linkę, na miłość boską! — ryknął Jim. Mansur nabrał wody do ceberka i wylał ją na dymiącą linę, z której uniósł się obłok pary. — Na Boga! Straciliśmy prawie cały zwój! — zawołał Jim na widok końcówki liny na dnie małej drewnianej balii. — Przywiąż następną, Mansur! Byle szybko!
Mansur ledwie zdążył, mimo że słynął ze zręcznych palców i uwijał się jak mógł; gdy tylko zacisnął węzeł, linka wyrwała mu się z dłoni i prześliznęła przez palce jego towarzyszy, zdzierając skórę, a potem znikła za burtą w zielonej toni.
— Przestań! — błagał Jim wielką rybę. — Przestań, moja ślicznotko! Chyba nie chcesz nas zabić?
— Poszła już połowa drugiego zwoju — ostrzegł Mansur. — Zastąpię cię, Jim. Cały pokład jest we krwi.
— Nie, nie — odparł Jim, potrząsając gwałtownie głową. — Ryba zwalnia. Serce za chwilę pęknie.
— Jej czy tobie? — spytał Mansur.
— Powinieneś zostać aktorem, kuzynie — stwierdził ponuro Jim. — Marnujesz tutaj swój dowcip. — Lina przesuwająca się między poranionymi palcami chłopców zaczęła zwalniać, a potem znieruchomiała. — Zostaw ceber i chwyć linę — polecił. Mansur ustawił się za Zamąj Jim mógł puścić linkę jedną ręką i podnieść ją do ust, żeby zlizać krew. — Czy my to robimy dla zabawy? — zapytał retorycznie, lecz po chwili zmienił ton i dodał rzeczowo: — Teraz nasza kolej.
Utrzymując linkę napiętą, ustawili się na pokładzie skifu, od dzioba do rufy, zgięci wpół, z liną między nogami. Jim nadawał tempo.
— Raz, dwa, trzy, i raazem!
Ciągnęli miarowo, płynnie przesuwając ciężar ciała. Z toni wynurzył się węzeł; Mansur jako ostatni zwijał linkę w balii. Jeszcze czterokrotnie wielka ryba zbierała siły i odpływała. Chłopcy musieli wypuszczać linę, lecz za każdym razem jej ucieczki były coraz krótsze. Wreszcie zaczęli ją ściągać. Ryba szarpała się i próbowała zerwać z haka, ale jej siły powoli się wyczerpywały. Nagle Jim, który siedział na dziobie, wydał okrzyk radości.
17
— Jest! Widzę ją! — Ryba zatoczyła szeroki krąg w wodzie pod kadłubem łodzi. Jej brązowoczerwony bok zalśnił w słońcu. — Słodki Jezu, ale piękna! — Jim widział ogromne złote oko, łypiące nań przez szmaragdową wodę. Pysk otwierał się i zamykał spazmatycznie, spragnione tlenu skrzela falowały, pompując wodę. W przepaścistych szczękach, w których zmieściłaby się głowa dorosłego mężczyzny wraz z barkami, lśniły szeregi postrzępionych zębów, długich i grubych jak ludzki palec. — Teraz wierzę w opowieść stryjka Dorry'ego — westchnął wyczerpany. — Te zęby mogłyby bez trudu odgryźć nogę mężczyźnie.
Wreszcie, prawie dwie godziny po tym, jak Jim zaczepił haczyk w szczęce ryby, mieli ją przy burcie skifu. Razem unieśli olbrzymi łeb nad powierzchnię wody. W tej samej chwili rybę ogarnął ostatni atak szału. Była tak długa jak dorosły mężczyzna, a szerokość jej ciała w najgrubszym miejscu dorównywała obwodowi kłębu szet-landzkiego kuca. Prężyła się i wyginała, aż jej pysk dotknął szerokiej płetwy ogonowej, najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Rozchlapywała strumienie morskiej wody, która spływała po chłopcach, jak gdyby stali pod wodospadem. Wreszcie przestała się miotać.
— Trzymajcie ją! — krzyknął Jim. — Jest gotowa na przyjęcie księdza!
Wyciągnął spod ławeczki pałkę z końcówką obciążoną ołowiem. Podniósł wysoko łeb ryby i zamachnął się, wkładając w cios cały ciężar ciała. Trafił w kościsty mostek nad połyskującymi żółtymi ślepiami. Potężny korpus zesztywniał, po czerwonych jak słońce, lśniących bokach przebiegły gwałtowne drgawki. Z ryby uszło życie; przewróciła się białym brzuchem do góry, unosząc się obok burty ze skrzelami rozpostartymi szeroko jak damska parasolka.
Zlani wodą i potem chłopcy, dyszący ciężko i ostrożnie poruszający poobcieranymi dłońmi, wychylili się przez burtę i spoglądali z podziwem na wspaniałe stworzenie, które właśnie zabili. Nie było odpowiednich słów, by wyrazić przemożne uczucia triumfu i żalu, radości i melancholii, które ich ogarnęły, kiedy myśliwska pasja sięgnęła zenitu i zaczęła się wyczerpywać.
— Na imię Proroka, toż to prawdziwy lewiatan — rzekł cicho Mansur. — Czuję się przy niej taki mały.
— Rekiny zjawią się tu lada chwila — powiedział Jim, wyrywając towarzyszy z osłupienia. — Pomóżcie mi.
Przełożyli linkę przez skrzela ryby i wciągnęli ją na pokład skifu, który przechylił się niebezpiecznie na jedną burtę. Ryba
18
ledwie się zmieściła, lecz nie starczyło już miejsca dla chłopców, żeby
usiąść na ławeczce, więc musieli przycupnąć na pawęży. Z ciała ryby
oderwała się łuska, wielka jak złoty dublon i równie jasno lśniąca.
Mansur wziął ją do ręki i odwrócił tak, że błysnęła w słońcu.
— Musimy zabrać tę rybę do domu, do High Weald — oznajmił.
— Czemu? — spytał szorstko Jim.
— Żeby pokazać ją rodzinie, mojemu i twojemu ojcu.
— Nim zapadnie wieczór, ryba straci barwę, łuski wyschną i spłowieją, a mięso zacznie gnić i cuchnąć. — Jim potrząsnął głową. — Chcę ją zapamiętać taką, jaka jest teraz, piękną i majestatyczną.
— Więc co z nią zrobimy?
— Sprzedamy intendentowi tego holenderskiego żaglowca.
— Takie wspaniałe stworzenie. Sprzedać je jak worek kartofli? To świętokradztwo — zaprotestował Mansur.
— „Abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi" — zacytował Jim. — Księga Rodzaju. Sam Bóg tak powiedział. A zatem, czy to może być świętokradztwo?
— Twój Bóg, nie mój — sprzeciwił się Mansur.
— To ten sam Bóg, twój i mój. Tylko inaczej go nazywamy.
— I mój też — wtrącił Zama. — Kulu Kulu, największy z wielkich.
Jim owinął sobie skaleczoną rękę paskiem płótna.
— A więc w imię Kulu Kulu. Dzięki steenbms dostaniemy się na pokład holendra. Uczynię z niego list polecający do intendenta. Sprzedam mu nie tylko tę rybę, lecz cały towar z High Weald.
Północno-zachodni wiatr dął z prędkością dziesięciu węzłów, więc mogli postawić żagiel, który poniósł ich szybko w głąb zatoki. Na kotwicy stało osiem statków, i wszystkie znajdowały się w zasięgu armat na zamku. Większość z nich była tam od tygodni i zdążyła się dobrze zaopatrzyć.
Jim wskazał ten, który zawinął ostatni.
— Nie postawili nogi na lądzie od miesięcy. Łakną świeżego jedzenia jak kania dżdżu. Szkorbut już pewnie toczy im dziąsła. — Jim manewrował sterem, prowadząc łódź między zakotwiczonymi żaglowcami. — Omal nas nie zatopili, więc należy nam się od nich jakiś zysk. — Wszyscy Courtneyowie byli kupcami z prawdziwego zdarzenia i nawet dla najmłodszego z nich słowo „zysk" miało znaczenie niemal religijne. Jim kierował skif ku holenderskiej
19
jednostce. Był to uzbrojony trójpokładowiec z dwudziestoma działami na każdej burcie, trzema masztami i prostokątnymi żaglami, duży i masywny. Miał flagę VOC i holenderską banderę. Gdy się zbliżyli, Jim zauważył zniszczenia kadłuba i takielunku, skutek niedawnego sztormu. Najwyraźniej żaglowiec miał za sobą ciężką przeprawę morską. Kiedy podpłynęli jeszcze bliżej, Jim odczytał nazwę wypisaną złotymi literami, które zdążyły już wyblaknąć: Het Gelukkige Meeuw, Szczęśliwa Mewa. Uśmiechnął się na myśl, że trudno o bardziej chybione imię dla steranej życiem starej damy. Nagle jego oczy zwęziły się ze zdziwienia i zaciekawienia.
— Na Boga, kobiety! — Wskazał głową. — Setki kobiet. — Mansur i Zama zerwali się na nogi, przywarli do masztu i spojrzeli, osłaniając oczy przed słońcem.
— Masz rację! — zawołał Mansur. Poza żonami mieszczan i ich krępymi, pieczołowicie strzeżonymi córkami oraz ulicznicami z portowych tawern kobiety były rzadkością na Przylądku Dobrej Nadziei.
— Spójrzcie na nie — westchnął z podziwem Jim. — Popatrzcie tylko na te ślicznotki. — Na pokładzie przed masztem roiło się od kobiecych postaci.
— Skąd wiesz, że są piękne? — spytał z powątpiewaniem Mansur. — Jesteśmy za daleko. To pewnie same stare, brzydkie baby.
— Nie, Bóg nie mógłby być dla nas tak okrutny. — Jim roześmiał się, podekscytowany. — Każda z nich to anioł prosto z nieba. Jestem tego pewien! — Na tylnym pokładzie stała grupa oficerów, a cały zastęp marynarzy już pracował przy naprawie zrujnowanego takielunku i malowaniu kadłuba. Lecz trzech młodzików w łodzi nie widziało niczego poza sylwetkami kobiet na przednim pokładzie. Do ich nozdrzy doleciał cuchnący powiew wiszący nad żaglowcem. — Są skute kajdanami! — zawołał z przerażeniem Jim. Miał najostrzejszy wzrok z całej trójki. Zauważył, że kobiety przesuwają się po pokładzie jednym rzędem, szurając nogami po deskach krokiem więźniów.
— Skazane! — potwierdził Mansur. — Twoje anioły z nieba to więźniarki. Brzydkie jak sam grzech.
Byli już dość blisko, by dostrzec rysy twarzy niektórych nieszczęśnic, ich siwe, tłuste włosy, bezzębne usta, chorobliwą bladość pomarszczonej ze starości skóry i zapadnięte oczy. Na większości twarzy ciemniały brzydkie plamy i sińce od szkorbutu. Kobiety
20
gapiły się na podpływającą łódź tępym, pozbawionym nadziei wzrokiem, bez śladu zainteresowania czy jakichkolwiek emocji. Nawet pożądliwe zaciekawienie Jima ostygło. To już nie były istoty ludzkie, lecz zbite, sponiewierane zwierzęta. Ich zgrzebne płócienne okrycia były zszarpane i poplamione. Pewnie nie zdejmowały ich od wypłynięcia z Amsterdamu; nie miały wody, żeby się umyć, nie mówiąc o wypraniu odzieży. Obok pachołków i na kasztelu ustawili się strażnicy z muszkietami. Kiedy skif podpłynął na odległość głosu, do burty żaglowca podbiegł mat w niebieskim marynarskim surducie i podniósł tubę do ust.
— Nie zbliżać się! — krzyknął po holenderska — To statek więzienie. Nie podpływajcie, bo będziemy strzelać.
— On nie żartuje, Jim — rzekł Mansur. — Lepiej odpłyńmy. Jim zignorował sugestię i podniósł jedną z ryb.
— Vars vis! Świeże ryby — zawołał. — Prosto z morza. Złowione godzinę temu. — Mężczyzna przy relingu zawahał się; Jim wyczuł okazję. — Niech pan popatrzy na tę sztukę. — Wskazał ogromną rybę, która zajmowała prawie całą długość łodzi. — Steen-bras. Najsmaczniejsza ze wszystkich ryb! Wystarczy, żeby wykar-mić całą załogę przez tydzień.
— Zaczekaj! — krzyknął mat i podbiegł do oficerów. Zamienili kilka zdań i po chwili mat wrócił do relingu. — A więc dobrze, podchodźcie! Ale trzymajcie się z dala od dziobu. Przycumujcie do łańcuchów rufowych.
Mansur ściągnął maleńki żagiel i podpłynęli do burty żaglowca. Trzech marynarzy z muszkietami stanęło przy relingu, mierząc do skifu.
— Nie próbujcie żadnych sztuczek — ostrzegł mat — chyba że chcecie poczuć kulkę w brzuchu.
Jim wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu i pokazał puste ręce.
— Nie mamy złych zamiarów, Mijnheer. Jesteśmy uczciwymi rybakami. — Wciąż nie mógł oderwać wzroku od szeregu skutych kajdanami kobiet; z litością i odrazą patrzył, jak przesuwają się wzdłuż relingu. Potem zajął się ustawianiem skifu wzdłuż burty żaglowca. Zrobił to z marynarską wprawą, a Zama rzucił faleń marynarzowi czekającemu przy łańcuchach.
Intendent, pulchny, łysy mężczyzna, wysunął głowę za burtę, by spojrzeć, co przybysze mają do zaoferowania. Widok zro...
Patepetka