Barker Margaret - Dzika plaża.doc

(560 KB) Pobierz
Margaret Barker

Margaret Barker

 

Dzika plaża

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jacky zerknęła na nowego lekarza z oddziału ratow­nictwa medycznego i krew odpłynęła jej z twarzy. Pierre. Nie spodziewała się, że spotkają się po tylu latach, na dodatek tu, w gabinecie Marcela. Co za początek dnia!

- Dziwne - mruknęła zaintrygowana, gdy z same­go rana Marcel bez uprzedzenia zaprosił ją do siebie. - Dzisiaj przekazuję swoje obowiązki na oddziale

- oznajmił. Zanim zdążyła go o cokolwiek zapytać,

wszedł nowo przyjęty specjalista.

Pierre ... Tyle wspomnień, tyle sprzecznych uczuć.

Pokój zatańczył jej przed oczami. W głowie powstał zamęt. To chyba nie może być prawda ...

- Miło cię widzieć, Pierre. - Marcel uśmiechnął się ciepło i wyciągnął rękę na powitanie.

Jacky machinalnie przysunęła sobie najbliższe krzes­ło. Bała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Dlacze­go Marcel nie uprzedził jej, że dziś odchodzi? A przede wszystkim dlaczego nie powiedział, kto go zastąpi?

- To jest doktor Jacky Manson. Jacky, to doktor Pierre Mellanger. Jacky przez miesiąc pracowała z moją żoną, Debbie, a teraz ją zastępuje w czasie urlopu macierzyńskiego ...

- My się znamy - powiedziała, niepewnie wstając z mIeJsca.

Spojrzała na Pierre'a i zaczerwieniła się trochę bar­dziej, niżby sobie życzyła. Wyciągnęła do niego rękę, czując do siebie niechęć za to, iż wprost nie może się doc:zekać, kiedy go dotknie. Zachowywała przy tym pozory całkowitego spokoju, gdyż nie chciała poka­zać, jak bardzo poruszyło ją to spotkanie. To była jej tarcza ochronna. Kryła się za nią, odkąd zrozumiała, że Pierre, jej ideał, nigdy jej nie pokocha.

Wymienili krótki uścisk dłoni.

- Proszę mi przypomnieć, gdzie się poznaliśmy

- poprosił. Widać było, że jest zaskoczony.

- W Normandii. Moja matka nalegała, żebym nie

zdrabniała imienia, więc wszyscy zwracali się do mnie Jacqueline, ty też ...

- Jacqueline! To naprawdę ty? Ależ się zmieniłaś! Poczuła ulgę. Jednak trochę ją pamięta.

- Oczywiście, że się zmieniłam. Kiedy wyjeżdża­łeś do Australii, miałam szesnaście lat.

Uśmiechał się do niej szeroko, odsłaniając mocne białe zęby. Wtedy ten uśmiech wzbudzał w niej za­chwyt.

- Jak mogłem od razu nie poznać tych pięknych kasztanowych włosów i zielonych oczu! Moja mama ciągle powtarzała, że śliczna z ciebie panienka.

Co z tego, że śliczna, skoro i tak interesowałeś się

dużo starszymi dziewczynami?

- Manson? Zmieniłaś nazwisko. Wyszłaś za mąż?

- Tak, ale ... rozwiedliśmy się·

- Pamiętam, że jako jedyna w miasteczku nosiłaś

angielskie nazwisko. Twój ojciec jest Anglikiem, a mama Francuzką, prawda? Shaftesbury. Jak na Fran­cję, nazywaliście się bardzo nietypowo.

Jacky uśmiechnęła się sceptycznie.

- Kiedy byłam mała, dzieciaki nie potrafiły wymó­wić naszego nazwiska. Nawet nauczycielka ze szkoły podstawowej miała problemy. Mimo to czasem kusi mnie, żeby wrócić do panieńskiego nazwiska i odciąć się raz na zawsze od ... trudnej przeszłości.

- Ciężko zaczynać wszystko od nowa - westchnął.

W jego niskim, lekko ochrypłym głosie zabrzmiała nuta smutku.

- Bardzo ciężko - przyznała.

Popatrzyli sobie w oczy, a ona poczuła ogromną radość, że pojawiła się między nimi nić porozumienia. Odkąd Pierre opuścił Normandię, słuch o nim zaginął. Nie miała pojęcia, co się z nim działo przez te lata. Wyobrażała sobie, że jest szczęśliwy u boku pięknej koleżanki ze studiów, którą przywiózł kiedyś do mias­teczka. Tym bardziej zaskoczył ją bezgraniczny smu­tek w jego oczach. Wprawdzie nie stracił nic ze swego uroku, wciąż był przystojny i pewny siebie, lecz nie miał j~ż w sobie tej beztroski, którą tak bardzo ją ujął.

- Zycie przynosi mnóstwo niespodzianek - stwier­dził sentencjonalnie. - Szkoda, że niektóre są wyjąt­kowo przykre.

Uciekła wzrokiem w bok. Czyżby Pierre, podobnie jak ona, dostał surową lekcję życia? Ona, mimo tru­dnych doświadczeń, starała się z optymizmem patrzeć w przyszłość. Od rozwodu minęły dwa lata, więc pora, by definitywnie zamknąć ten rozdział życia. Może rany szybciej się zabliźnią, jeśli pozbędzie się reliktów przeszłości i faktycznie wróci do panieńs­kiego nazwiska. Smutna prawda była taka, że z mał­żeństwa nie wyniosła nic, o czym warto by pamiętać ...

              Z wyjątkiem                             Cóż, gdyby jej ukochane dziecko żyło,

              może wtedy               .

Marcel dyskretnie odchrząknął.

- O ile zrozumiałem, znacie się od dawna, tak?

- Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, Jacqueline by-

łajeszcze dzieckiem. - Na ustach Pierre'a pojawił się chłopięcy uśmiech. - Bardzo sympatycznym i uro­czym. Mieszkaliśmy po sąsiedzku w małym miastecz­ku nad morzem, blisko Mont Saint Michel. Jaqueline i jej koledzy łazili za mną krok w krok. Zwłaszcza gdy towarzyszyła mi jakaś dziewczyna.

- Byłeś od nas sporo starszy. - Jacky uśmiechnęła się do wspomnień. Czuła, że powoli odzyskuje spokój. - Studiowałeś w Paryżu, a my byliśmy bardzo ciekawi życia w wielkim mieście. Ty jednak uważałeś się za dorosłego i nie chciałeś zadawać się z małolatami.

- W tamtym czasie marzyłem tylko o tym, żeby jak najszybciej wyrwać się z prowincji - westchnął. ­A teraz, jak na ironię, uciekam od zgiełku Paryża i z ulgą wracam na wieś. Sto Martin sur mer przypomi­na mi nasze miasteczko. Jestem pewien, że zmiana stylu życia dobrze mi zrobi.

Spojrzał na morze widoczne za oknem i poczuł, jak budzi się w nim energia.

Choć przyjechał do Sto Martin zaledwie wczoraj, miał przeczucie, że tu szybciej wyleczy zranioną duszę i nabierze dystansu do tego, co przeżył.

Zerknął na Jacky. Nie mógł uwierzyć, że ta piękna kobieta była kiedyś rozbrykaną, wesołą dziewczynką, która uganiała się po wsi z bandą dzieciaków.

Pamiętał, że była bardzo lubiana. Żywiołowa, po­mysłowa i tryskająca energią, wyróżniała się z tłumu

i przewodziła wiejskiej dzieciarni. Bardzo się od tam­tej pory zmieniła, pomyślał, przyglądając się jej dys­kretnie. Sprawiała wrażenie zagubionej i bezradnej. Zupełnie jakby czekała na cios, który odbierze jej resztę wiary w siebie.

Piękna kobieta, pomyślał z zachwytem, choć ze względu na trudną sytuację osobistą rzadko intereso­wał się kobietami. Pamiętał, że już jako szesnastolatka wyróżniała się urodą, ale on wtedy czuł, że nie powi­nien oglądać się za dziewczynami. Miał dwadzieścia pięć lat i wyjeżdżał do Australii, gdzie zamierzał się ożenić. Podziwiał więc Jacky z daleka, tłumacząc so­bie, że przecież patrzenie to nie grzech.

- Myślałam, że mieszkasz w Australii - powie­działa. Gdyby podejrzewała, że istnieje bodaj cień szan­sy, iż spotkają się na gruncie zawodowym, nigdy nie wróciłaby do Francji. Nieodwzajernniona pierwsza miłość tkwiła w jej sercu jak zadra. Łudziła się, że ból kiedyś minie, ale nie. Został i co pewien czas dawał

o                   sobie znać. Nie lubiła o tym myśleć.

- Mój dom jest tu, we Francji - odparł, nie kryjąc wzruszenia. - Kiedy życie daje w kość ... - Umilkł, nie dokończywszy zdania.

Marcel położył rękę na jego ramieniu.

- Znamy się ze studiów - wyjaśnił. - Po dyplomie obaj wyjechaliśmy do Australii i zaczęliśmy pracować w szpitalu w Sydney.

- Byliśmy młodzi i ciekawi świata - dodał Pierre.

Opanował już emocje i jego głos odzyskał siłę. - Ale kiedy człowiekowi wali się świat, lepiej być wśród swoich. Prawda, Marcel?

Ten pokiwał głową.

Dlatego wróciliśmy do Francji. Ale dość wspo­mnień, skupmy się na sprawach aktualnych. Jak już mówiłem, przekazuję obowiązki Pierre' owi i przeno­szę się piętro wyżej, na chirurgię·

- Załatwiłeś to wyjątkowo dyskretnie - zauważyła z przekąsem. - Po co te tajemnice? Wydawało mi się, że jesteś zadowolony z pracy na oddziale ratownictwa.

Marcel wzruszył ramionami.

_ Jestem zadowolony, a właściwie ... byłem, dopóki nie odkryłem, że chirurgia daje mi więcej satysfakcji. - Rozumiem.

Odwróciła się w stronę Pierre'a. Widok jego przy­stojnej twarzy obudził w niej znajomy dreszcz pod­niecenia. Co z nią jest nie tak, że nie potrafi uwolnić się od dziecinnej miłości? W dodatku niechcianej i niepotrzebnej. Zwłaszcza teraz. Nawet gdyby Pierre się nią zainteresował, i tak musiałaby oprzeć się po­kusie.

. - Czy to Marcel zaproponował ci, żebyś przejął

jego stanowisko? - zapytała.

- Tak. Propozycja przyszła w idealnym momencie, bo akurat musiałem ... wyjechać z Paryża. O miejsce po Marcelu starało się kilku kandydatów, ale podejrze­wam, że dzięki jego rekomendacji zarząd szpitala wy­brał właśnie mnie ..

- Po prostu byłeś najlepszy - podkreślił Marcel ­chociaż fakt, że znamy się i przyjaźnimy, nie był bez znaczema.

- To dziwne uczucie, tak niespodziewanie spotkać starych znajomych - powiedział cicho Pierre. - Mia­łem nadzieję, że gdy wyjadę z Paryża ...

_ Przepraszam was. - Marcel nacisnął przycisk na interkomie, który brzęczał już od kilku sekund. - Tak? - Przez chwilę słuchał w skupieniu. - Już idę.

Natychmiast wstał zza biurka.

- Musimy wracać na oddział. Na morzu wydarzył się wypadek, zatonął statek wycieczkowy. Karetki z poszkodowanymi już są w drodze. Trochę wam po­mogę, ale za godzinę mam planową operację.

Na oddziale rozdzielili się i zajęli badaniem po­szkodowanych. Jacky trafiła na starszą panią, którą bardzo bolała noga.

- Pewnie ją złamałam, prawda, pani doktor?

- Obawiam się, że tak, ale żeby mieć pewność,

musimy zrobić prześwietlenie, pani ... - Zerknęła do karty, żeby sprawdzić, jak nazywa się pacjentka.

- Marguerite - podpowiedziała starsza pani.

- Dobrze, pani Marguerite. Ja mam na imię Jacky

albo, jeśli pani woli, Jacqueline.

- O tak, zdecydowanie wolę Jacqueline. Tak ma na imię moja córka - oznajmiła pani Marguerite i zaczęła opowiadać o swoich dzieciach i wnukach.

Jacky starała się słuchać, gdyż jak zawsze zależało jej na zdobyciu zaufania pacjentki. Jednocześnie prze­glądała informacje dostarczone przez ratowników, którzy wyciągali rozbitków z wody.

W drodze na prześwietlenie pani Marguerite opo­wiedziała, co wydarzyło się na statku:

- Rejs był naprawdę wspaniały, wszyscy tak dob­rze się bawili. Właśnie dopływaliśmy do małej wyspy, na której mieliśmy urządzić piknik, kiedy nagle coś przeraźliwie zatrzeszczało. Nasz statek wpadł na pod­wodne skały i zaczął nabierać wody. Wtedy młodsi pasażerowie powyskakiwali za burtę, ale ja nie jestem już tak sprawna jak kiedyś, więc siedziałam i mod­liłam się, żeby ktoś mnie uratował.

_ Na szczęście pani modlitwy zostały wysłuchane. Przerwały rozmowę na czas prześwietlenia, a gdy po kilku minutach radiolog przyniósł klisze, Jacky wytłumaczyła pani Marguerite, co wykazał rentgen: _ Złamała pani nogę w miejscu, gdzie kość łączy

się ze stawem biodrowym.

_ To znaczy kość udową, tak? Jestem emerytowa-

ną pielęgniarką, więc proszę śmiało powiedzieć, jak

poważny jest uraz.               . ,.               .,

_ Cóż, główka kości przemIescIła SIę l wysunęła

              z panewki. Trzeba będzie wstawić protezę..               .

Pani Marguerite beztrosko Wzruszyła ramiOnami. _ I dobrze. Ostatnio często dokuczały mi bóle sta­wów, nawet wybierałam się do lekarza, żeby p~roz­mawiać o wstawieniu protezy. No i sprawa załatWiOna. _ Chciałabym, żeby wszyscy moi pacjenci mieli

równie pozytywne nastawienie - uśmiechnęła się Ja­cky. - Zaraz umieścimy panią na ort~pedii. .

_ Dziękuję, pani doktor. Bardzo miła z pam osoba.

              Zajrzy pani do mnie?               .               .

_ Oczywiście. Zawsze sprawdzam, Jak radzą sobIe

              moi pacjenci.               .

Na korytarzu pojawił się kolejny ratowmk z no-

szami.

_ Mam tu małe dziecko. Dominie, dwa lata. Przed

chwilą go przywieziono - raportował pospie.sznie. ~ Bardzo długo przebywał pod wodą. Rokowama raczej kiepskie - zaznaczył, zniżając głos. - Brak wyczu.wal­nego pulsu, nie oddycha. Próbowaliśmy go reammo­wać, ale bez skutku.

- Dajcie go tutaj - wskazała jedno z wydzielonych stanowisk - a pani - zwróciła się do pielęgniarki ­niech się zajmie jego rodzicami. Są w szoku, więc proszę im dać coś na uspokojenie, a jeśli to nie pomo­że, wezwać któregoś z lekarzy - poinstruowała, po czym skupiła się całkowicie na drobnym, bezwładnym ciałku okrytym ciepłym kocem.

Wystająca spod niego blada buzia miała nieziem­ski, niemal anielski wyraz. Malujący się na niej głębo­ki spokój nasuwał podejrzenie, że chłopczyk znajduje się już po drugiej stronie. Jacky zaczerpnęła głęboko powietrza. Nie mogła pozwolić, by niepotrzebne myśli zakłócały jej koncentrację.

- Jak długo znajdował się pod wodą?

- Co najmniej pół godziny. Kiedy nurek go wydo-

był, był już bardzo wychłodzony - odparł ratownik. - Mówi pan, że był wychłodzony? To dobrze. Jest szansa, że da się go uratować - powiedział Pierre, któ­ry wchodząc, usłyszał ich rozmowę.

Jacky podłączyła chłopca do urządzenia monitoru­jącego parametry życiowe i już po chwili mieli po­twierdzenie, że temperatura ciała jest rzeczywiście niebezpiecznie niska. Jacky jeszcze nigdy nie miała do czynienia z pacjentem w stanie tak znacznego wy­chłodzenia, przypomniała sobie jednak, że w jednym z podręczników opisyWano przypadek dziecka, które przeżyło właśnie dlatego, że niemal zamarzło w zim­nej wodzie.

- Czy ty też uważasz, że dzięki skrajnemu wy­chłodzeniu Dominie ma szansę przeżyć? - zapytała Pierre'a.

Skinął głową.

Tak, spotkałem się z podobnym przypadkiem w Australii. Kiedy ciało opada na dno, gdzie panuje niska temperatura, metabolizm staje się wolniejszy, dzięki czemu mózg lepiej radzi sobie z niedoborem tlenu. Musimy go powoli rozgrzać. Nie odpuszczę, dopóki nie przywrócimy mu normalnej temperatury.

Pierre poprosił pielęgniarkę, by przyniosła specjal­ny pled dmuchający ciepłym powietrzem, po czym on i Jacky zajęli się chłopcem. Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, Jacky zerknęła na monitor.

_. Spójrz! Pojawił się słaby puls! - zawołała, obej­mując palcami przegub chłopca.

W pierwszym momencie nie poczuła nic poza chło­dem pozbawionej życia kończyny, jednak po chwili pod palcami. wyczuła słabiutkie pulsowanie.

_ Zaczynam masaż serca - oznajmił Pierre. Minuty przeszły w godziny, a oni wciąż nie dawali za wygraną. Rodzice chłopca zostali na wszelki wypa­dek uprzedzeni, że szanse na uratowanie Dominica są niewielkie.

Po czterech godzinach bezustannych wysiłków Ja­cky zaczęła odczuwać napięcie. Polubiła to dziecko i nie wyobrażała sobie, że mogliby je stracić.

_ Jeszcze raz sprawdzę, czy reaguje na światło -powiedziała do Pierre'a i skierowała strumień świat­ła prosto w źrenicę. I wstrzymała oddech. - Reaguje! Jestem pewna, że źrenica się zmniejszyła. Zresztą

              chodź -i sam zobacz! - zawołała.               _

Pierre wziął od niej wziernik i pochylił się nad

Dominikiem.

_ Masz rację, Jacky! - oznajmił głosem; w którym

ulga mieszała się z radością. - Teraz szansa, że przeży je, zwiększa się z każdą minutą. Świetnie! ~ Uradowa­ny, obrócił się w jej stronę i spontanicznie przytulił ją do siebie.

Poruszona jego zaraźliwym entuzjazmem, z uśmie­chem spojrzała mu w oczy. Cudownie było czuć jego dotyk. I strasznie. Czy onw ogóle zdaje sobie sprawę, co się z nią teraz dzieje?

Pierre zerknął na piękną kobietę, którą ku swemu zaskoczeniu znienacka porwał w ramiona, i natych­miast się opanował. Demonstracyjne okazywanie u­czuć nie leżało w jego naturze, dlatego zupełnie nie rozumiał, jaki impuls nim powodował. Owszem, on i J acky mieli z czego się cieszyć, ale nie musiał być aż tak wylewny. Jeśli Jacky opacznie zrozumie jego in­tencje, będzie prawdziwa katastrofa.

Pochylił się nad Dominikiem i dokładnie go osłu­chał.

- Serce podjęło pracę. Bije coraz mocniej ...

- Temperatura ciała wraca do normy - powiedziała

Jacky, spojrzawszy na monitor.

- Oddech się stabilizuje. Wydaje mi się, że on próbuje ... Otwiera oczy!

Jacky chwyciła chłopca za rękę i w napięciu obser­wowała gwałtowne ruchy jego powiek. Po chwili usły­szała cichutki jęk. Dominic zakrztusił się, a potem pisnął żałośnie:

- Mamusiu!

Wzruszona pochyliła się nad nim. - Mama zaraz przyjdzie, Dominic.

- A tata?

- Tata też - zapewniła. - To cud - szepnęła, odwracając się do Pierre'a.

Miała w oczach łzy, więc chciał znów ją przytulić, lecz nie zrobił tego. Tylko raz widział, jak płakała. Przewróciła się podczas zabawy na plaży i zraniła o ostre kamienie. Miała wtedy jakieś pięć lat. On grał z kolegami w piłkę, lecz kiedy usłyszał jej płacz, pobiegł zobaczyć, co się stało. Z rozciętego kolana ciekła krew, więc oddarł kawałek koszuli i zrobił z nie­go opatrunek, a potem wziął ją na ręce i zaniósł do swojego ojca, który miał w miasteczku gabinet le­karski.

Pamiętał, że mała dziewczynka wydała się jemu, dużemu, silnemu czternastolatkowi, lekka jak piórko. Gdy ją niósł, objęła go za szyję i mocno się przytuliła. Wzruszyło go jej bezgraniczne zaufanie i wiara, że będzie umiał jej pomóc. J...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin