Gabriel Kristin - Narzeczona z piekła rodem.pdf

(452 KB) Pobierz
Gabriel Kristin
Gabriel Kristin
Narzeczona z piekła
rodem
“Annie, get your groom”
PROLOG
Annie Bonacci nie panikowała. Co to, to nie.
Denerwowała się? Tak, trochę... Ale w żadnym wypadku nie
dałoby się tego nazwać paniką. Można by powiedzieć, że
doznała szoku tlenowego.
Ale jak mogło być inaczej, skoro wisiała właśnie za
oknem swojej sypialni, która znajdowała się na czwartym
piętrze pewnej kamienicy w Newark.
- Trzeba zmienić zawód - mruknęła. - Najwyższy czas na
coś nowego - westchnęła, wczepiając palce w szorstki parapet.
- Ale nic z tego nie wyjdzie bez długiej drabiny.
Zerknęła na ciemną alejkę dziesięć metrów niżej. Dziesięć
metrów! To chyba zbyt optymistyczna ocena. Ale Annie była
urodzoną optymistką. No, powiedzmy - czternaście metrów.
Trzydziestojednoletnia dziewczyna z Jersey, która nigdy nie
traciła kontroli nad własnym życiem, nie powinna uciekać
przed prawdą. To właśnie przez chęć odsłonięcia prawdy
wpakowała się teraz w kłopoty.
Jej obcisła, czerwona sukienka podjechała wysoko do
góry. Wyżej niżby sobie tego życzyła. Odsłonięte wysoko uda,
wystawione na uderzenia marcowego wiatru, powoli drętwiały
jej z zimna.
Z jej mieszkania dochodziły wrzaski i przekleństwa,
wobec których wycie ulicznych kotów, harcujących na ulicy,
brzmiało jak słodka muzyka.
Pozycja Annie była mocno niepewna. Drętwiały jej palce
u rąk. Czubkami bosych stóp dotykała wąskiego gzymsu. Na
skok było zbyt wysoko. Pomoc mogła przyjść tylko z
zewnątrz. Ale jedyny człowiek, który wiedział o jej kłopotach,
leżał teraz w szpitalu św. Jakuba z przetrąconą nogą, kilkoma
złamanymi żebrami i poważnymi obrażeniami ciała. Wszystko
to zawdzięczał nieproszonym gościom, którzy w tej chwili
plądrowali jej mieszkanie i nie zrezygnują, dopóki jej nie
dorwą.
Zwodziła ich przez ostatnie dwa dni, ale ją odnaleźli.
Należało pomyśleć o lepszej kryjówce.
I to jak najszybciej. Ale żeby coś przedsięwziąć, musi
zejść z tego cholernego gzymsu.
Przez otwarte okno doszedł ją trzask otwieranych drzwi do
sypialni. Zabrzmiał jak wystrzał. Włosy zjeżyły się jej na
głowie. To znaczy, że ciepłe cannoli, które specjalnie
zostawiła na kuchennym stole, nie odwróciło ich uwagi.
Nie było czasu do stracenia.
Po lewej stronie miała rynnę, tak przerdzewiałą, że
wydawała się z trudem utrzymywać ciężar dzikiego wina
pnącego się po niej. Co dopiero mówić o sześćdziesięciu
pięciu kilogramach. Trudno. Raz kozie śmierć.
Annie wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i jedną ręką
objęła rynnę. Potem ostrożnie namacała stopą metalową
obręcz przytrzymującą rurę i stanęła na niej całym ciężarem. Z
trudem stłumiła jęk, gdy ostry metal przeciął jej skórę na
stopie.
Przeniosła drugą rękę i drugą nogę. Rynna zgrzytnęła
niepokojąco. Mimo to Annie zaczęła zjeżdżać w dół. Szorstki
metal ranił jej dłonie, paliła zaczerwieniona skóra na gołych
udach.
Z okien trzeciego piętra dolatywał ciężki zapach kapusty,
którą pani Moynihan gotowała na kolację.
Niestety, rynna nie dochodziła do samej ziemi. Ślizg
zakończył się upadkiem na wypchaną żeglarską torbę, którą
Annie wyrzuciła przez okno, zanim zaczęła karkołomną
ucieczkę.
- Oto kolejny dzień z życia dociekliwego dziennikarza -
mruknęła, dźwigając się z wysiłkiem.
Z trudem łapała oddech. Uginały się pod nią kolana.
Okazało się, że zjeżdżanie po rynnie w środku nocy nie jest
takie proste, jak sobie wyobrażała. Ale przecież nie miała
innego wyjścia.
Teraz musi uciekać! Wyjechać z New Jersey najszybciej,
jak się da. Na szczęście wiedziała dokąd - w kieszeni miała
bilet do Denver w stanie Kolorado, a w żyłach dość
adrenaliny, żeby przedrzeć się na lotnisko. Albo pozwolić,
żeby zrobił to za nią taksówkarz, gdyż samolot odlatywał za
godzinę.
Wyciągnęła z torby pognieciony prochowiec i buty.
Szpilki na ośmiocentymetrowych obcasach! Nie tak dawno
temu wcisnęła je do torby. Teraz złapała się za głowę - takie
coś nadaje się do tańczenia tanga, ale nie do ucieczki.
Mogła się pocieszać jednym - nie są to buty z betonu.
Wcisnęła je szybko na podrapane stopy. Nie ma co czekać. Im
dalej stąd, tym bezpieczniej.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nadeszła godzina próby.
Cole Rafferty wziął głęboki oddech. Musiał się
skoncentrować. Zapomnieć o życiowych kłopotach. Liczyła
się tylko ta chwila. Tylko od niego zależy, czy to będzie
chwila znacząca...
Napiął mięśnie i wycelował. Potem powoli podniósł rękę i
strzelił. Ugnieciona z papieru kula poleciała w stronę drzwi,
na których wisiał plastikowy kosz do gry w dziecięcą
koszykówkę.
Ten rzut rozstrzygnie o wszystkim. Jeśli będzie celny -
jego drużyna zdobywa mistrzostwo stanu... Nie, nie stanu, ale
Stanów. Nie! Mistrzostwo świata. Już wznosił rękę w
triumfalnym geście, kiedy drzwi otworzyły się
niespodziewanie i potrącona kula upadła bezgłośnie na
beżowy dywan.
- Wykroczenie! - wrzasnął do statecznej, postawnej
kobiety, która stanęła w drzwiach.
- Dla mnie to zwykły śmieć. - Ethel Markowitz, nie
zwracając na Cole'a uwagi, podniosła papier.
- Oddaj mi moją piłkę, Ethel. Muszę skończyć mecz. Cole
zastanawiał się, czy napięte do granic możliwości
musztardowożółte spodnie Ethel pękną w szwie, czy
wytrzymają jej skłon.
Wytrzymały. Prostując się, Ethel precyzyjnym rzutem
umieściła kulkę w koszu na śmieci. Potem chrząknęła z
dezaprobatą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin