Duchy z głębin Bałtyku.pdf

(267 KB) Pobierz
679968130 UNPDF
Duchy z głębin Bałtyku
2 sie, 09:46Marcin Jamkowski / Polska Wita
fot. Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta
Na polskim Bałtyku rozegrały się trzy największe tragedie morskie wszech czasów, przy których
katastrofa „Titanica” wygląda na niewinną stłuczkę. Przez kilka lat prowadziłem w ich sprawie moje
prywatne śledztwo.
Szukałem niemieckich pasażerów ocalonych z trzech okrętów, które zabrały na dno 20 tysięcy ludzi. Znalazłem
ich w Niemczech i w USA. Dotarłem też do radzieckich marynarzy, którzy w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej
(u nas zwanej drugą światową) kilkoma torpedami posłali hitlerowskie stalowe kolosy na dno. Zanurkowałem też
w Bałtyku , żeby na własne oczy ujrzeć wraki titaników Bałtyku.
Ostatni wielki wrak Bałtyku
Wiosną 2004 roku marynarze z Biura Hydrograficznego Marynarki Wojennej opuścili w odmęty Bałtyku
podwodnego robota. Robot opadł na głębokość ponad 70 metrów i płynął powoli, przesuwając się metr nad
dnem. Widać było, że płynie nad obszarem usianym pozostałościami po katastrofie.
Na piachu leżały kości, czaszki, strzępy mundurów i wyposażenia okrętu. Obraz się zamazywał, czarno-białe
zdjęcia ludzkich szczątków pojawiały się na ekranie monitora i znikały. Pojazd kierował się w stronę wielkiego
stalowego cielska. Na ekranie widać było dziób, rufę i mostek prawie 170-metrowego pasażerskiego liniowca.
– Robot podpłynął do burty, zamajaczyły okna pokładu spacerowego. Secesja, trochę modernizmu. – To był
jeden z najbardziej eleganckich statków niemieckiej floty okresu międzywojennego – mówi cudem ocalały
steward.
Jeszcze nie ma pewności, co to za wrak. Polscy marynarze porównują szczegóły jego budowy z planami
konstrukcyjnymi różnych statków, które zniknęły przez ostatnie stulecie w falach Bałtyku. Jak ulał pasuje jeden –
niemiecki liniowiec zwodowany w przedwojennym Szczecinie. – Nie ma wątpliwości – to „Steuben” – wyrokują
wojskowi. Ostatni wielki wrak Bałtyku.
– „Steubena” zwodowano w 1923 roku w Szczecinie, pod zmienioną później nazwą „München” – opowiada mi
Paul Niehaus, który na „Steubenie” był stewardem, a dziś jest właścicielem hotelu.
679968130.005.png 679968130.006.png 679968130.007.png
Ikona luksusu
Jednostka pływała w rejsy z Niemiec do USA i nazwana została na cześć pruskiego generała, który razem z
Pułaskim walczył w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Była jednym z najstarszych niemieckich
statków handlowych i jednym z pierwszych, który zaczął pływać w rejsy dalekomorskie.
W prospektach nazywano go „Pięknym białym »Steubenem«”. Nic dziwnego! Na zdjęciach, jakie zachowały się z
tamtego okresu, można podziwiać wysmakowane wnętrza kabin inspirowane secesją, przytulne salony
koncertowe i stylowe palarnie cygar. Damy w piórach smakujące homary, adorujący je dżentelmeni w
smokingach, wyprężeni kelnerzy.
Czar prysł 1 września 1939 roku – wraz z wybuchem II wojny światowej statek zamiast wozić na urlop
roześmianych utracjuszy, zaczął pełnić rolę okrętu-bazy. Na pokładzie zacumowanego w bałtyckich portach
okrętu nocowali i szkolili się hitlerowscy marynarze.
fot. BE&W
Od 1 sierpnia 1944 roku „Steuben” służył jako transportowiec do przewozu rannych żołnierzy z frontu
wschodniego. W tym czasie elegancka biel kadłuba dawno już ustąpiła maskującym wojskowym odcieniom
szarości, a pokłady zeszpeciło pojawienie się działek przeciwlotniczych.
– W połowie stycznia 1945 roku „Steuben” został skierowany do działań w ramach „Operacji Hannibal” –
opowiada Heinz Schoen, historyk-amator z Niemiec, który sam brał w niej udział i dokumentowaniu jej poświęcił
życie. Motorem „Operacji Hannibal” był strach przed Sowietami.
Błyskawiczne sukcesy armii Stalina na froncie wschodnim powodowały panikę wśród mieszkańców Prus
Wschodnich. Cywile z Warmii, Mazur, Suwalszczyzny i dzisiejszego Obwodu Kaliningradzkiego oraz ranni
żołnierze mieli być więc przewożeni przez Bałtyk na zachód.
Akcja ta stała się największą w historii operacją ewakuacyjną. Przez niecałe pół roku prawie 1100 statków
przewiozło przez Bałtyk około 2,4 miliona ludzi.
– Głównym punktem zbiórki uchodźców była Piława niedaleko Kaliningradu. Tylko z tego jednego portu do
rdzennych Niemiec przewiezionych zostało 441 tysięcy osób – opowiada Schoen.
Obok „Steubena” – liniowca w III Rzeszy najelegantszego, w tej masowej bałtyckiej ucieczce brał też udział
liniowiec najsłynniejszy, „Wilhelm Gustloff”. Był dla hitlerowców okrętem-symbolem.
679968130.008.png 679968130.001.png
– Zwodowany w Hamburgu przez Hitlera w 1937 roku pełnił funkcję flagowej jednostki organizacji „Kraft
durch Freude”, czyli „Siła przez Radość” – mówi Heinz Schoen, który pracował na jego pokładzie. „KdF”
zapewniała niemieckim robotnikom wypoczynek.
Dzięki „Gustloffowi” tysiące ubogich Niemców po raz pierwszy zobaczyły norweskie fiordy, Maderę, Wyspy
Brytyjskie i Morze Śródziemne. Z górą 200-metrowej długości statek nazwany został na cześć zastrzelonego
przez zamachowca przywódcy szwajcarskiego NSDAP (wypromowanego na narodowo-socjalistycznego
świętego).
Wraz z wybuchem wojny okręt został uzbrojony i skierowany do służby na froncie wschodnim, po czym na ponad
cztery lata utknął w Gdyni. Stał w porcie, pełniąc funkcję koszar i bazy dla załóg U-bootów – niemieckich okrętów
podwodnych.
– Fale przerażonych uchodźców docierały do portów, gdzie stały zakotwiczone okręty – do Piławy, gdzie był
„Steuben”, i do Gdyni, gdzie czekał „Gustloff”. Daliby wszystko, by dostać się na pokład – opowiada Schoen. Ilu
ich wsiadło na pokład „Gustloffa”? Nie wiadomo. Może sześć, a może 10 tysięcy ludzi. Pewnych danych nie ma.
– Ja na pokład „Steubena” wślizgnęłam się przez okienko, pomogli mi marynarze – mówi Helena Sichelshmidt,
pół Polka, pół Niemka z Mazur. Do Piławy szła dwa tygodnie piechotą. Była wycieńczona i przestraszona.
Wspomina niekończącą się rzekę uchodźców, noclegi w przypadkowych domach, głód, naloty
sowieckich samolotów i srogi wschodnioeuropejski mróz.
– Na „Steubenie”, który normalnie na pokład przyjmował około tysiąca osób, w ostatnim rejsie zmieściło się aż
5200 osób – wyjaśnia Joachim Wedekind, trzeci oficer. – Pierwszeństwo w dostaniu się na pokład mieli najciężej
ranni żołnierze.
– Wszystkie kajuty, sale i korytarze były zajęte przez rannych żołnierzy. Takich jak ja – opowiada Gerhard Döpke,
w czasie wojny żołnierz Wehrmachtu, dziś emerytowany nauczyciel. „Gustloff” wyszedł w morze 30 stycznia.
„Steuben” 9 lutego 1945 roku. Oba płyną ze słabą eskortą, a ich kapitanów paraliżuje myśl o zagrożeniu, które
czai się tuż pod powierzchnią siwych fal Bałtyku...
Marinesko postanowił udowodnić, na co go stać, i obrał kurs na polskie wybrzeże, by tam przyczaić się na
grubszego „zwierza”. 30 stycznia zauważa nieprzyjacielskie statki. Goni mały konwój, jak się okaże złożony z
„Gustloffa” i mikroskopijnej obstawy, i próbuje przyjąć najlepszą pozycję do strzału. Kilka minut po godzinie 21
odpala trzy torpedy. Wszystkie trafiają w przednią część „Wilhelma Gustloffa”.
– Myślałem, że świat się kończy. Ludzie tonęli, uciekali, tratowali się i walczyli jak bestie o miejsca w szalupach –
opowiada mi Schoen, który się uratował.
Ginie między 5,5 a 9 tysięcy osób. Marinesko przeczekuje kontratak niemiecki. Triumfuje. – To co, wracamy na
północ? – pyta go pierwszy oficer. – Wracamy... ale na patrol! – odpowiada Marinesko i rusza na dalsze
polowanie.
Kolejna „zwierzyna” sama wpada mu w ręce – w nocy z 9 na 10 lutego 1945 roku obserwująca horyzont na
wysokości Ustki załoga S-13 zobaczyła łunę z kominów starego trałowca płynącego pełną parą ze „Steubenem”.
Zaczyna pościg i po kilku godzinach ustawia się do strzału.
Kiedy „Steuben” pojawia się na celowniku, Marinesko odpala dwie torpedy. Dziobu okrętu dosięga jedna z nich.
„Wystarczy” – mówi Marinesko i odpływa na północ. Eksplozja na „Steubenie” jest tak potężna, że okręt
natychmiast nabiera wody i przechyla się na burtę.
– Spałem, kiedy obudził mnie potworny huk. Biegłem w stronę pokładu. Po drodze słyszałem na korytarzach huk
wystrzałów – to pozbawieni nadziei ciężko ranni żołnierze popełniali samobójstwa – opowiada Niehaus. Sam
wyskoczył do wody z przywiązaną do pasa tratwą ratunkową.
679968130.002.png
Helenę Sichelshmidt wciągnął pod wodę wir – uratowała się, ale straciła przyjaciółkę. Gerhard Depke wyłowiony z
wody przez okręt eskorty zostaje uznany za zmarłego. Kiedy się ocknął, lekarz powiedział szczerze: „Nikt tu panu
najmniejszej szansy nie dawał”.
Po około 20 minutach „Steuben” znika pod wodą. Towarzyszące mu dwa okręty uratowały z lodowatej wody 659
osób. Zginęło około 4500. Na „Titanicu”, najsłynniejszym zatopionym statku, który zawładnął masową wyobraźnią
dzięki filmowi Jamesa Camerona, życie straciło około 1,5 tysiąca ludzi.
Sam Marinesko wracał do portu w Turku przekonany, że za „atak torpedowy stulecia”, jak nazwano jego
eskapadę, dostanie zaszczytny tytuł „Bohatera ZSRR”. Nic z tego – choć w porcie czekały na załogę dwa
pieczone prosiaki za dwa zatopione statki, to zwierzchnicy nie zapomnieli sylwestrowej niesubordynacji.
Marinesko otrzymał mniej prestiżowy „Order Czerwonego Sztandaru”. Wyczekiwany tytuł „Bohatera ZSRR”
dostaje dopiero pośmiertnie – ostatnim dekretem Gorbaczowa w 1990 roku.
Wyprawa na „Gustloffa”
Poraniony torpedami „Wilhelm Gustloff”, opadając na dno, rozpoczął drugie życie legendy hitlerowskiej floty.
Życie wraku. Owiane już nie sławą, lecz tajemnicą, naznaczone śmiercią kilku płetwonurków. Został
zlokalizowany tuż po wojnie – prawdopodobnie w 1948 roku – przez flotę sowiecką.
Nurkowie z ZSRR wrak leżący na głębokości 47 metrów penetrowali bez pardonu. Ściany cięli palnikami
gazowymi, a nawet wysadzali. Czego szukali? Co znaleźli? Nie wiadomo. Popłynąłem obejrzeć to, co z niego
zostało.
Miejsce jednej z największych tragedii morskich wszech czasów nie jest nijak oznaczone. Nie ma żadnej boi,
pławy – żadnych śladów na powierzchni. Obciążony dwiema wielkimi butlami ze sprężonym gazem na plecach
opadam w stronę dna. Widoczność jest rewelacyjna – jakieś 20 metrów. „Jak nie Bałtyk” – myślę sobie.
Opadam na skośnie sterczącą rufę. Jest gigantyczna! Robi niesłychane wrażenie. Dębowe deski pokładu są
nienaruszone przez ząb czasu. Podobnie reling. Na zewnątrz widać wielkie blaszane litery głoszące gotykiem:
„Wilhelm Gustloff”.
Gdyby nie omułki zwisające z balustrady i delikatna warstwa osadu, można by powiedzieć, że okręt zatonął
wczoraj. Zaglądam przez otwarte okienka – w środku plątanina desek i jakichś drutów. Kieruję się w stronę
śródokręcia. Przepływam pod stalowym sufitem i w świetle latarki oglądam plątaninę sieci rybackich, lin,
pozostałości po cumach i masę luźnego złomu. Kawałek dalej wrak się „urywa”.
Od tego miejsca jest już tylko potężne zwalisko blach poszycia leżących jedne na drugich. To tu nurkowie
radzieccy zaczęli używać trotylu. Podpływam bliżej. Plątanina żelastwa. W jednym miejscu spomiędzy blach
wystaje... wojskowy but. „Dziękuję, wystarczy” – mówię sam do siebie.
Piękny biały „Steuben”
Kiedy polska Marynarka Wojenna odkryła wrak „Steubena”, pojechałem do Waszyngtonu, do siedziby „National
Geographic”, żeby przekonać redakcję do ekspedycji. Amerykanie wsparli mnie finansowo i dwa miesiące później
wynajętym 42-metrowym statkiem na czele 18-osobowej ekipy dopłynąłem do miejsca, gdzie spoczywa wrak.
Bałtyk był szary niczym burzowe chmury, a pogoda prawie sztormowa. Nie ociągając się, wskakuję do wody – i to
w doborowym towarzystwie! Razem ze mną nurkują Jacek Książak, świetny nurek i mój przyjaciel, oraz Christoph
Gerigk, fotograf podwodny, dwukrotny zdobywca najwyższego lauru w fotografii – nagrody World Press Photo, a
także jego asystent.
Każdy ma na sobie po pięć–sześć butli do nurkowania napełnionych czterema różnymi gazami do oddychania aż
do głębokości 72 metrów. Sprzęt waży około 100 kilogramów, ale pod wodą się tego nie czuje.
679968130.003.png
Kiedy opadamy ku leżącemu na dnie wrakowi „Steubena”, z każdym metrem nastrój robi się coraz bardziej
ponury. Na głębokości 35 metrów praktycznie zapada noc. W świetle lamp widać tylko linę przesuwającą się
przed oczami.
Stalowe cielsko wynurza się z mroków Bałtyku, gdy jesteśmy na głębokości 50 metrów. Podpływamy i zbliżamy
się do niego bardzo ostrożnie – kadłub leży na boku i jest spowity całunem sieci rybackich, w które w każdej
chwili możemy się zaplątać. Jest paraliżująco zimno – woda ma 4 stopnie Celsjusza.
Po chwili oczy przyzwyczajają się do ciemności i w świetle reflektorów podziwiam zgrabny kształt kadłuba
zwieńczonego eleganckim relingiem i równe rzędy okrągłych bulajów. Gdy mijam pokład spacerowy, do głowy
cisną mi się myśli o scenach sprzed ponad półwiecza, które opowiadali mi świadkowie.
Widzę oczami wyobraźni tłum ludzi walczących o miejsce w szalupie. Przez wybite okna zaglądam do środka –
tam zadziwiająca pustka. Ani jednego przedmiotu, żadnych sprzętów , bagaży. Wdzierająca się woda wymiotła
wszystko.
Nie wchodzimy do środka wraku. Wszyscy uczestnicy naszej wyprawy byli zgodni, że ofiarom bez względu na
nasze przekonania należy się szacunek. Odwiedzamy grób, ale nie wchodzimy do niego. Robimy tylko jeden
wyjątek, kiedy podczas kolejnego nurkowania dopływamy do mostka kapitańskiego.
Od mojego rozmówcy z USA – Joachima Wedekinda, oficera, który z niego schodził ostatni, wiem, że nikt tam nie
zginął. Wpływa więc tylko sam Christoph i robi przepiękne zdjęcia – koła sterowego, kompasu, wielkich okien,
przez które kapitan „Steubena” Karl Homann widział zbliżającą się katastrofę.
Wokół wejścia, jak jakieś upiorne firany, złowróżbnie wiszą girlandy rybackich sieci. Kilka dni później docieramy
też do gigantycznej dziury, jaką w poszyciu zrobił wybuch torpedy. Ma 10 metrów długości! Nic dziwnego, że
„Steuben” tak szybko poszedł na dno...
Nasza dwutygodniowa wyprawa na wrak „Steubena” miała się ku końcowi, gdy przyjechał doktor Heinz Peters,
szef wydziału kulturalnego Ambasady Niemiec w Polsce, by złożyć hołd poległym.
– Niech narody zamieszkujące wybrzeże Morza Bałtyckiego nigdy więcej nie będą świadkami wojny, ponieważ
zdarzenie, którego pamięć dziś czcimy, dosięgło ofiar, jako ostatnia i tragiczna konsekwencja wojny rozpętanej
przez ich własny naród – powiedział, składając na wodzie ogromny biało-czerwony bukiet.
Kwiaty długo unosiły się na wodzie, nim zniknęły w odmętach.
Bohater upadłego imperium
To zagrożenie miało na imię Aleksander Iwanowicz Marinesko. I było 31-letnim, zdolnym, przystojnym i
odważnym kapitanem sowieckiego okrętu podwodnego o symbolu S-13. – Na przełomie 1944 i 1945 roku mój
ojciec stacjonował w Turku w Finlandii – mówi mi córka kapitana Tatiana Marinesko.
W sylwestra Marinesko poznał pewną Szwedkę, z którą tak mu się miło tańczyło, że zaproponował jej wspólny
wieczór. Ta mało, że się zgodziła, to jeszcze odprawiła z kwitkiem mężczyznę, który jej towarzyszył.
Pech chciał, że w tym samym czasie w bazie przełożeni bezskutecznie poszukiwali dowódcy S-13, by z nim
omówić plany bojowe. Jeden z marynarzy odnalazł Marinesko w restauracji i próbował skłonić do powrotu do
bazy. Na to Szwedka powiedziała: „Ja swego mężczyznę odprawiłam, to i ty odpraw swego”. No i dowódca wrócił
na okręt dopiero rano.
Kiedy Marinesko pojawił się wreszcie w bazie, rozpętało się piekło. Na koniec szef floty powiedział: „Czekam na
ciebie ze zwycięstwem” i wysłał S-13 w morze.
679968130.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin