CATHERINE COULTER DZIKA GWIAZDA PROLOG Plantacja Wakehurst niedaleko Natchez, Missisipi, 1843 - Drew pojechał przed chwilš z wizytš do Rad-cliffów. Oczywicie namawiałam go do tego. Zabrał swoje farby i nieprędko wróci. Odesłałam również niewolników. Jestemy sami. Brent wpatrywał się w swojš pięknš macochę. Jej ciche słowa brzęczały mu w uszach. Był hardym osiemnastolatkiem, a ona, tylko cztery lata starsza, wydawała mu się taka pocišgajšca. Miała pełny, sterczšcym biust, talię osy i jedwabiste, płomienne włosy, które teraz swobodnie spływały na plecy. Patrzył, jak delikatnie przesuwa językiem po dolnej wardze. Tak bardzo różniła się od dziewczšt, w których się kochał od czasu, gdy skończył czternacie lat. Wielokrotnie wyobrażał sobie, że się z niš kocha, że w niš wchodzi głęboko. Poczuł ucisk w gardle i cofnšł się o krok. - Mój ojciec jest twoim mężem - powiedział. Krew zaczęła mu szybciej kršżyć w żyłach i uwiadomił sobie, że bolenie nabrzmiewa w obcisłych bryczesach. - Tak - odparła Laurel. - Ale on jest stary, Brent. Jestem taka samotna, a on nie może mnie kochać. Nie tak, jak ty by mógł i nie tak, jak ja bym chciała. -Wzruszyła białymi ramionami i jedwabny peniuar rozchylił się lekko. Brent zmusił się, żeby odwrócić wzrok od jej piersi i spojrzał przerażony na drzwi sypialni. Nie powinien był tu przychodzić. Boże, co ma teraz zrobić? - Nikogo nie skrzywdzimy, Brent. Po prostu damy sobie odrobinę przyjemnoci, tylko o to proszę. Obydwoje jestemy młodzi. Pragnę cię, od kiedy tu przyjechałam. Jeste pięknym i pocišgajšcym mężczyznš. Widziałam, jak całowałe Marisę Radcliffe. Wiedziałe o tym? Chcę, żeby mnie też pocałował. Zadrżał, gdy z gracjš podeszła do niego, a zapach magnolii wypełnił mu nozdrza i obezwładnił ciało. Przycisnšł pięci do ud. Wiedział, że powinien podejć do drzwi, otworzyć je, uciec od niej i od swojego przerażajšcego pożšdania. Wystarczyło jednak, że położyła mu dłoń na ramieniu, by zesztywniał. Stała na palcach, patrzšc na jego usta. - Mogę cię nauczyć, Brent. Mogę ci pokazać, jak kochać się z kobietš. Mogę dać ci tyle przyjemnoci. Nikogo nie skrzywdzimy. Nikogo, przysięgam. Dotknęła ustami jego warg, ale nie poruszył się. - Mój ojciec - wyszeptał, ale dotknęła językiem jego języka i był zgubiony. Rzadko umiał zapanować nad pożšdaniem, a teraz było to tym bardziej niemożliwe. Przycisnęła biust do jego torsu i poczuł, że ociera się o niego brzuchem i udami. - Mój ojciec - znowu powtórzył bezsilnie. Jej mała dłoń odnalazła jego męskoć, zaczęła go piecić. Jęczał, wiedzšc że eksploduje, jeli ona nie przestanie. - Laurel - wyszeptał - proszę. Nie panuję nad sobš. - Chod - powiedziała. Zaprowadziła go do swojej sypialni. Nie spuszczajšc wzroku z jego twarzy, zrzuciła z siebie jedwabny penmar i koszulę. Pozwoliła mu nasycić się swoim widokiem, a potem zaczęła zdejmować z niego ubranie. Boże, jest piękny, pomylała i ogarnęły jš niepohamowane żšdze. Taki wysoki, cudownie zbudowany i silny. Taki miody. Stał przed niš nagi, z zamkniętymi oczami i milczał, a jej dłonie wędrowały po jego ciele. Zacisnšł zęby, gdy zaczęła piecić go palcami, a potem cudownie miękkimi ustami, aż z jego krtani wyrwał się głęboki jęk. Wiedziała, choć on nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, że jeli nie przestanie, to on eksploduje nasieniem. Jednak gdy przerwała, był zawiedziony. Objęła go i pocišgnęła za sobš do łóżka. Upadł na niš z dzikim okrzykiem. Nie przestawało go dręczyć poczucie winy zmieszane ze wstydem. - Mój ojciec - wyszeptał jeszcze raz drżšcym z rozpaczy i pożšdania głosem. Odsunšł się, a wtedy jego wzrok padł na trójkšt ciem-norudych włosów i dostrzegł jej wilgotnš i nabrzmiałš kobiecoć. - Nie, nie mogę - powiedział, ale ona usiadła na nim okrakiem, opierajšc dłonie o jego tors. - Tak, Brent - wyszeptała. - On nigdy się nie dowie. I tak by go to nie obchodziło. Wsunęła język w jego usta i poczuła, że oddaje jej pocałunek, usłyszała jego pełne żšdzy jęki. Wsunšł dłonie w jej włosy i poczuł, że go pochłonęła, że nim zawładnęła. Nic innego się nie liczyło, nic nie istniało. Laurel delikatnie się uniosła i wprowadziła go w siebie. Drżał cały i, kiedy wchodził w niš głębiej, wiedziała, że tym razem nie będzie jej dane zaznać rozkoszy. Ale nie miało to znaczenia. Jest taki młody, pełen energii i tak nieprawdopodobnie męski. Majš dużo czasu. Całe popołudnie, cały jutrzejszy dzień. Jeszcze da jej tyle rozkoszy, ile tylko będzie chciała. Poczuła, że sztywnieje i zobaczyła, jak napinajš się mięnie jego szyi, gdy osišgnšł orgazm. Jego błyszczšce niebieskie oczy, głębokie i tajemnicze jak wzburzone morze, zwęziły się jakby z bólu. - Tak, Brent - wyszeptała i zaczęła z pasjš go ujeżdżać, aż wystrzelił w niej nasieniem. Pocałowała go namiętnie, przytulajšc się do niego mocno. Ku jej wielkiemu zadowoleniu nadal był twardy. Był daleki od nasycenia, a tym bardziej od wyczerpania. W cišgu następnej godziny nauczyła go dawać jej rozkosz. Ciepło jego ust, jego język sprawiały, że była bliska obłędu. - Tak dobrze - wymruczała, mocniej przyciskajšc do siebie jego głowę. - Delikatnie, kochany, delikatnie. Brent czuł całkowitš władzę i triumfował, gdy jej ciałem wstrzšsnšł orgazm. Odwrócił jš tyłem i wcisnšł się pomiędzy jej uda. Wszedł w niš z impetem, zapominajšc o bożym wiecie i poddajšc się narastajšcej rozkoszy. - O Boże! Upłynęła chwila, zanim dotarł do niego głos ojca. Cała przyjemnoć znikła, jakby nigdy nie istniała. Wyskoczył z niej, przeturlał się po zmiętej pocieli i stanšł roztrzęsiony obok łóżka. Wpatrywał się w ojca. - Jezu, mój rodzony syn! Ty plugawy draniu! -Twarz ojca była czerwona z wciekłoci. Brent zdał sobie sprawę, że ojciec opucił wzrok i wpatruje się w jego wilgotnš męskoć. - Dziwka, kurwa! - Avery Hammond wrzasnšł na swojš żonę. - Boże, będziesz się smażyć w piekle! - Wypadł z sypialni żony i Brent słyszał, jak pędzi długim korytarzem. Laurel zerwała się z łóżka, owijajšc się przecieradłem. - Miał wrócić dopiero jutro - powiedziała oszołomiona. - Ale tu jest - odparł Brent. Wcišgajšc na siebie w popiechu rozrzucone ubrania, miał wrażenie, że jego mózg przestał pracować. Wkładał buty, gdy w drzwiach ponownie pojawił się ojciec, trzymajšc w dłoniach szpicrutę. - Obedrę cię ze skóry, ty dziwko! - wrzasnšł do Laurel. Brent szybko stanšł naprzeciwko ojca. - Ojcze, przestań! Proszę, to nie była jej wina. - Brent wyprostował się dumnie. - Uwiodłem jš, ojcze. Ja... jš zmusiłem. To nie była jej wina. Nie chciała mnie. Avery Hammond zatrzymał się w pół kroku, trzęsšc się z furii, gdy dotarły do niego słowa syna. Jego syn, jego piękny syn, krew z jego krwi, jego duma. O Boże! Usłyszał ciche, jakby z oddali, łkanie żony. Brent, jego syn. Niewštpliwie nieokiełznany, ale młody. Nieokiełznany jak on sam, gdy był w jego wieku. Przecież ona jest mojš żonš, krzyczał w mylach. - Ty łotrze bez honoru! - wrzasnšł. W uszach czuł, jak krew mu pulsuje. Uniósł szpicrutę i cišł niš twarz syna. Brent poczuł piekšcy ból, ale nie poruszył się. Krew spływała mu po policzku i brodzie wprost na dywan. Nieoczekiwanie przyłapał się na myli, czy plama krwi spierze się z cennego tureckiego dywanu matki. - Nigdy więcej nie chcę cię widzieć - powiedział Avery Hammond, opuszczajšc szpicrutę. Ręka mu się trzęsła. Boże, oszpecił własnego syna. Brent ani na moment nie przestał patrzeć mu w oczy. Avery poczuł, że co w nim umiera. Potem przypomniał sobie, jak silne ciało jego syna wdzierało się między uda jego żony. - Nie jeste wart tego, by być moim spadkobiercš. Wyrzekam się ciebie. Żyj z piętnem tej hańby przez resztę swojego żałosnego życia. Masz się wynieć przed zmrokiem albo cię zabiję. Brent nie mógł się poruszyć. - Id do diabła! Brent przeszedł wolno obok ojca i opucił sypialnię. Słyszał za sobš cichy szloch Laurel i ciężki oddech ojca. Nie bolał go rozcięty policzek. Nie czuł nic poza pustkš. ROZDZIAŁ 1 San Diego, Kalifornia, marzec 1853 Lunch zaczšł się nie najgorzej. Alice DeWitt nalała sobie potrawki i podała naczynie Byrony, która z kolei obsłużyła swojego brata i ojca. Puszystej i pogodnej Marii nie było już od trzech miesięcy. Nie mogli już sobie pozwolić na płacenie jej i tak miesznie niskiej pensji. Panowało milczenie, za które Byrony była wdzięczna. Każda rozmowa przy stole kończyła się nieprzyjemnie. Zerknęła na ojca, Madisona DeWitta, i pomylała, że dostrzega pewne oznaki. Kruszył w palcach miękki kawałek chleba, a jego mięsiste policzki zaczęły drżeć. Atak nastšpił szybko. - Leniwa suko! - wrzasnšł na żonę. - Mężczyzna potrzebuje porzšdnego jedzenia, a ty mnie raczysz tym wiństwem! Gruba gliniana miska, wypełniona smacznš potrawkš z wołowiny, przeleciała przez jadalnię i rozbiła się o białš cianę. Kawałki wołowiny i warzyw wylšdowały na mahoniowym kredensie. Mebel był dumš jej matki. - Czy masz mnie za winię, że dajesz mi takie pomyje? To nie było pytanie, ale Alice DeWitt odpowiedziała mężowi cichym, zranionym głosem: - Jest tam pełno kawałków dobrej wołowiny, Madison. Pomylałam, że będzie ci smakowało. - Cisza! Od kiedy to udajesz, że mylisz, ty beznadziejna kretynko? Madison DeWitt odepchnšł krzesło i zaczšł wycišgać ze szlufek skórzany pas. Na jego grubo ciosanej twarzy malowała się furia, a tętnica szyjna pulsowała ponad luno zawišzanš chustkš. Byrony nie mogła się powstrzymać. Wstała z krzesła i przeszła na drugš stronę stołu, by stanšć przy matce. - Daj jej spokój, ojcze - powiedziała drżšcym głosem, chocia...
marszalek1