15081.txt

(155 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO
ANNABELLA
Ze norweskiego przełożył
GRZEGORZ SKOMMER
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
      Dzień jeszcze nie zaczšł się na dobre, a ja już czułam, że matce trafiło się duże 
zamówienie. W takich chwilach prawie zawsze ma atak migreny. Matka nie skarży się zbyt 
często na tę przypadłoć, lecz w nawale zajęć zdarza się, że ból dopada jš z całš 
gwałtownociš. A kiedy dowiedziałam się, że matce trafiły się dwa duże zamówienia, 
przyczyna ataku stała się dla mnie aż nadto oczywista.
      Matka jest kucharkš, doskonałš kucharkš. Lepszej szukać by ze wiecš w całym 
naszym miasteczku. Owdowiała wiele lat temu i musiała sobie sama radzić na tym wiecie. 
Ojciec pochodził z zamożnej rodziny i póki żył, na niczym nam nie zbywało. Jego mierć 
odmieniła nasz los i zmusiła matkę do szukania zatrudnienia.
      Najpierw została gospodyniš u barona Reedera. Zamieszkałymy w posiadłoci barona 
i nie cierpiałymy biedy aż do jego mierci. Kiedy zmarł, matka straciła pracę i zabrakło nam 
rodków na utrzymanie. Wtedy to zaczęła przygotowywać przyjęcia dla szlachetnie 
urodzonych i bogatych mieszczan Ystad, a jej talenty kulinarne stały się wkrótce powszechnie 
znane, tak że zamówienia zaczęły płynšć obfitš strugš ze wszystkich stron.
      Po mierci ojca udało nam się zatrzymać dom i częć pięknych sprzętów, które zdšżył 
w nim zgromadzić. Ojciec cieszył się wielkim poważaniem w miasteczku, więc matka bez 
trudu znajdowała zajęcie u co znaczniejszych rodzin. Mieszkajšc u barona, mogła wynajšć 
dom i zaoszczędzić trochę grosza. To pozwoliło nam póniej wrócić pod własny dach.
      Z poczštku byłam zbyt mała, by zostawać sama w domu, więc matka zabierała mnie 
ze sobš. Gdy dorosłam, chodziłam z niš tylko wtedy, gdy miałam na to ochotę. A ochotę 
miałam całkiem często, uwielbiałam bowiem skrywać się w zacisznym kšciku i wdychać 
rozkoszne zapachy, przyglšdajšc się maminej krzštaninie i wsłuchujšc w polecenia, które 
rzucała kuchennym pomocnicom. W zaciszu kuchni czułam się bezpiecznie, a wiat poza niš 
napawał mnie lękiem. Nie szukałam towarzystwa rówienic.
      Z biegiem lat matka zaczęła dopuszczać mnie do swoich tajemnic i muszę przyznać 
nieskromnie, że potrafię już dobrze gotować. Uważam nawet, że w niektórych dziedzinach 
dorównuję matce. Nigdy jej tego nie powiem, gdyż nie chcę jej zranić. Matka skšpi na 
surowcach, bo życie nauczyło jš oszczędnoci. Ja nie dbam o takie drobiazgi i traktuję każdš 
potrawę jak dzieło sztuki. Lubię eksperymentować i improwizować. Matka z pewnociš 
wpadłaby w szał, widzšc, jak szastam składnikami. Często jednak to włanie moje małe dania 
i przystawki zbierajš najwięcej pochwał. Mam szczerš nadzieję, że matka nigdy nie zwróci na 
to uwagi.
      Za domem założyłymy ogródek, w którym uprawiamy warzywa. Plonów starcza na 
własne potrzeby, nie odmawiamy też miejskim gospodyniom, którym zdarza się wpać po 
pęczek pietruszki, szalotkę czy główkę sałaty. Ogródek przynosi nam dodatkowy dochód, a 
uprawa i sprzedaż warzyw należš do moich obowišzków. Oprócz warzyw hoduję w nim 
zioła. W jednej z szafek kuchennych stojš liczne porcelanowe dzbanuszki pełne rodzimych i 
egzotycznych przypraw. Matka zawsze nosi ze sobš własne mieszanki, kiedy idzie gotować. 
Ja przemycam swoje, wspomniałam już bowiem, że matka nie zwykła szafować składnikami.
      Tego feralnego dnia wszystko szło jak po grudzie.
      - Cóż przyjdzie mi uczynić, Annabello? - Matka pocišgnęła nosem. Migrena coraz 
bardziej dawała się jej we znaki. - Nie mogę sprawić zawodu Gyldenbrandom. Dotšd ich nie 
zawiodłam i nigdy się tak nie stanie, choćbym stała jednš nogš w grobie! Zresztš tak się 
nieomal czuję! - westchnęła i pocišgnęła dłoniš po czole. - Więc co mam zrobić z 
zamówieniem od Fernérów... Spodziewajš się znamienitych goci i proszš usilnie o pomoc. 
Do stołu sišdzie dziewięć osób, a obiad ma się składać z dziesięciu dań. O deserze nie 
wspomnę. Nie dam rady!
      - Musisz wybrać, co ważniejsze - zaproponowałam.
      Matka rozpłakała się na dobre. Głowa pękała jej z bólu.
      - Ależ pan Gyldenbrand kończy pięćdziesišt lat! Wszystko już sobie zaplanowałam...
      Przerwała w pół zdania i przechyliwszy w bok głowę, spojrzała na mnie przenikliwie.
      - Annabello, pomagasz mi od dawna i całkiem niele sobie radzisz...
      Wiem, pomylałam nieskromnie. Nie byłam pewna, o co matce chodzi, i jej kolejne 
słowa wprawiły mnie w osłupienie.
      - Annabello, nie mogłaby zajšć się obiadem u Fernérów? Proszę!
      - Dziesięciodaniowym obiadem dla znamienitych goci? - spytałam przerażona. - To 
tak jakby rzucić się do wody, nie umiejšc pływać!
      - Mówisz bzdury! Zresztš umiesz pływać - powiedziała matka. - Id do Fernérów i 
dowiedz się, jakie majš życzenia. Sprawd stan zapasów. Przygotowania i zakupy zajmš ci 
całš dobę. Sama zresztš wiesz, ile nocy strawiłymy na robieniu czekoladek.
      Bardzo dobrze wiedziałam. Lubiłam czekać, aż czekoladki wyschnš na tyle, by je 
można było dekorować. Matce zwykle brakowało snu, więc odsyłałam jš do łóżka i sama 
kończyłam robotę.
      - Dobrze więc, pójdę tam od razu - odrzekłam.
      - Id, id. Zresztš zaczekaj... Sprawd najpierw, czy zacier jest gotowy. W 
poniedziałek będę robić likier czeremchowy.
      - Ależ mamo! - wykrzyknęłam zgorszona. - Nie mogę sprawdzać zacieru przed wizytš 
u Fernérów!
      Przyczyna mego zgorszenia była prosta. Banię z zacierem przechowywałymy w 
końskim nawozie, by utrzymać właciwš temperaturę. Doglšdanie zawartoci nie należało do 
przyjemnych zadań. Bania stała w stajni sšsiada, a ja w żadnym razie nie mogłam tam teraz 
pójć! Miałabym składać wizytę Fernérom, przesišknięta stajennym zapachem?
      Matka spojrzała na mnie bezradnie.
      - No tak, nie możesz... Więc id już. Sama go doglšdnę. Pospiesz się!
      Fernérowie mieszkali niedaleko, zaledwie kilka przecznic od naszego domu. Znałam 
tę rodzinę jedynie z opowiadań matki i wiedziałam, że pan domu jest kupcem tekstylnym. Ani 
on, ani jego żona nie wyróżniali się niczym szczególnym, za to brat pani Fernér był oficerem 
powišzanym z wysokimi kręgami w stolicy.
      Pani Fernér, drobna kobieta o jasnych włosach, mówiła niewiele i była bezradna aż do 
miesznoci. Nie miała w gruncie rzeczy złej natury i nigdy nie widziałam, by kogokolwiek 
potraktowała niesprawiedliwie. Mimo że na co dzień chodziła w pięknych strojach, było mi 
jej nawet odrobinę żal, a to przede wszystkim z uwagi na osobę pana Fernéra. Pan Fernér nie 
wzbudzał sympatii, zwykł krzyczeć na żonę i obrzucać jš niewybrednymi epitetami, których 
słabe echo docierało nawet do kuchni. Często zastanawiałam się, czemu się z niš ożenił, skoro 
wcišż okazuje niezadowolenie. Zapewne za młodu była słodkš i oddanš istotš, bezwolnš 
lalkš, jakiej pragnie większoć mężczyzn. Zresztš to typowe, mężczyni unikajš kobiet 
rozumnych, szukajš niewolnic, które mogš poniżać. Tylko wtedy czujš swš siłę i wartoć.
      Taka jest moja opinia o mężczyznach, choć nie uważam się za ich wroga. Wręcz 
przeciwnie, ja też żyłam marzeniami i tęskniłam, lecz osobnicy pokroju pana Fernéra działali 
na mnie jak czerwona płachta na byka.
      Pani Fernér otworzyła drzwi i zdumiała się na mój widok. Musiałam użyć całego daru 
przekonywania, by uwierzyła, że dam sobie radę z dziesięciodaniowym obiadem. W końcu 
westchnęła zrezygnowana i uznała, że trzeba jej rady męża.
      Zostałam w kuchni, czekajšc na jej powrót. Drzwi do jadalni były otwarte i z miejsca, 
gdzie stałam, mogłam obserwować stół, wokół którego zgromadziło się parę osób. Nagle 
moje serce zabiło w niepokojšco szybkim rytmie.
      Zwrócony twarzš do mnie siedział pewien młodzieniec, oficer, jak mogłam się 
zorientować. Nie wiem doprawdy, dlaczego natychmiast przykuł mojš uwagę, nie był 
bowiem uderzajšco przystojny. Za to całkowicie w moim typie, jak to się banalnie okrela, 
miał ciemne kręcone włosy, równie ciemne oczy o przenikliwym wyrazie i zmysłowe, 
kształtne usta.
      Poczułam, jak lęk i niepewnoć wzbierajš we mnie gwałtownš falš. Młodzieniec 
omiótł spojrzeniem otwarte drzwi i na ułamek sekundy zatrzymał wzrok na mnie.
      To była dziwna, nieomal magiczna chwila. Spuciłam szybko oczy ku podłodze, a 
kiedy odważyłam się znów podnieć głowę, młodzieńca już nie było.
      Poczułam dziwnš pustkę wokół siebie...
      A czego się spodziewała, zadałam sobie w duchu gniewne pytanie, wzišł cię zapewne 
za dziewkę kuchennš. Matka nie omieszkała opowiedzieć mi ze szczegółami, jak mężczyni 
traktowali takie dziewczęta. No, może nie ze wszystkimi szczegółami... Dała mi po prostu do 
zrozumienia, że dżentelmeni tracš wiele ze swej godnoci po takich kontaktach.
      Przyznaję, znałam się na gotowaniu, ale o mężczyznach nie mogłabym powiedzieć 
tego samego. Byłam niezwykle naiwnš i wstydliwš pannš.
      Matka wychowywała mnie surowo. Pragnęła, bym w oczach ludzi uchodziła za 
porzšdnš i przyzwoitš dziewczynę, więc za wszelkš cenę unikała drażliwych tematów. 
Zdołała nawet wpoić we mnie przekonanie, że wiat mężczyzn jest straszny i należy się go 
strzec. Pewnie włanie dlatego tak mnie pocišgał i fascynował. Nieznany, tajemniczy wiat...
      Nie mogłam zupełnie pojšć, czemu moje ciało przeniknšł dreszcz, a policzki 
zapłonęły na widok młodego żołnierza. Czyżby to włanie zwano miłociš od pierwszego 
wejrzenia? Matka twierdziła, że taka miłoć nie istnieje. Mówiła, że przyszłego małżonka 
znać trzeba całe lata, zanim pojawi się lad uczucia, a lubu nie godzi się brać bez 
odpowiednio długiego okresu narzeczeństwa. Zawsze też powtarzała, że dziewczyna musi 
pilnować cnoty, choć nigdy nie zdradziła, co właciwie rozumie przez te słowa.
      - O takich rzeczach się nie roz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin