Pelplśńska jesień Okładkę projektował TADEUSZ CIESIULEWICZ Zdjęcia i reprodukcje wykonał ZYGMUNT GRABOWIECKI Redaktor Eugenia Kochanowska Redaktor techniczny Halina Krzemkowska Korektor Maria Dmochowska WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK 1971 Wydanie pierwsze. Nakład 5 000 + 250 egz. Ark. wyd. 8,11. Ark. druk. 9,75 + 1,5 ark. ilustr. Papieir druk. mat. V kl. 65 g z fabryki papieru we Włocławku. Oddano do składania 30 XII 1970 r. Podpisano do druku i druk ukończono w czerwcu 1971 .r. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23. Zam. nr 124 — F-5 Cena zł 15.— „Nigdy już polskim Pelplin nie będzie" (z przemówienia Alberta Forstera Gauleitera Okręgu Gdańsk—Prusy Zachodnie). „Czego się ociągasz, Niemcze, Chwyć za oręż, Walcz o niemieckie ognisko, Walcz o swą spuściznę mieczem i krwią" („Der Geselliger" — z okazji zjazdu hakatysiów w Malborku w 1906 r.). I Wizyia w cukrowni Do cukrowni w Pelplinie poiszedłem wiedząc w zasadzie wszystko o wypadkach, jakie wydarzyły się tam w pierwszych miesiącach okupacji hitlerowskiej, jesienią 1939 roku. Znałem je dość dokładnie z kilku itomów akt, sporządzonych w czasie wieloletniego śledztwa przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Gdańsku. Miałem w pamięci zeznania najważniejszych świadków zbrodni, opisy morderstw popełnionych na tutejszych Polakach, dziesiątki nazwisk ofiar i katów, z których większość wywodziła się z parterowych lub zaledwie jednopiętrowych domów tego niepozornego miasteczka nad Wierzycą. Akta w swej specyficznej, lakonicznej formie zawierały — zdawało mi się —• wszystko, co potrzebne było do zrozumienia tragedii mieszkańców Pelplina, a przecież odczuwałem jakiś niedosyt. Czego? Może atmosfery tych czasów, w których sąsiad zdecydował się strzelać do sąsiada, a towarzysze z jednego miejsca pracy stawali się śmiertelnymi wrogami? Może brakowało mi twarzy tych ludzi, normalnych i spokojnych w zwykłych czasach, a całkowicie odmienionych w chwili wybuchu wojny; ludzi, którzy odrzucili dawne twarze jak zleżałe maski, by — przywdziawszy brunatne .mundury — ukazać skrywane dotąd oblicza zacięte, mściwe i nie znające litości. Poszedłem więc do cukrowni, gdzie wielu z nich pracowało, stanąłem przed dyrektorem Władysławem Bartosz-kiem, wyłożyłem mu cel przybycia i zacząłem pyitać. Zapytałem najpierw o Józefa Ligmainowskiego. Potem 0 Franciszka Szymanowskiego, Wincentego Kmiittera i Sołeckiego, Franciszka Sołeckiego. — Sołecki? Zamordowali go jesienią 1939 roku. Ligmanówskiego także. A Knitter i Szymainowiski? Tych naizwisk nie spotkałem po wojnie... Inżynier Bartoszek poidiniósł słuichaiwkę i po chwili siedział obok mnie starszy mężczyzna w roboczym kitlu. Był nim główmy mechanik cukrowni Michał Grabowski. Pracował tu przed wojną i dobrze pamięta tamte czasy: — Knitter także zginął jesienią 1939 roku, razem z Franciszkiem Szymamowsfcim, Alfonsem Czarnowskim, Władysławem MańkowiSkim, Franciszkiem Satoowskim i innymi. Rozstrzelali ich Niemcy, którzy pracowali razem z nimi w naszej cukrowni. Dyrektor Bartoszek dostrzegł moje zdumienie. Bo jakże to, Niemcy w polskiej cukrowni na polskim Pomorzu? 1 dlaczego zamordowali tych, z którymi spędzili całe lata przy obsłudze tych samych maszyn?! Inżynier Bartoszek sięgnął do szafy i podał mi cienką broszurę o zniszczonych kartach. Tytuł: „Sprawozdanie Cukrowni Pelplin S-ka Akic. za 1931/32". A na ostatniej stronie, kiedy wziąłem ją do ręki, ten sam tytuł po niemiecku: „Geschaftsbericht der Cukrownia Pelplin iiber das Betriebsjahr 1931/32". — Teraz niech pan spojrzy jeszcze tutaj — dyrektor wskazał mi tekst na stronie piątej. Przebiegłem szybko oczami rządki czarnych liter: „Zarząd Cukrowni Pelplin, S-ka Akc." — i nieco niżej, w osobnej linii: „Eugen Ziehm — Joh. Dirksen — Eichholz — Goertz — J. Wiens — v. Kries". I jeszcze niżej: „Rada Nadzorcza — K. v. Maercker — przewodniczący". — A teraiz niech pan spojrzy jeszcze raz na okładkę. Na „polskiej" stronie broszury nieznana ręka wypisała kopiowym ołówkiem 'kilka nazwisk, jedno nad drugim, w przejrzystej kolumnie: „Dyr.: 1. Wilems, 2. Rabę, 3. Guesewaelt, 4. Busch, 5. Kaczmarek, 6. Poichor owsiki". Kiedy, sam sobie nie wierząc, głośno powiedziałem: „Niemcy, sami Niemcy!", Grabowski wtrącił: — Tak, proszę pana, prawie sami Niemcy! Tak było aż do wojny! Przed wojną w naszej cukrowni robotnikami byli prawie wyłącznie Polacy, chociaż i wśród robotników było kilku Niemców. Za to nasze biuro i dyrekcja zostały prawie całkowicie zniemczane. Głównym mechanikiem był Lenschiner, dyrektorem technicznym inżynier Kadereit —¦ syn właściciela młyna ze Skarszew, wagowym Kowalski — oczywiście, Niemiec, kasjerką panna Knoll, a jej ojciec —¦ zastępcą mechanika, zmianowym Dablau, elektrykami Paul Drews, Kurt Drews i Oswald. Krótko przed wojną głównym mechanikiem został Niemiec Menser... — A kto był dyrektorem? — Antoni Kaozmarek, pan Antoni Kaczmarek. Pochodził ze Śląska, żonę miał Niemkę. Podawał się za Polaka, ale kiedy przyjmował nowego pracownika, pytał po niemiecku: Sprechen sie deutsch? Gzy mówi pan po niemiecku? — Taki to był z niego Polak, z naszego dyrektora Kaczmarka! Żona Niemka po niemiecku wychowywała mu syna Gunithera i dwie córki. Niemieccy ziemianie, którzy obsadzili radę nadzorczą cukrowni, dobrze mu płacili za tę wierną służbę. Proszę spojrzeć! Podał mi bloczek kasowy, odnaleziony wśród starych papierów. „Asygnata rozchodowa — Cukrownia Pelplin — 30.11.37 r. Kasa wypłaci p. dyr. Kacizma-rkorwi tyt. poborów za miesiąc listopad 1937 r. zł. 2057,50 słownie: dwa tysiące pięćdziesiąt siedem 50/100 i zapisze na rachunek pensji — pers. techn. . Powyższą kwotę otrzymałem z kasy Cukrowni Pelplin Pelplin, dnia 30.11.37 r. (—) Podpis." — Kaczmarkowie? — ciągnie dalej Michał Grafooiwski. — O, to byli wielcy państwo. Mieszkali w piętrowej okazałej willi na terenie cukrowni. Widać ją z okien gabinetu dyrektora, otoczoną niedawno zbudowanymi halami, które zastąpiły stare, czerwone budynki ceglane, wzniesione tu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. 9 Nie najlepiej powodziło się cukroiwini za rządów dyrektora Kaczmarka i jego niemieckich zwierzchników z rady nadzorczej. Produkcja spadała z roku na rok. W 1927 roku wyprodukowano prawie 140 tysięcy ton cukru, w 1934 roku — 80 tysięcy ton. — Na dole — mówi mechanik Grabowski — Kaczmar-kowie mieli czitery pokoje i kuchnię, na górze sypialnie i pokoje gościnne. Dwa pokoje — jadalnia i pokój przyjęć — miały po 50 metrów kwadratowych. Służba mieszkała na poddaiszu. Do pani dyrektorowej, tej Niemki, trzeba było mówić „gnddige Frau", łaskawa pani. Listonosz i każdy inny zwykły śmiertelnik mógł dochodzić jedynie do furtki, i tam musiał czekać na przybycie kogoś ze służby. Willa otoczona była płotem i niedostępnym dla robotników ogródkiem. Jeśli komuś udało się dostać do środka, musiał wdziewać na nogi filcowe łapcie, by nie porysować podsadzek. Kaczmarek brał z polskiej kasy po dwa tysiące złotych miesięcznie. W czasie wojny, jak przyszli Niemcy, zmienił nazwisko ma Karsten! Polskim robotnikom daleko było do dyrektorskiej pensji. Maszynista Juliusz Dunikowski w itym samym czasie kwitował dwieście złotych, zwykli robotnicy po sto — ale tylko w sezonie, kiedy cukrownia pracowała — brygadziści po sto pięćdziesiąt. Byli tylko Polakami! Przewracani kartki kwitariusza i trafiam na tych właśnie, których szukani. Jest podpis kierownika produkcji Franciszka Szymanowskiego, jest podpis budowniczego Franciszka Sołeckiego, a także Wincentego Knittera, pra-cowinika administracyjno-biurowego (tak wszyscy określani są na kwitach w oficjalnej nomenklaturze cukrowni)-. Sto dwadzieścia złotych „za robociznę" kwitował też niejaki Horst Voegele własnoręcznym podpisem. — Niemiec? — Jesaoze jaki! SA-mann, jeden z tych, którzy dokonywali tu aresztowań i rozstrzeliwali pelplińskich Polaków. Takich mieliśmy więcej: Drews, Blaschke... Obok biur cukrowni wydzielono przed wojną mieszkanie dla inżyniera, Niemca Kadereita. Był to człowiek rzeczowy i spokojny — mówili o nim robotnicy — niczego złego nie można było na niego powiedzieć, tylko — nikt już nie pamięta, dlaczego — kilka miesięcy przed wojną zaczęto mówić, że jest jednym z przywódców tutejszych Niemców i że buntuje ich przeciwko Polsce. W cukrowni mieszkał też Niemiec Felt i bracia Drew-sowie, Paul i Kurt. Obaj, podobnie jak wtedy Grabowski, byli elektrykami. Mieli po dwadzieścia parę lat; Paul dobrze mówił po polsku i nie stronił od rozmówek z Polakami. Na piętrze nad warsztatami — ten budynek już nie istnieje, zbudowano w tym miejscu po wojnie wielką halę — znajdowała się salka, pełniąca funkcję szatni, umy-w.alni i jadalni równocześnie. Każdy mechanik miał tani swoiją szafkę i tam również razem, na jednej ławie i przy jednym stole, jedli swoje śniadania Niemcy i Polacy, elektryk Drews obok ślusarza Ligmainorwiskiego. Drewis był szczupłym, wątłym szatynem o bladej, pociągłej twarzy, a Ligmainowski młodym, wesołym chłopakiem poniżej dwudziestki. Może to był maj, może czerwiec 1939 roku, dość że o wojnie mówiło się już wtedy głośno. Robotnicy zaciskali pięści na wiadomość, że Niemcy chcą zabierać Pomorze. Liigmanowski nosił ze sobą duży drukowany obrazek; widniały na nim cztery tłuste świnie, ale kiedy obrazek ten złożył w jakiś przemyślny sposób, świnie zamieniały się w głowę Hitlera. Któregoś dnia w czaisie śniadania, między jednym kawałkiem chleba a drugim popijanym czarną kawą z palonego żyta, Ligmanowski pokazał Drewsowi swój czarodziejski obrazek. Polacy wybuchnęli śmiechem, a Drews zbladł, zacisnął zęby i wyszedł bez słowa. Z zemstą zaczekał do października — wykończył wtedy Ligmanow-skiego i kilkunastu innych. A oni, Polacy,...
marszalek1