Gajcy Tadeusz
1942. Noc wigilijnaBajkaBajka drugaBallada czarnoksięskaBallada o chłopcu przydrożnymBallada o stajenceBetleemChwila biblijnaCzarne kołaCzasDo zmarłejDroga TajemnicEpitafiumGroteska bardzo smutnaJestem tutaj, ot, niedbały...JezioroKantyczka wołania pełnaKolędaKoraleLegenda o HomerzeMiłość bez jutraModlitwa za rzeczyNa proguNad ranemNocNowo narodzonemuO nasO szewcu zadumanymOczyszczenieOpowieść z innego świataPieśń nostalgicznaPiosenka o przemijaniuPo raz pierwszy modlitwaPoemat letargicznyPortretPrzed odejściemPrzed snemPrzejściePrzesłaniePrzez zamieć wiosennąPrzyjacielowi w drodzePrzystańSchodzącStygmatŚpiew murówTemu, który przyjdzieUkochanejWczorajszemuWezwanieWiersz o szukaniuWsteczZ listuŻebrak smutkuŻegnając się z matką
1942. Noc wigilijna
Wieczorny szatan monetę zimnąważył na dłoni...Parzyła izby zamieć świeczek,kiedy śmieszne figurki zatargały jak w dzwonnicach sznurkiem,uniosły stopy na bojaźliwy centymetr -nie mogły odlecieć.Wplatał lepkie palce w oczy śnieg,no i szeptał, uporczywie szeptał;szatan załkał w szubienicę jak w fleti rozwiesił płacz w drzewie jak szkiełka.Więc choinka. - A na sznurku pajacyk,kolędować Małemu, niech krzepnie,pójdź - złóż dary - nie wystarcza popatrzeć -drzewko smutne, a u ciebie świece.Lulajże w powrozie, lulajże na haku,niech się wyśni obrus biały i błyszcząca jodła.Szept przygarnął - z tego szeptu twój opłateki ojczyzna ciemniejąca w nagłych gwiazdach z ognia.
Bajka
Chiński cesarz w malowanej trumiencezamknął oczy skośne jak łódki,włos falisty zacisnął w ręce,włosa strzegły jelenie malutkie.Już ostatnie spłynęły łezki,czarny bonza przyklękał nad szarfą,kiedy Lojola w pantoflach niebieskichstanęła krucho i płakała bardzo.Lojoli lekki lok, jej lokcesarz tulił do martwego kimona,jak dzwoneczek kołysał lok blond,o Lojolo, Lojolo, Lojolo!Była jak ziarnko ryżu lub deszczuprzezroczysta i lekka taka -Ach, jak grała, co wieczórna berle większym od niejulubione jedwabne melodie,że słowiki słuchały w klatkach.Wtedy cesarz żółty jak księżycmrużył oczki skośne jak łódkii palcami przebierał w jej lokach -w malowanej trumience leży,a Lojola- mandarynkę obiera ze smutkiem.
Bajka druga
Konie gradem bułanymrozdwoiły tętent -Nad strumieniem za siedmioma lasamimyły pieniste ramiona boleściwe pannyżalem zdjęte.Siedem tęcz w uszach miały,siedem zmierzchów nad rzęsą,nad strumieniem za siedmioma górami,za ciszą leśną.A w komnatach szklanego zamkuo zamyślonych kolumnachwiędły kwiaty z płonącego lakunad trumną.Jabłko w trumnie leżałopomarszczone jak twarz,zapach bardzo był mocny,więc przymykała oczypałacowa straż.Za oknami jasnymina stołeczkach o nóżkach złoconychsiedmiu garbusków patrzało w wędki-Przekrzywiły się na głowach porcelanowe koronyku pannom żalem zdjętym.
Ballada czarnoksięska
Pod sierpem żółtej źrenicyludzkiej, jastrzębiej czy kociej,na słowie wyjętym z gwiazdozbiorów nocnychżałobny utknął paznokieć.Rysę na dźwięku słowazaznaczył mocno aż do krwii sokiem tym począł rysowaćwzory substancji modrych.Pod pokrywą z martwego srebrazakipiała woda baśniowai burzyły się zioła, skręcałyaż gestem musiał prostować.Brwi skupiły tu noc gęstą nazbyt,język świecy się zwijał i kruszył,u pułapu nie większy od gwiazdypająk liczył zielone sekundy.Tylko w dzbanie o szyi ciasnejkorek nucił i parą porastał -wtedy światła na klonach pogasłyi Agata wracała do miasta.W kruczych rękach dusiła dzieciątko,że skrzypiało jak mróz lub konar,a sośnina wołała słodko,biały księżyc na ręce spoglądał -O Agato niedobra - posłuchaj:pluszcze palec po wodzie jak wiosło,słowo ujął - i zjawa nieludzkapod żałobnym się kłębi paznokciem.Jeszcze chwila - i przestanie rzęzićjak twe dziecko złamane w zaroślach,o Agato niedobra -A źrenicą był księżyc -więc zadumę przemieńi obraz.Jeszcze chwila - w dzbanie żółtymały człowiek jak kaczeniec.
Ballada o chłopcu przydrożnym
Podobno anioł kulawywziął go przykro za włosy i sprężynę niewidoczną tknął.Jak zabawkę, jak brzęczący badylzasadził na kilometrze szesnastym.Potem anielskie wargi otworzył,długo patrzałi odjął rękę swą.Obok wąsatych w kołach wozów,śmigieł blaszanej trawy,nad rękami własnymi się mnożył,zielenią powolną rósłw głębokiej literze ustchłopiec przydrożny.Dzień po dniu go otwierał coraz zawilej i barwniej,aż rzeczy nazywać począł - aby im w locie sprostać,a gdy na chwilę go przykrył z rzeki idący cień tratwy - zobaczył imię swe w palcach i święty ognik we włosach.
Ballada o stajence
Matka pełna uśmiechu i chemiidłonie zamyślała w baliico wieczór...a nad dłońmi tymitrzej królowie spóźnieni płakali.Nawet aniołki. Gipsowe i krągłena kolędach jak wielbłądach fruwające,krótkie szatki haftowane ogniemna jej ręce rzucały w locie.Woda nie była zwykła. Ze źródeł,gdzie kadzidło rośnie i mirra,palma także. I w liściastej urnieBóg się mały w piosence obmywa.Przychodziły do niej z pustyni lwy płowegasić czerwone języki,po głosie ich, po tęsknocie ich - człowiekzjawiał się śpiewny i zwykły.Na sianie szemrzącym, na szmerzeobok róży i bydłależał. Lecz róża z cierniembyła.Trzej królowie chłostali zwierzęta,ramionami ku gwieździe śpiewali,zamyśliła dłonie matka uśmiechniętawonne płótno na zły całun kołysała w balii.
Betleem
Nad smugami karawanchodziła jasna nowina -powiła Smutna PannaŻałobnego Syna.Śpiewali Mu, śpiewali ochoczo,pastusze melodie skakały jak deszcze,grały królewskie koronyi palmowe grało powietrze.Śpiewali Mu, śpiewalicherubiny zwłaszcza w długich piórachkrągłą ziemię chylili nad Małymi rączkami ją we śnie otulał.Ale niedługo potemzaczęło w górze straszyći za stajenką poruszali grzechotkąz armat buczących i maszyn.I zapalili dalekokilka krajów czerwoną łuną,że trzepotał powiekąi spoglądał na Północ.
Chwila biblijna
Na przystanku tramwajowym jak u studni czekaapostoł płomienny,kiedy stopy najłagodniej oderwał od ziemipolicjant o dostojnych powiekach.Tłum nie widział apostoła, który był obdartyi modlitwę rwał palcami łapczywie jak mięso -lecz zastygał pod pałeczką - czerwoną od żaru,gdy dzieliła sprawiedliwie świat pomiędzy grzesznych.Skradały się do niej kornezwierzęta na kołach,lamy, wilki, płoche kozy -strasząc apostoła.Z głębokości wielkich domówślepe kraby wyszłyza nim i grzechotały ogonyrude jak lisy.Spod daszka jak niebo czarnegopatrzał Bóg i w wymiarach je znanych umieszczał.I apostoł nie był bezpieczny. Ledwieujrzał: skowronkowa Agnieszkawysiadała z sześciennego powietrza.Po niego.
Czarne koła
W kantylenie macierzanki zapachuśmiechniętych nocą wodził chłopców,jak w legendzie chodzili w zaświatachpod oknami czarnymi dla oczu.Nad głowami nocy złoty jeż,księżyc w włosy się wtopił jak wianek,nie wiedzieli - czy noc to, czy wiersz -gubiąc głosy jak trzciny rozchwiane.A w latarniach z trudem się chodziw jakimś innym rozłożystym świecie,pod oknami czarnymi młodziw zasłuchania jedwabistej sieci.Węzły powiek tak bolą zaciśnięte mocno,nawet nie wiem - czy sen jest, czy próżnia pod nimi -i wyrastał na nowo wędrującym chłopcomzapach kwiatów na oczach pod oknami czarnymi.Uśmiechów rzewnych szelestzapadał w nich jak w otchłań,jeszcze śpiewu było za wiele,by się milczeniem spotkać.Zawikłany powietrza deseńrozdzierali rękoma ślepców,jakże mogli inaczej przezeń,jakże mogli go nie czuć?Gwiazdy płynęły zewsząd,w locie wiły swe gniazda,noc otwarta jak wieczność,noc ogromna i płaska -Jak w legendzie chodzili w zaświatach,wiatru zamieć po twarzach jak deszcz -w kantylenie macierzanki zapach,w kantylenie złowrogość nad nimi -We śnie szli, a myśleli, że w latach,nie spotkali nikogo pod oknami czarnymi -- dziwna rzecz.
Czas
Kiedy po włosach kręte płomyki wiją się pośpiesznei iskra wzrok wypala, czoło w sieć zamienia,twe ręce przeorane ogromnym powietrzemkulistym bardzo - drżą.Za oknem jak krawędzią dwu odmiennych światówjest ciemna pogoń planet, milczenie kamieniai niebo dymiąc głucho płynie cieniem statku,pod którym wieją skrzydła żegnających rąk.A światy są ogniste i oczom dostępne.Nie chwila staje w ogniu, lecz horyzont ziemski:na morzach drobnych fala ociera się z lękiemo brzegi nagich piasków, na których jak kreskipowstają ciężkie dymy i błysk się wyzwala.Tam domy drżą dziecinne w ogrodach zniszczeniai pocisk szlak wyznacza, a za nim jak palmaupada gałąź ognia na miasto z kamienia.Ten obszar pełen głosów to ojczyzna ludzkai nad nią jest granica z księżyca i chmur.Rozwarte chodzą gwiazdy, powietrze jak z piórpod niebem danym ustom jak niebieskie płucagranice, co z obłoków dokładnie wypełniai kraj zaludnia chłodny farbami marzenia.I chociaż bije ziemia skalista i srebrnapod tobą jest ojczyzna z drżącego płomienia.Bo wieją długie trawy i przy każdej drodzestanęło lekkie drzewo za kamieniem białymi widzisz prędki pyszczek myszy w polnej norce,i księżyce stalowe twarde zboża kładą;więc jeszcze: tutaj anioł oczyścił sandałyi miecz na wadze złożył, i dotknął cię światłem,że jesteś pełen blasku, w ciało ledwie wierzyszi z trwogą słuchasz dźwięków okrutnych, mosiężnych.I do kwiatu powiadasz w pieszczotliwej mowie:mój bracie. Wciąż ojczyzna wspomnieniem porastai wracasz znów nad rzekę, gdzie jak mały chłopiecdo ręki piasek bierzesz i w zwierciadło miastana fali niespokojnej jak w szybę się patrzysz.Lecz nie widzisz tam wiele: kilka ogni stoimilczących pośród domów, a na wodzie płaskichi łuna trąca falę, rzeźbi w drzewne słoje.I idziesz coraz głębiej, i wciąż cię zachwycatwa własność niepodzielna, zaprzedana stopomi nie wiesz, jak w tej chwili nad ziemią ci obcąkrzyknęły usta armat, człowiek dłoń położył,a inny człowiek upadł; pod światłem księżycazalśniły w drzewach bronie, zahuczały wozy,nad miastem ogień zawisł jak kometa długai niebem rzucał gęstym na gwałtownych łukach.I trwoży cię dźwięk ostry i tulisz powietrzew powiekach, aby obraz zatrzymać na zawsze,gdy szedłeś obok matki tym znajomym miastemi pięści małe niosłeś już wtedy bezbronne,i lękasz się, gdy mówią, że gorzka jest przestrzeń,po której dzisiaj stąpasz, a myślisz wciąż: promień.I jeszcze nie dostrzegasz, kiedy brzegiem krążysz,jak trudna jest ta ziemia wysoka do łokcismugami ciężkich kłosów wezbranych jak nurt.Po czole spada światło słoneczne i w pociewypręża zgrzebny człowiek swe mięśnie jak orzechnakryty posągami falujących chmur.Więc trwożysz się daremnie, powracasz nieustannieprzez głos krzywdzonych rzeczy i przez człowieka krzykdo miejsca wiecznej ciszy, co w tobie ma posłaniei nigdzie więcej nie ma. Uderza w twardy brzegraniona w piersi woda odbiciem twojej ziemi,o której myślisz: promień, nie krew i głaz, i pot -znów słuchasz: skrzypi fala i ciągnie nad ciemnymidrzewami długim sznurem gwiaździsty zwarty lot.
Do zmarłej
Pusty po tobie powietrza słupoczy mi mrozem przekłuł;dochodzi do mnie świergot twych stópgołębich: szelestsukni najlżejszy, korali dźwiękokrągły, nikły jak dzwonków pęku głowy twojej w kościele.Ze snu powstaję i cieniem rąknierzeczywistych dla mnie i trudnychszukam oddechu twojego. Skrońzgina mnie ciężka jak kamień - iwidzę przez oczy, które mróz przekłuł:ciało twe drobne tuli się w trumniew chłodnej koszuli jak w śniegu.Rozumiem teraz błyskawic syk,wołanie kwiatu, gdy pryska w twarzkolorem silnym, i garstkę śpiewuw krzaku pobliskim ciemnym jak głaz.Lecz język wtedy martwy był. Nie mógłodczytać pisma, które u powieknosiłem niemy światłu podobne.Kto wzywał ciebie miłosną tak,że ręką zimną, senną jak pluskodwiodłaś świat ten? Godzina innabyła i inny księżyc się kładł,sen gęstniał wonny, więc w oczach rósł,zagarniał usta. Ciało jak liniaproste zostawił... Kroplami żalświec sinych pada i stopy parzybezradne, kruche w pościeli tej.Twarz moja ciemna - noc na mej twarzy...
colorful_world