Powieści ROBERTA LUDLUMA w Wydawnictwie Amber TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A KRUCJATA BOURNE'A ULTIMATUM BOURNE'A DOKUMENT MATLOCKA DROGA DO OMAHA DZIEDZICTWO SCARLATTICH ILUZJA SKORPIONA KLĄTWA PROMETEUSZA MANUSKRYPT CHANCELLORA MOZAIKA PARSIFALA OPCJA PARYSKA PAKT HOLCROFTA PLAN IKAR PROGRAM HADES PROTOKÓŁ SIGMY PRZESYŁKA Z SALONIK PRZYMIERZE KASANDRY SPADKOBIERCY MATARESE'A SPISEK AKWITANII STRAŻNICY APOKALIPSY TESTAMENT MATARESE'A TRANSAKCJA RHINEMANNA TREVAYNE WEEKEND Z OSTERMANEM ZDRADA TRISTANA ZEW HALIDONU ZLECENIE JANSONA ROBERT LUDLUM DZIEDZICTWO BOURNE'A ERIC VAN LUSTBADER Przekład JAN KRASKO, PAWEŁ MARTIN ANBER Tytuł oryginału THE BOURNE LEGACY Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna ANNATŁUCHOWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MARIA RAWSKA Ilustracja na okładce CRAIGWHITE Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © 2004 by The Estate of RoBert Ludlum. AlL rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-1776-8 Pamięci Boba Prolog Chalid Murat, przywódca czeczeńskich rebeliantów, nieruchomy jak kamień jechał w środkowym pojeździe konwoju przemierzającego zbombardowane ulice Groznego. BTR-60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, należały do wyposażenia rosyjskiej armii, dlatego konwój nie odróżniał się od innych, patrolujących miasto. Uzbrojeni po zęby żołnierze Murata tłoczyli się w dwóch pozostałych pojazdach, na czele i na końcu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9, jednej z sześciu czy siedmiu kryjówek, dzięki którym zawsze byli o trzy kroki przed ścigającymi ich Rosjanami. Prawie pięćdziesięcioletni Murat miał posturę niedźwiedzia, ciemną brodę i gorejące oczy fanatyka. Już dawno temu przekonał się, że jedynym sposobem sprawowania władzy są rządy żelaznej ręki. Wraz z Dżoharem Dudajewem nadaremnie próbował wprowadzić szarijat. Był świadkiem rzezi, do której doszło na samym początku, gdy panoszący się w Czeczenii watażkowie, wspólnicy Osamy bin Ladena, najechali na Dagestan i przeprowadzili serię zamachów bombowych w Moskwie i Wołgodońsku, zabijając ponad dwustu ludzi. Winą za czyny obcokrajowców niesłusznie obarczono czeczeńskich terrorystów i Rosjanie rozpoczęli zmasowane bombardowania Groznego, zamieniając większą część miasta w ruinę. Zamglone niebo nad stolicą Czeczenii, wiecznie zaciągnięte chmurami pyłu i popiołu, nienaturalnie rozświetliła migotliwa łuna, tak jaskrawa, że przypominała obłok radioaktywny. Na rozległym rumowisku jak okiem sięgnąć szalała podsycana ropą pożoga. Konwój minął wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budowli, w której wnętrzu wciąż migotały języki ognia. Chalid Murat patrzył 7 w okno. W pewnej chwili chrząknął, spojrzał na Hasana Arsienowa, swego zastępcę, i powiedział: - Grozny to był kiedyś rodzinny dom zakochanych spacerujących sze rokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchających wózki z dziećmi przez zielone skwery. Ten amfiteatr co noc wypełniali radośni, roześmiani ludzie, a architekci z całego świata przyjeżdżali tu jak piel grzymi podziwiać wspaniałe gmachy, dzieje, którym nasza stolica zdoby ła sławę jednego z najpiękniejszych miast świata. - Ze smutkiem pokrę cił głową i przyjacielskim gestem klepnął towarzysza w kolano. - Na Allaha, Hasanie! - wykrzyknął. - Spójrz, jak Rosjanie zniszczyli wszyst ko, co dobre i piękne! Arsienow westchnął ciężko. Dziarski i energiczny, o dziesięć lat młodszy od Murata, był kiedyś mistrzem biatlonu i jak na urodzonego sportowca przystało, miał szerokie bary i wąskie biodra. Gdy Murat objął przywództwo, stanął u jego boku. Teraz wyciągnął rękę, wskazując okopconą skorupę budynku po prawej stronie. - Przed wojną - odrzekł z powagą i skupieniem - gdy Grozny był wiel kim ośrodkiem przemysłu naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pra cował mój ojciec. A teraz, zamiast czerpać zysk z naszych szybów, musi my patrzeć na pożary, które zatruwają powietrze i wodę. Zamilkli przygnębieni widokiem zbombardowanych domów i opustoszałych ulic, którymi chyłkiem przemykali padlinożercy, zarówno zwierzęta, jak i ludzie. Po chwili spojrzeli na siebie oczami przepełnionymi bólem i cierpieniem ich ludu. Murat otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamarł, słysząc charakterystyczny stukot kul rykoszetuj ących z brzękiem od poszycia pojazdu. Natychmiast poznał, że to pociski z broni małokalibrowej, zbyt słabe, żeby przebić gruby pancerz. Jak zawsze czujny Arsienow sięgnął po słuchawkę radionadajnika. - Każę naszym otworzyć ogień. Murat pokręcił głową. - Nie, Hasanie. Pomyśl tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i je dziemy rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest naj pewniej naszym przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew nie winnego, musimy to sprawdzić. Wziął słuchawkę i rozkazał tym z przodu zatrzymać konwój. - Poruczniku Goczijajew, wyślijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie się, kto do nas strzela, ale ich nie zabijajcie. Jadący w pierwszym wozie Goczijajew kazał żołnierzom rozstawić się w tyralierę za zasłoną opancerzonych wozów. Ruszył za nimi na zasypaną gruzem jezdnię, kuląc się na przejmującym zimnie, i precyzyjnymi 8 ruchami rąk dał im znak, żeby rozdzielili się na dwie grupy i przeszukali miejsce, skąd padły strzały. Ludzi miał dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, żeby zminimalizować ryzyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali się między poskręcanymi stalowymi belkami i zwałami gruzu. Ale nie padło więcej strzałów. Żołnierze ruszyli naprzód wszyscy naraz, wykonując klasyczny manewr kleszczowy, który miał oskrzydlić przeciwnika i zmiażdżyć go krzyżowym ogniem z broni automatycznej. Arsienow siedzący w środkowym transporterze uważnie obserwował ludzi, czekając na odgłos wystrzałów, których jednak nie usłyszał. W oddali zobaczył za to głowę i ramiona Goczijajewa. Porucznik stanął przodem do środkowego wozu i zatoczył ręką szeroki łuk, dając znak, że teren został zabezpieczony. Wtedy Murat wysiadł i bez wahania ruszył przez gruzy w stronę żołnierzy. - Chalidzie! - krzyknął zaniepokojony Arsienow, biegnąc za dowódcą. Murat spokojnie szedł w kierunku niskiego, rozpadającego się kamiennego muru, zza którego padły strzały. Wokoło walały się sterty śmieci; na jednej z nich leżał woskowaty trup, dawno już odarty z ubrania. Smród rozkładających się zwłok bił w nozdrza nawet z tej odległości. Dogoniwszy dowódcę, Arsienow wyjął z kabury pistolet. Żołnierze stali po obu stronach muru z bronią gotową do strzału. Dął porywisty wiatr, jęcząc i wyjąc między szkieletami domów. Stalowoszare niebo pociemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Buty Murata szybko pokryła cienka warstwa białego puchu, a na jego skłębionej brodzie wykwitła śnieżna pajęczyna. - Znaleźliście ich, poruczniku? - Tak jest. - Allah prowadził mnie zawsze i wszędzie. Poprowadził mnie i tym razem. Dajcie ich tu. - Jest tylko jeden - powiedział Goczijajew. - Jeden?! - wykrzyknął Arsienow. - Kto to? Wiedział, że jesteśmy Cze- czenami? - Jesteście Czeczenami? - powtórzył cieniutki głosik. Zza muru wychynęła blada twarzyczka najwyżej dziesięcioletniego chłopca. Był w brudnej wełnianej czapce, przetartym swetrze wciągniętym na cienką koszulę w kratkę, połatanych spodniach i w o wiele za dużych popękanych kaloszach, które pewnie zdjął zabitemu. Chociaż jeszcze dziecko, oczy miał dorosłego; patrzyły i obserwowały wszystko czujnie i nieufnie. Stał wyprostowany, strzegąc korpusu rosyjskiej rakiety, którą gdzieś wygrzebał i pewnie chciał sprzedać, żeby mieć na chleb dla 9 głodującej rodziny. W lewej ręce ściskał pistolet; prawa kończyła się na wysokości nadgarstka. Murat uciekł wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwrócił głowy. - Mina przeciwpiechotna - powiedział chłopiec z rozdzierającą serce rzeczowością. - Ruskie szuje ją podłożyły. - Chwała Allahowi! Cóż to za wspaniały żołnierzyk! - zawołał Murat z jasnym, rozbrajającym uśmiechem. Ten uśmiech przyciągał do niego ludzi jak potężny magnes opiłki. - Podejdź bliżej. - Kiwnął na chłopca palcem i uniósł do góry puste ręce. - Widzisz, jesteśmy Czeczenami, tak jak ty. - To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? - spytał mały. - A znasz lepszy sposób na ukrycie się przed rosyjskimi psami, hę? - Murat zmrużył oczy i roześmiał się, widząc, że chłopak trzyma w ręku gjurzę. - No proszę, broń rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwa ga wymaga nagrody, prawda? Ukląkł przy chłopcu i spytał go o imię. - Posłuchaj, Aznor - rzekł po chwili. - Wiesz, kim jestem? Nazywam się Chalid Murat i też pragnę uwolnić się spod rosyjskiego jarzma. Ra zem damy radę, tak? - Nie wiedziałem, że jesteście Czeczenami; nigdy bym do was nie strze lał - odparł Aznor i okaleczoną ręką wskazał w stronę konwoju. - My ślałem, że to zaczistka. - Mówił o gigantycznych operacjach wojskowych, które Rosjanie przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliantów. Zginęło pod czas nich ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące po prostu znikło; niezliczone rzesze innych, torturowanych i zgwałconych, odnio sło rany lub zostało kalekami. - Ruscy zamordowali mojego tatę i moich wujków. Gdybyście byli Rosjanami, pozabijałbym was wszystkich. - Przez jego twarz przemknął skurcz wściekłości i rozpaczy. - Tak, na pewno - rzekł z powagą Murat i wyjął z kieszeni zwitek bank notów. Żeby je wziąć zdrową ręką, chłopiec musiał zatknąć pistolet za pasek u spodni. Murat nachylił się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodał: - Posłuchaj uważnie. Powiem ci, gdzie można kupić amunicję do twojej broni. Kiedy Rosjanie urządzą kolejną zaczistkę, będziesz przygo towany....
marszalek1