Andersen Hans Christian - Kalosze szczęścia i inne baśnie.doc

(1148 KB) Pobierz
1

1

 

 

 

 

  Hans Christian Andersen

 

  Kalosze szczęścia i inne baśnie

 

  Tłumaczenie Franciszek Mirandola

     

  KALOSZE SZCZĘŚCIA

  1. Początek

  W Kopenhadze, w jednym z domów na Östergade, niedaleko od centrum placu Kongens

  Nytorv, było wielkie przyjęcie. Takie przyjęcia należy co pewien czas wyprawiać, żeby się

  pozbyć tego obowiązku i żeby w zamian być zapraszanym na podobne przyjęcia przez innych.

  Część gości siedziała już przy kartach, a druga część czekała, co wyniknie z pytania gospodyni:

  „No, i w co się teraz zabawimy?” Rozmowa toczyła się tak, jak zwykle toczą się podobne

  rozmowy. Między innymi zaczęto mówić o średniowieczu i niektórzy goście uważali tę epokę za

  daleko lepszą od naszych czasów. A radca Knap bronił nawet tak zawzięcie tego poglądu, że

  gospodyni zgodziła się z jego wywodami i oboje zaczęli zwalczać pogląd Örsteda, który w

  Almanachu o starych i nowych czasach wynosił nasze czasy ponad tamte. Radca uważał, że

  najszczęśliwsza była epoka króla Jana.

  Podczas gdy się tak plecie ta rozmowa, przerwana jedynie na chwilę przyniesieniem gazety,

  w której, nawiasem mówiąc, nic nie było do czytania, zajrzyjmy do pokoju, gdzie pozostawiono

  płaszcze, laski, parasole i kalosze. W przedpokoju tym siedziały dwie dziewczyny: jedna młoda,

  druga starsza. Można było sądzić, że to dwie służące, które przyszły, aby towarzyszyć swoim

  paniom, jakiejś starej pannie lub wdowie, ale gdy się uważniej im przyjrzało, widać było od

  razu, że nie były to zwykłe służące. Na to dłonie ich były za delikatne, postawy i ruchy iście

  królewskie, a nawet szaty miały śmiały krój. Były to dwie wróżki. Młodsza nie była co prawda

  samym Szczęściem, ale jedną z pokojówek u jednej z dam dworu samego Szczęścia, i obnosiła

  drobniejsze jego dary po świecie. Starsza wyglądała ogromnie poważnie i surowo, była to

  bowiem Troska, ta zawsze osobiście załatwia swoje sprawy nie polegając na nikim; tylko wtedy

  wie, że załatwione są ściśle i sumiennie.

  Wróżki opowiadały sobie nawzajem, gdzie były tego dnia. Ta, która była służebną damy

  dworu Szczęścia, spełniła kilka drobnych zadań: ochroniła nowy kapelusz przed ulewą, sprawiła,

  że wytworny nicpoń ukłonił się uczciwemu, skromnemu człowiekowi, i tym podobne, ale teraz

  miała przed sobą poważniejsze zadanie, coś, co było zupełnie niezwykłe.

  – Muszę powiedzieć, że dzisiaj przypadają moje urodziny – rzekła. –Powierzono mi więc w

  celu uczczenia tego święta parę kaloszy, które mam wręczać ludziom. Kalosze mają tę cudowną

  własność, że człowiek, który je włoży, może się znaleźć w takim czasie i w takim miejscu, w

  jakim pragnie się znajdować. Każde życzenie w zakresie czasu i miejsca będzie natychmiast

  spełnione. Raz w życiu będzie naprawdę szczęśliwy.

  – Szczęśliwy! I ty wierzysz temu! – powiedziała Troska. – Jestem pewna, że będzie

  nieszczęśliwy i że będzie błogosławił tę chwilę, kiedy pozbędzie się kaloszy.

  – Co też ty mówisz – zaprzeczyła tamta. – Stawiam kalosze tu pod drzwiami. Ktoś zamieni je

  ze swoimi i zostanie uszczęśliwiony. Oto o czym rozmawiały wróżki.

  2.Co się przydarzyło panu Radcy?

  Było już późno. Radca Knap, zagłębiony w myślach o czasach króla Jana, wybrał się do

  domu i oto los chciał, że zamiast swoich kaloszy włożył na nogi kalosze szczęścia, po czym

  wyszedł na Östergade. Ale ponieważ czarodziejska siła kaloszy przeniosła go w czasy króla

  Jana, więc nogi jego natychmiast ugrzęzły w błocie, bo za czasów króla Jana ulice nie były

  brukowane.

  – To okropne! Dlaczego tu jest tak brudno? – powiedział radca. – Chodnik gdzieś się

  zapodział i wszystkie latarnie pogasły!

  Księżyc nie wzeszedł jeszcze wysoko, a poza tym była gęsta mgła, tak że wszystko tonęło w

  ciemnościach. Na najbliższym rogu paliła się, co prawda, lampka przed obrazem Matki Boskiej,

  ale światło było prawie że żadne; radca spostrzegł je dopiero, gdy był całkiem blisko, i wzrok

  jego padł na malowidło przedstawiające Matkę z Dzieciątkiem. „Z pewnością – pomyślał –

  mieści się tu antykwariat i zapomniano schować na noc szyld.”

  Przeszło koło niego paru ludzi w strojach z tamtej epoki.

  – Cóż to za ubranie? Pewnie wracają z maskarady!

  Nagle rozległy się dźwięki trąb i piszczałek, mroki ulicy rozświetlił blask pochodni. Radca

  zatrzymał się i przyglądał dziwnemu pochodowi, który przeciągał środkiem ulicy. Na przedzie

  kroczyli dobosze waląc w bębny, za nimi trabanci uzbrojeni w łuki i kusze. Najważniejszym w

  pochodzie był jakiś duchowny. Zdumiony tym widokiem radca spytał, co to wszystko znaczy i

  kim jest ten człowiek.

  – To biskup Zelandii – odpowiedziano mu.

  – Mój Boże, co też się stało temu biskupowi? – westchnął trzęsąc głową radca. – Nie, to

  niemożliwe!

  I rozmyślając nad tym, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, szedł radca ulicą Östergade aż

  do placu Höibro. Ale nie mógł nigdzie znaleźć mostu wiodącego do Kongens Nytorv z placu

  Zamkowego. Przystanął na brzegu kanału i natknął się tu na dwu ludzi siedzących przy łodzi.

  – Chce pan na wyspę Holm? – spytali go.

  – Na wyspę Holm? – powtórzył radca, który wciąż nie wiedział, w jakim jest stuleciu. – Chcę

  się dostać do Christianshavn, a stamtąd na Lilletorvegade.

  Ludzie spojrzeli po sobie.

  – Powiedzcie mi tylko, gdzie jest most? To skandal, że nie zapalono latarni. I cóż tu za błoto?

  Zupełnie jak gdyby się chodziło po bagnie.

  Im dłużej mówił z przewoźnikiem, tym mniej rozumiał, co ci ludzie mówią.

  – Nie rozumiem waszej bornholmszczyzny – powiedział wreszcie ze złością, odwrócił się od

  nich i poszedł dalej. Ale wciąż nie mógł znaleźć mostu, nie było nawet bariery oddzielającej

  wodę.

  – To skandal, jak tu wygląda – oburzał się. Jeszcze nigdy tak nie pogardzał swoją epoką jak

  tego wieczora.

  „Zdaje się, że będę musiał wziąć dorożkę – pomyślał. – Ale jak tu znaleźć dorożkę? Będę

  musiał chyba wrócić na Kongens Nytorv. Tam z pewnością jest postój dorożek. Inaczej nigdy

  nie dostanę się do Christianshavn.”

  Wrócił więc do Östergade i właśnie w chwili gdy tam dotarł, na niebie ukazał się księżyc.

  – Mój Boże, cóż to za rusztowanie tam ustawili! – powiedział, patrząc na bramę, która

  wówczas znajdowała się u wylotu Östergade.

  Wreszcie przez furtkę w bramie wydostał się na plac Nytorv, ale plac ten okazał się obszerną

  łąką; rzadkie krzaki sterczały tu i ówdzie, a środkiem łąki płynął kanał czy też potok. Parę

  nędznych lepianek na drugim brzegu służyło tu za schronienie hallandzkim rybakom, od których

  miejsce to wzięło nazwę Strugi Hallandzkiej.

  – Albo ujrzałem, jak to mówią, fatamorganę, albo jestem pijany – jęknął radca. – Cóż to jest?

  Cóż to jest?

  Zawrócił, święcie przekonany, że jest chory. Gdy znalazł się znowu na ulicy, przyjrzał się

  uważniej domom i spostrzegł, że większość z nich była zbudowana z drewnianych wiązadeł, a

  wiele miało dachy kryte słomą.

  – Nie, nie, stanowczo nie czuję się dobrze! – wzdychał. – A wypiłem przecież tylko jedną

  szklankę ponczu. Ale widocznie i tego nie jestem w stanie znieść. Też pomysł, żeby podawać do

  ponczu gorącego łososia. Muszę to powiedzieć gospodyni. Może by tak wrócić i powiedzieć, jak

  ja się teraz źle czuję. Głupstwo! Nie wiadomo, czy nie poszli już spać.

  Zaczął szukać znajomego domu, ale nie mógł go znaleźć.

  – To straszne! Nie poznaję wcale Östergade! Nie widzę tu ani jednego sklepu. Same jakieś

  stare, zapadłe chałupy, jak gdybym był w Roskilde albo w Ringsted. Ach, zachorowałem. Nie

  powinienem się krępować. Ale gdzież podział się dom agenta? Wygląda zupełnie inaczej niż

  zawsze. W każdym razie są tam wewnątrz ludzie, wejdę do środka. Ach, z pewnością jestem

  bardzo chory!

  Natrafił na uchylone drzwi, zza których padało przez szparę światło. Była to jedna z gospod,

  rodzaj piwiarni, których tak wiele było w mieście w owych czasach.

  Izba wyglądała jak wnętrze holsztyńskiej chaty. Towarzystwo, składające się z żeglarzy i

  obywateli kopenhaskich oraz z paru uczonych ludzi, siedziało zatopione w żywej rozmowie przy

  dzbanku i mało zwróciło uwagi na wchodzącego.

  – Przepraszam bardzo! – powiedział radca do gospodyni, która podeszła do niego. – Ale

  zrobiło mi się słabo i chciałem prosić o znalezienie mi dorożki, która by mnie zawiozła do

  Christianshavn.

  Kobieta spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Potem przemówiła do niego po niemiecku.

  Radca zrozumiał, że kobieta nie zna duńskiego, i dlatego powtórzył swoją prośbę po niemiecku.

  To w połączeniu z jego niezwykłym strojem utwierdziło kobietę w mniemaniu, że ma przed sobą

  cudzoziemca. Zrozumiała jednak, że czuje się on niedobrze, i przyniosła mu dzban mętnej wody,

  którą widać zaczerpnęła z pobliskiej studni.

  Radca podparł głowę ręką, odetchnął głęboko i zaczął rozmyślać nad wszystkimi dziwami,

  które go otaczały.

  – Czy to dzisiejszy „Dzień” – spytał, żeby coś powiedzieć widząc, że kobieta odkłada jakiś

  duży arkusz papieru.

  Kobieta nie zrozumiała, o co pyta, ale podała mu trzymany w ręku papier. Był to drzeworyt

  przedstawiający zjawisko powietrzne, obserwowane w mieście Kolonii.

  – To bardzo stare! – powiedział radca, ogromnie podniecony znalezieniem czegoś tak

  starożytnego. – W jaki sposób dostał się tak rzadki sztych w pani ręce? Bardzo ciekawe, chociaż

  treść ilustracji jest wierutną bajką. Przekonano się, że to była zorza północna i że podobne

  zjawiska prawdopodobnie wywołuje elektryczność!

  Najbliżej siedzący biesiadnicy słysząc jego słowa spojrzeli nań zdziwieni, a jeden z nich

  powstał z miejsca, zdjął kapelusz z głowy i powiedział z najpoważniejszą miną:

  – Musicie być bardzo uczony, monsieur!

  – O, wcale nie! – zaprzeczył radca. – Tyle tylko, że umiem o tym czy o owym pomówić jak

  każdy inny.

  – Modestia to piękna cnota! – powiedział nieznajomy. – A zresztą chciałbym dodać do

  pańskiego zdania: mihi secus videtur, chętnie jednak wstrzymam się tu od mego własnego

  judicium!

  – Czy wolno mi spytać, z kim mam przyjemność? – spytał radca.

  – Jestem bakałarzem uczonym w Piśmie! – odpowiedział nieznajomy.

  Ta odpowiedź wystarczyła radcy. Zresztą strój odpowiadał takiemu zawodowi. „Musi być

  starym nauczycielem wiejskim – pomyślał. – Dziwak, jakich można jeszcze niekiedy spotkać w

  zakamarkach Jutlandii.”

  – Nie jest tu co prawda locus docendi! – ciągnął dalej bakałarz. – Ale proszę, mówcie, panie.

  Musicie być biegłym w sprawach starożytnych.

  – Ach, tak, istotnie, znam się na starożytnej literaturze, ale lubię także nowoczesną. Tylko nie

  te powieści z życia codziennego. Mamy ich dość w rzeczywistości.

  – Z życia codziennego? – spytał bakałarz.

  – Tak. Mam na myśli te modne obecnie powieści.

  – O! – uśmiechnął się nieznajomy. – A jednak jest w nich wiele ukrytej mądrości. Czytają je

  przecież i na dworze. Król lubi zwłaszcza powieść o panu Ivenie i panu Gaudianie, w której

  czyta się o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu, żartuje często na ich temat z dworskimi

  panami.

  – Tego jeszcze nie czytałem. To musiał świeżo dopiero wydać Heiberg – powiedział radca.

  – Nie – odpowiedział tamten. – Wydawcą nie jest Heiberg, tylko Godfred von Gehmen.

  – Ach, to on jest wydawcą! – wykrzyknął radca. – To bardzo stare nazwisko. Tak przecież

  nazywał się najstarszy drukarz w Danii.

  – Tak, to jest nasz pierwszy drukarz – odparł człowiek. Rozmowa więc toczyła się gładko.

  Potem jeden z obywateli zaczął mówić o strasznej zarazie, która nawiedziła Danię na parę lat

  przedtem, przy czym miał na myśli epidemię z roku 1484, radca jednak zrozumiał, że mowa jest

  o niedawnej cholerze, i rozprawiano w dalszym ciągu. Następnie musiano poruszyć wojnę

  piracką z roku 1490. Narzekano na piratów angielskich, którzy pozabierali okręty z portu, a

  radca, któremu żywo stały w pamięci wypadki roku 1801, narzekał wraz z nimi na Anglików.

  Dalsza rozmowa nie szła już tak składnie. Przestano się wzajemnie rozumieć. Uczony bakałarz

  wydawał się radcy bardzo naiwnym, a nawet najprostsze sprawy, które poruszał radca, brzmiały

  dla bakałarza jak zuchwale fantastyczne przypuszczenia. Spoglądali na siebie, a bakałarz w

  najkrytyczniejszych chwilach mówił po łacinie, bo myślał, że tak będzie lepiej zrozumiany, ale

  to nie pomagało.

  – Jakże teraz czujecie się, panie? – spytała gospodyni ciągnąc radcę za rękaw. Radca nagle

  przypomniał sobie, co mu się przytrafiło, gdyż podczas rozmowy wypadło mu to z pamięci.

  „Wielki Boże, gdzież ja się właściwie znajduję?” – pomyślał i aż mu się w głowie zakręciło.

  – Napijemy się na zdrowie! Mieszanka z miodu i bremeńskiego piwa! – zawołał jeden z

  gości. – A wy napijecie się z nami, panie!

  Weszły dwie dziewczyny, jedna z nich miała na głowie dwubarwny czepiec. Napełniły

  kieliszki i ukłoniły się pięknie. Radcę przeszedł lodowaty dreszcz.

  – Cóż to się dzieje? Cóż to się dzieje? – powiedział, ale musiał pić z innymi. Wszyscy byli dla

  niego zresztą bardzo uprzejmi, aż wreszcie jeden z nich powiedział, że radca jest pijany. Radca

  uwierzył i prosił, aby mu sprowadzono dorożkę. Ale oni myśleli, że mówi po moskiewsku.

  Radca jeszcze nigdy w życiu nie przebywał w tak prostackim i ordynarnym towarzystwie.

  „Przeżywam najokropniejsze momenty mego życia! – myślał. – Pomyślałby kto, że kraj się

  cofnął do czasów pogańskich.” I nagle przyszło mu do głowy, że mógłby przykucnąć pod stołem

  i na czworakach nieznacznie wysunąć się z izby. Ale gdy znalazł się już blisko drzwi,

  biesiadnicy spostrzegli, co się święci, i schwytali go za nogi. Na szczęście dla radcy ściągnęli mu

  przy tym kalosze, a wraz z tym prysnął cały czar.

  Radca zobaczył, że znajduje się pod jasno płonącą latarnią, a obok wznosi się wysoka

  kamienica. Znał ją doskonale, tak samo jak i wszystkie sąsiednie. Był na Östergade,

  wyglądającej tak, jak ją wszyscy znamy. Radca leżał zwrócony nogami ku bramie jakiegoś

  domu, a naprzeciw niego siedział stróż nocny i spał.

  – Stwórco kochany, widocznie usnąłem na ulicy i wszystko to mi się śniło – powiedział. –

  Tak, jestem na ulicy Östergade, jak tu pięknie, jasno, jak czysto! To okropne, żeby jedna

  szklanka ponczu mogła mieć takie skutki.

  W dwie minuty później siedział już w dorożce, która wiozła go do Christianshavn, rozmyślał

  o tym, ile się najadł strachu, i dziękował w duszy szczęśliwej rzeczywistości. Sławił nasze czasy,

  o wiele przewyższające mimo swych braków tamte, w których dopiero co przebywał.

  Bardzo to było rozsądne ze strony pana radcy.

  3. Przygoda nocnego stróża

  – Cóż to za para kaloszy leży przed progiem domu? – powiedział stróż. – Na pewno należą do

  porucznika z pierwszego piętra. Leżą akurat przed bramą!

  Uczciwy stróż miał ochotę zadzwonić i oddać kalosze właścicielowi, bo jeszcze się tam paliło

  światło, ale bał się, że obudzi innych mieszkańców domu; i dlatego dał spokój.

  – Jakże to musi być ciepło w takich kaloszach na nogach! – westchnął. – Jakże są mięciutkie!

  – Akurat pasowały na jego nogi. – Jak to dziwnie dzieje się na tym świecie. Porucznik mógłby

  dawno położyć się do ciepłego łóżka, a zamiast tego biega tam i na powrót po pokoju.

  Szczęśliwy człowiek! Nie ma ani żony, ani dzieci! Co wieczór chodzi na wizyty. Ach, gdybym

  był na jego miejscu, byłbym szczęśliwym człowiekiem.

  Zaledwie wymówił to życzenie, kalosze zaczęły działać, miał je przecież na nogach. I stróż

  wcielił się w porucznika. Stał na górze pośrodku oświetlonego pokoju i trzymał w palcach

  różowy arkusik papieru. Na arkusiku wypisane były wiersze, a wiersze te ułożył sam porucznik.

  Któż bowiem nie bywa raz w życiu w poetycznym usposobieniu. A kiedy zapisze się swe myśli,

  wtedy powstaje wiersz.

  Na kartce były napisane te zwrotki:

  Gdybym był możny, gdybym był bogaty –

  Marzyłem o tym w dzieciństwie, przed laty –

  Wtedy bym został dzielnym oficerem,

  Chodziłbym z szablą, w mundurze, z orderem.

  Minęły lata, jestem oficerem,

  Lecz na ubóstwo nic to nie pomoże.

  Wspieraj mnie, Boże.

  Nadszedł raz wieczór, światło dnia pobladło

  I na kolanach dziecię mi usiadło,

  Dla niego snułem baśni barwne przędze,

  Możny w skarb baśni, nie dbałem o nędzę,

  Dziewczynka chciała baśni, nie pieniędzy.

  Lecz na ubóstwo nic to nie pomoże.

  Ty wiesz, o Boże.

  „Ach, być bogatym” – modlitwa ma brzmiała,

  Dziewczynka z czasem w dziewicę dojrzała,

  Jest taka piękna, tak mądra, tak miła,

  Ach, gdyby w sercu mym miłość odkryła,

  Tę baśń tak wielką, ach, gdyby odkryła!

  Lecz biedny jestem, nic mi nie pomoże.

  Ty wiesz, o Boże.

  O, gdybym znalazł ciszę, ukojenie

  I precz odpędził od siebie cierpienie...

  Ty, której serce me niosę w ofierze,

  Przeczytaj, com tu skreślił na papierze,

  Tę smutną baśń, co niosę w ofierze.

  Smutek przede mną, nic mi nie pomoże,

  I ciebie tylko błogosławię, Boże.

  Tak wiersze piszą tylko zakochani, ale rozsądny człowiek ich nie drukuje. Porucznik, miłość i

  bieda to trójkąt, a raczej połówka przełamanej kostki szczęścia. Porucznik czuł to doskonale i

  dlatego, oparłszy głowę o ramę okna, wzdychał głęboko.

  „Ubogi stróż na ulicy szczęśliwszy jest ode mnie! Nie wie on, co to tęsknota! Ma dom, żonę,

  dzieci, które podziela z nim troski i radości! O ileż byłbym szczęśliwszy, gdybym się mógł stać

  stróżem!”

  I w tejże chwili stróż stał się na nowo stróżem, bo kalosze szczęścia zrobiły go porucznikiem,

  a jak widzimy, czuł się on o wiele gorzej w ciele porucznika i wolał zostać tym, czym był w

  istocie. A więc stróż był na nowo nocnym stróżem.

  „Niedobry to był sen – powiedział wtedy – ale zabawny! Śniło mi się, że byłem porucznikiem

  w mieszkaniu na górze i że to wcale nie było przyjemne! Tęskniłem do starej i do bachorów,

  które zacałowują mnie na śmierć!”

  Stróż usiadł znów i kiwał głową; sen nie chciał go opuścić, kalosze miał wciąż jeszcze na

  nogach. Po niebie przeleciała padająca gwiazda.

  „Już jej nie ma! – pomyślał. – Ale jeszcze ich dość zostało na niebie. Chciałbym z bliska

  przypatrzyć się tym rzeczom, szczególnie księżycowi, bo ten tak prędko nie znika. Student,

  któremu moja żona pierze bieliznę, opowiada, że po śmierci wędrujemy z jednej planety na

  drugą. Naturalnie, to wymysł, ale to mogłoby być wcale miłe. Pragnąłbym, na przykład, żeby

  moja dusza teraz mogła zrobić taką małą wycieczkę. Ciało mogłoby zostać tymczasem tu na

  schodkach.”

  Często w życiu trzeba się dobrze namyślić, zanim się coś powie. Ale szczególnie powinien

  pomyśleć ten, co wypowiada życzenie mając na nogach kalosze szczęścia. Posłuchajcie tylko, co

  się stało ze stróżem!

  My, ludzie, znamy prawie wszyscy szybkość komunikacji za pomocą pary, wypróbowaliśmy

  ją albo w kolei, albo na statku płynąc po morzu, ale szybkość ta jest przechadzką leniwca czy

  marszem ślimaka w porównaniu z szybkością światła; jest ono dziewiętnaście milionów razy

  szybsze niż tamta szybkość, a elektryczność jest jeszcze prędsza. Śmierć jest elektrycznym

  ciosem, który otrzymujemy w serce, a dusza wyzwolona wyfruwa na skrzydłach elektryczności

  w przestrzeń. W ciągu ośmiu minut i jednej sekundy promień świetlny przebywa przestrzeń

  przeszło dwudziestu milionów mil; dusza ludzka za pomocą pośpiesznej poczty elektrycznej

  zużywa jeszcze znacznie mniej czasu na przebycie tej samej drogi. Przestrzeń między ciałami

  niebieskimi nie wydaje jej się większą niż nam w mieście przestrzeń między domami naszych

  przyjaciół, ale za to ten elektryczny cios w serce dzieje się kosztem naszego życia tu na ziemi.

  Chyba że mamy kalosze szczęścia na nogach, tak jak ten stróż nocny.

  W ciągu paru sekund stróż przebył pięćdziesiąt dwa tysiące mil dzielących ziemię od

  księżyca, który, jak wiadomo, zrobiony jest z materiału o wiele lżejszego niż ziemia i jest miękki

  jakby świeżo spadły śnieg. Znalazł się on na jednym z tych niezliczonych kraterów, które znamy

  z mapy księżycowej doktora Madlera; chyba ją znacie wszyscy? Góra spadła stromo w kotlinę,

  na długość całej duńskiej mili. Tu znajdowało się miasto. Wyglądało ono ze szczytu jak białko

  jajka w szklance wody. Kopuły, wieże, balkony w kształcie żagli były przezroczyste; chwiały się

  w rzadkim powietrzu; nasza ziemia, jako wielka purpurowa kula, unosiła się nad jego głową.

  Były tam też jakieś istoty w rodzaju ludzi, ale wyglądające całkiem inaczej niż my na ziemi.

  Mówiły one jakimś językiem. Trudno doprawdy wymagać od duszy stróża nocnego, by ten język

  rozumiała; a jednak rozumiała ona każde słowo.

  Rozumiała więc, że mieszkańcy księżyca rozprawiają o naszej ziemi i wątpią w to, czy jest

  zamieszkała, bo powietrze, które ją otacza, musi być zbyt gęste na to, by jakikolwiek rozsądny

  mieszkaniec księżyca był w stanie nim oddychać. Uważali oni, że tylko księżyc jest zamieszkały

  i że on jest ośrodkiem wszechświata, gdzie mieszkają jedyne w świecie żywe istoty.

  Ale wróćmy teraz na Östergade i zobaczmy, co się stało z ciałem stróża. Siedziało ono

  martwe na schodach, z ręki wypadł mu kij stróżowski, oczy utkwione miało w księżyc, gdzie

  właśnie jego uczciwa dusza rozpoczęła wędrówkę.

  – Która godzina, stróżu! – spytał jakiś przechodzień, a nie otrzymawszy odpowiedzi, dał mu

  lekkiego szczutka w nos i wówczas stróż stracił równowagę, ciało przewróciło się na wznak.

  Człowiek ten przecież był martwy. Wielki strach przejął przechodnia, który tak zażartował. Otóż

  stróż umarł i leżał nieżywy. Dano znać, gdzie trzeba, zbadano sprawę i nad ranem przeniesiono

  ciało do szpitala.

  Ładny to byłby figiel dla duszy, gdyby wróciwszy z księżyca nie znalazła ciała na swoim

  dawnym miejscu na ulicy Östergade. Musiałaby zapewne wpierw polecieć na policję, potem do

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin