Hannibal Lecter - 02 Czerwony s.pdf

(1566 KB) Pobierz
THOMAS HARRIS
CZERWONY SMOK
prze łożył: Andrzej Marecki
AMBER
Tytuł oryginału: RED DRAGON
Redaktor techniczny: Iwona Wysocka
Ilustracja na ok ładce: Ned Dameron
Copyright © Yazoo, Inc.
Copyright for a Polish edition © by wydawnictwo AMBER Poznań 1990
Copyright for a cover ilustration © by Ned Dameron
ISBN 83 - 85079 - 02 - 5
Wydawnictwo AMBER, Pozna ń 1990 Wydanie I
Druk i oprawa: RS W Zak łady Graficzne w Pile ul. Okrzei 5 zam. 5/90 K - l 1/743
Wydano przy wspó łpracy Polskiej Agencji Wydawniczej
Bo Dobro ć serce ma człowieka,
A Lito ść twarz ma z niego,
Mi łość - człowieka postać boską,
A Pokój - sukni ę jego.
1
 
William Blake - Pie śni niewinności („Podobieństwo Boże”)
Cz łowiecze serce - okrucieństwo,
A Zazdro ść ma człowiecze lica;
Groza cz łowieka postać boską,
Cz łowiecze suknie - tajemnica.
Cz łowiecze suknie są z żelaza,
Cz łowieczy kształt - ognista kuźnia,
Cz łowiecze lica - piec hutniczy.
Cz łowiecze serce, głodna próżnia.
William Blake - Pie śni doświadczenia („Podobieństwo Boże”)
Przek ład Adama Pomorskiego
1
Will Graham usadzi ł Crawforda przy stole piknikowym pomiędzy domem a
oceanem i poczęstował go herbatą z lodem.
Jack Crawford spojrza ł na sympatyczny stary dom. W ostrym świetle bielały
wypłukane solą belki.
- Powinienem ci ę złapać w Marathon, jak wychodziłeś z pracy - zaczął. -
Tutaj pewnie nie chcesz o tym mówić.
- Ja nigdzie nie chc ę o tym mówić, Jack. Ale skoro musisz, to zaczynaj.
Tylko nie wyciągaj żadnych zdjęć. Jeżeli przyniosłeś zdjęcia, to zostaw je w teczce...
Molly i Willy wkrótce wrócą.
- Ile wiesz?
- Tyle, ile by ło w „Miami Herald” i „Timesie” - odparł Graham. - Dwie
rodziny zabite w swoich domach w odstępie miesiąca. W Birmingham i Atlancie.
Okoliczności podobne.
- Nie podobne, tylko takie same.
- Ilu ju ż się przyznało?
- Kiedy dzwoni łem po południu, to było osiemdziesięciu sześciu - objaśnił
Crawford. - Szurnięci. Żaden nie znał szczegółów. Morderca tłucze lustra i posługuje
się ich kawałkami. Żaden tego nie wiedział.
2
 
- Czego jeszcze nie poda łeś do prasy?
- Jest blondynem, prawor ęczny i naprawdę silny, nosi buty rozmiar
jedenaście. Zna się na węzłach. Działa zawsze w gładkich rękawiczkach.
- To mówi łeś w wywiadach.
- Niezbyt dobrze sobie radzi z zamkami - ci ągnął Crawford. - Ostatnim
razem używał diamentu i przyssawki, żeby się dostać do domu. Aha, grupa krwi AB
dodatnia.
- Kto ś go skaleczył?
- Tego nie wiemy. Okre śliliśmy go przez nasienie i ślinę. Zostawia je na
miejscu zbrodni. - Crawford spojrzał na gładkie morze. - Will, chcę cię o coś zapytać.
Widziałeś to w gazetach. O drugim przypadku trąbiła telewizja. Nie przyszło ci na
myśl, żeby do mnie zadzwonić?
- Nie.
- Dlaczego?
- O tym w Birmingham nie by ło zbyt dużo szczegółów. Wszystko wchodziło
w grę... zemsta, krewni.
- Ale po drugim wiedzia łeś, kto to.
- Tak, psychopata. Nie zadzwoni łem, bo nie chciałem. Wiem, kogo już w
to wciągnąłeś. Masz najlepsze laboratorium. Masz Heimlicha w Harvardzie, Blooma
z Uniwersytetu Chicago... - i ciebie. Siedzisz sobie tutaj i naprawiasz jakieś pieprzone
motory do łodzi.
- Nie wydaje mi si ę, żebym znowu tak bardzo ci się przydał. Nawet już o tym
nie myślę.
- Naprawd ę? Złapałeś dwóch. Dwóch ostatnich ty złapałeś.
- Jak? Robi ąc dokładnie to samo, co reszta.
- Nie dok ładnie to samo, Will. Rozumujesz w trochę inny sposób.
- My ślę, że z tym moim rozumowaniem to zdrowa zadyma.
- Wykona łeś kilka posunięć, których nigdy nie wyjaśniłeś.
- Dowody by ły oczywiste.
- Tak, tak, z pewno ścią. Nawet bardzo, tylko potem. Dopóki ich nie
mieliśmy w garści, wiedzieliśmy tyle, co kot napłakał.
- Masz ludzi, których ci potrzeba, Jack. Ja wiele nie pomog ę.
Przyjechałem tutaj, żeby od tego wszystkiego uciec.
3
 
- Wiem. Ostatnim razem porz ądnie dostałeś. Ale teraz wyglądasz dobrze.
- I czuj ę się dobrze. Nie chodzi o tę ranę. Tobie też się dostało.
- Owszem, ale nie a ż tak.
- Nie o to chodzi. Postanowi łem z tym skończyć. Nie potrafię ci tego
wytłumaczyć.
- Rozumiem, nie mog łeś już na to patrzeć...
- Nie. Nie chodzi o... samo patrzenie. To zawsze jest paskudne, ale po
jakim ś czasie można się przyzwyczaić, jeżeli tylko ofiary nie żyją. Gorsze są szpitale i
wywiady. Trzeba wszystko z siebie wyrzucić, żeby główkować dalej. Wydaje mi się,
że już bym tak nie mógł. Może jeszcze umiałbym patrzeć, ale już nie myśleć.
- Ci nie żyją, Will - podsunął Crawford delikatnie.
W g łosie Grahama Jack Crawford słyszał własny rytm mowy i składnię.
Widywał już, jak Will demonstrował to z innymi ludźmi, kiedy w napięciu często
wpadał w styl rozmówcy. Początkowo Crawford myślał, że to celowy zabieg, żeby
rozmowa szła płynniej.
źniej zorientował się, że Graham robi to nieświadomie, że czasami chce
przerwać, ale nie potrafi.
Crawford si ęgnął do kieszeni marynarki i wyłożył na stół dwa zdjęcia.
- Wszyscy nie żyją - stwierdził.
Graham wpatrywa ł się w niego przez chwilę, zanim wziął zdjęcia.
Zwyk łe fotografie rodzinne: kobieta idzie brzegiem jeziorka, za nią trójka
dzieci i kaczka, niosą rzeczy na piknik. Rodzina stoi za tortem.
Po nieca łej minucie odłożył zdjęcia, zsunął je razem jednym palcem i
spojrzał na plażę daleko w dole, gdzie chłopczyk nachylał się nad czymś w piasku.
Kobieta przyglądała mu się z ręką opartą na biodrze, a rozbite fale obmywały jej
stopy. Odchyliła się trochę, by odrzucić z ramion mokre włosy.
Graham, ignoruj ąc gościa, obserwował Molly i chłopca tak długo, jak długo
patrzył na zdjęcia.
Crawford by ł zadowolony. Z taką samą starannością, z jaką wybrał miejsce
rozmowy, próbował teraz nie okazywać satysfakcji. Przynęta zarzucona. Niech się
ryba złapie.
Trzy nadzwyczaj szpetne psy podesz ły do stołu i rozłożyły się wokół.
- Rany boskie! - zdziwi ł się Crawford.
4
 
- To najprawdopodobniej psy - wyja śnił Graham. - Ludzie ciągle
podrzucają nam szczeniaki. Co ładniejszym
znajduj ę właścicieli. A reszta trzyma się nas, aż podrośnie.
- Nie źle odpasione.
- Molly ma s łabość do przybłęd.
- Prowadzisz tu wygodne życie. Molly i chłopak. Ile on ma lat?
- Jedena ście.
- Ładne dziecko. Przerośnie cię. Graham przytaknął.
- Jego ojciec te ż przerósł swojego. Dobrze mi tu. Doceniam to.
- Chcia łem sprowadzić tu Phyllis. Na Florydę. Przejść na emeryturę, kupić tu
dom i wreszcie zacząć żyć jak człowiek. A ona mi na to, że wszystkich przyjaciół ma
w Arlington.
- Mia łem jej podziękować za książki, które mi przyniosła do szpitala, ale jakoś
się nie złożyło. Zrób to za mnie.
- Dobrze.
Dwa ma łe jaskrawe ptaszki przysiadły na stole w poszukiwaniu pokarmu.
Crawford obserwował, jak skaczą wkoło, dopóki nie odleciały.
- Will, ten zwyrodnialec najwyra źniej reaguje na fazy księżyca. Rodzinę
Jacobich z Birmingham zabił w sobotnią noc, dwudziestego ósmego czerwca, przy
pełni księżyca. Leedsów zabił w noc przed ostatnią pełnią, dwudziestego szóstego
lipca. Czyli na dzień przed miesiącem księżycowym. Przy odrobinie szczęścia mamy
ponad trzy tygodnie, zanim znowu uderzy. Chyba nie chcesz siedzieć tu w Keys i
dowiedzieć się o następnym przypadku z tego waszego „Miami Herald”. Do diabła,
nie jestem papieżem, żeby ci mówić, co robić, ale chcę cię tylko spytać, Will, czy
polegasz na moich opiniach?
- Tak.
- Gdyby ś nam pomógł, złapalibyśmy go szybciej. Dalej, Will, zaprzęgaj i
ruszamy. Przeprowadź wizję lokalną w Atlancie i Birmingham, a potem przyjedź do
Waszyngtonu. Tylko do tej sprawy.
Graham nie odpowiedzia ł.
Crawford odczeka ł, aż pięć fal obmyje plażę. Podniósł się wtedy i przerzucił
sobie marynarkę przez ramię.
- Porozmawiajmy po kolacji.
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin