Robbins David - Cień Zagłady 05 - Szarża na Dakotę.pdf

(429 KB) Pobierz
384865610 UNPDF
WOJOWNICY FEDERACJI WOLNOŚCI,
JEDYNI SPRAWIEDLIWI W ŚWIECIE PRZEMOCY,
SZALEŃSTWA I ŚMIERCI!
I
r
SZARŻA NA DAKOTĘ
Geronimo zaryzykował i spojrzał do góry. To, co zobaczył, przeraziło go. W połowie
odległości pomiędzy krawędzią krateru a jego dnem wystawała głowa gigantycznej mrówki.
- Wojownik podniósł karabin. Zdał sobie sprawę, że został otoczony przez czerwone diabły.
Wykopały pewno nowy tunel.
Geronimo wiedział, że znalazł się w pułapce.
Zmutowane mrówki były przed nim i za nim!
Jeszcze chwila i stanie się ich ofiarą...
DAVID ROBBINS
David Robbins
1. Fox – Twierdza Śmierci
2. Rozkaz: Zabić Arlęi
3. Pomścić Bliźniacze Miasta
4. Kto Zagraża Kalispell?
5. Szarża Na Dakotę 6. W Sidłach Dyktatora
Szarża na Dakotę
Przełożył Daniel Jagodziński
W PRZYGOTOWANIU KOLEJNE TOMY SERII
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993
Tytuł oryginału Endworld. Dakota Run
Redaktor
Józef Foromański
Ilustracja
© Maciej Olender
Piotr Maria Górny
Projekt i opracowanie graficzne serii Agnieszka Wójkowska
Copyright © 1987 by David Robbins
by ARRANGEMENT WITH DORCHESTER PUBLISHING CO., INC., NEW YORK
CITY, U.S.A.
© Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993
Printed and bound in Germany
Wydanie I
ISBN 83-7075-410-4
Książkę tę dedykuję
oczywiście Judy i Joshui. Oraz
King Kongowi,
Godzilli,
Gorgo,
The Thing, H.G. Wellsowi, Gordonowi Douglasowi,
George’owi Worthingowi Yatesowi,
Tedowi Sherdemanowi
i wszystkim innym...
Rozdział 1
i
i
$
Czy był to krzyk, czy może jego własne uszy spłatały mu figla?
Mężczyzna zatrzymał się. Czarne włosy falowały na wietrze, zakrywając od czasu do czasu
brązowe ciepłe oczy, które bacznie obserwowały okolicę. Do szczytu stromego pagórka
pozostało już tylko dwadzieścia jardów.
Któż mógłby krzyczeć tutaj, na drodze prowadzącej donikąd?
Mężczyzna ostrożnie ruszył w górę. Ciemnozielone spodnie i wojskowa bluza znakomicie
maskowały go na tle wysokiej trawy. Krępe ciało delikatnie drżało, kiedy zawiązane na no-
gach mokasyny dotykały miękkiego podłoża.
„Znowu to samo!” - pomyślał.
Rozlegający się w powietrzu krzyk był bardzo słaby i nierównomierny. Co chwilę cichł,
zagłuszany przez powiewy wiatru. Był jednak na tyle silny, że mężczyzna mógł bez
trudności wskazać kierunek, z którego dochodził.
Rozległ się po przeciwnej stronie wzgórza.
Mężczyzna przyspieszył. Arminius 357 magnum, zawieszony na barku, obijał się o prawe
ramię podczas biegu. Na pasie okalającym biodra mężczyzny wisiał indiański tomahawk, a
na plecach spoczywał marlin 45-70. Ładownice, wypełnione nabojami, krzyżowały się na
piersi ze skórzanym pasem od karabinu.
W powietrzu rozległ się pojedynczy wystrzał.
Na szczycie wzgórza mężczyzna przystanął i zdjął z pleców broń.
W dole widniała wąska dolinka. Ograniczona z trzech stron wzgórzami, wiła się niczym
wąż. Pół mili dalej nikła w gęstym lesie.
Źródło krzyku znajdowało się znacznie bliżej, kilkaset jardów od miejsca, w którym stał
mężczyzna.
Wąską ścieżką biegła przerażona kobieta.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła i po chwili odkrył przyczynę jej panicznego lęku.
Podążało za nią ośmiu jeźdźców. Galopowali na koniach. Niektórzy z nich krzyczeli,
wymachując rękoma. Najwyraźniej bawiła ich pogoń za bezbronną kobietą. W pewnej
chwili jeden z nich podniósł strzelbę i wystrzelił, celując w beczkę, która znajdowała się na
jego drodze. Strzał wzmógł prawdopodobnie przerażenie kobiety, gdyż natychmiast
przyspieszyła.
Mężczyzna ubrany w zielony maskujący strój rozważał, jak powinien się zachować.
Normalnie pospieszyłby na pomoc bez wahania, ale doświadczenia zdobyte ostatnio w
górach Monta-ny zmieniły jego sposób myślenia. Został oszukany przez kobietę, której
wierzył bezgranicznie, do czasu gdy omal stracił przez nią życie. Teraz, stojąc na szczycie
wzgórza, zastanawiał się, czy może tym wytłumaczyć swą obojętność. Kobieta w dole
prawdopodobnie nie zasługiwała na to, co przygotowali dla niej prześladowcy.
Była zmęczona, a jej bieg stawał się coraz bardziej chaotyczny. Co chwilę potykała się, lecz
natychmiast powstawała i biegła dalej.
Jeźdźcy wiwatowali głośno, wydawali dzikie okrzyki. Jeden z nich wysunął się nieco do
przodu, trzymał w ręku lasso.
Kobieta obejrzała się i krzyknęła z przerażenia.
Stojący na wzgórzu mężczyzna pochylił się i zaczął biec w kierunku uciekającej postaci.
Krył się za kępami wysokiej trawy. Jego nogi rytmicznie uderzały o podłoże. Nie mógł już
dłużej stać spokojnie i obserwować, jak jeźdźcy napastują kobietę (a przynajmniej mają
zamiar coś takiego zrobić).
„Gdyby udało mi się zbliżyć, tak by mnie nie zauważyli, mógłbym zorientować się, o co
dokładnie chodzi” - pomyślał mężczyzna.
Wątłe ciało kobiety ogarniało wielkie zmęczenie. Zwolniła. Nie miała już sił do dalszej
ucieczki.
Podążający przodem jeździec trzymał ciągle w ręku lasso i kiedy zbliżył się do kobiety,
zarzucił je na jej ramiona. Zaczął ściągać pętlę. Sznur powoli zaciskał się na szyi ofiary.
Gdy koń jeźdźca znalazł się w odległości około dziesięciu jardów od kobiety, mężczyzna
popuścił linę i z satysfakcją obserwował, jak pętla opada na ramiona dziewczyny, krępując
jej ruchy. W chwilę później szarpnął gwałtownie liną i przyciągnął kobietę do konia.
Ya-hoo! - wykrzyknął, pieczętując tym samym swoje ko lejne zwycięstwo.
Nie! -jęknęła kobieta.
Było już za późno. Została brutalnie pociągnięta w kierunku konia. Przewróciła się i upadła
twarzą w piasek. Nie miała już siły, żeby się odwrócić.
Jeździec ruszył. Co chwilę uderzał swojego rumaka ostrogami, zmuszając go do szybszego
biegu. Od czasu do czasu spoglądał za siebie i wybuchał śmiechem, widząc, jak ciągnięta
przez konia kobieta zwija się z bólu.
Pozostali jeźdźcy obserwowali z upodobaniem pokaz siły i brutalności. Śmiali się złośliwie.
Jeden z nich – brodaty mężczyzna w skórzanych spodniach – był pierwszym, który spo-
strzegł przybysza.
Główny aktor spektaklu nie zdawał sobie sprawy, że jego przedstawienie przestało być
interesujące. Spoglądał na kolegów, którzy gestykulowali i coś do niego krzyczeli.
Wydawało mu się, iż wyrażają tym podziw dla jego aktorskich zdolności.
Jednak w chwilę później zorientował się, że nie na niego spoglądali towarzysze. Odwrócił
się, dostrzegając ze zdziwieniem, że około stu jardów za nim, w wysokiej trawie, stoi
ubrany na zielono obcy mężczyzna z przyłożoną do oka strzelbą.
„Zbyt długo interesowałem się tylko sobą. Nikt przecież nie zasługuje na tak okrutne
traktowanie. Muszę pomóc tej kobiecie”- pomyślał.
Wycelował więc i strzelił. Kolba marlina uderzyła go w bark.
Jeździec spadł z konia tak gwałtownie, że wydawać by się mogło, iż został uderzony przez
jakiegoś olbrzyma. Jego głowa przemieniła się w mieszaninę krwi, kości i rozpływającego
się mózgu. Galopujący koń zwolnił, zdziwiony utratą swego pana.
Obcy załadował strzelbę ponownie i przyłożył do oka. Jego twarz wyrażała nienawiść i
desperację. Stał jednak spokojnie, obserwując, jak pozostali jeźdźcy kłusują w jego stronę.
Nawet gdy celował, nie poddawał się emocjom, zimno oceniał sytuację. Mężczyźni jechali
na oklep w szaleńczym tempie. Czterech miało na sobie spodnie ze skóry, ale pozostali
nosili zwykłe dżinsy w różnych kolorach. Trzech było uzbrojonych w strzelby, jeden miał
łuk i kołczan ze strzałami, a pozostali trzymali w rękach rewolwery. Najgroźniejsi byli ci ze
strzelbami.
„Jeszcze kilka jardów” - westchnął mężczyzna.
Chciał być pewny, chciał wiedzieć, że nie zmarnuje nawet pojedynczego strzału. Marlin
miał tylko cztery naboje, z których jeden zabił już człowieka z lassem.
Rozległ się strzał.
Brodaty jeździec w skórzanych spodniach spadł z siodła na trawę. Pocisk przeszył go na
wylot.
Przybysz ponownie załadował broń i wycelował w następnego jeźdźca. W dolinie rozległ
się kolejny grzmot wystrzału, a na ziemię spadło jeszcze jedno ciało.
„Jeszcze tylko jeden facet ze strzelbą” - ucieszył się.
Ostatni groźny przeciwnik niespodziewanie skręcił w lewo i popuścił wodze. Wyszarpnął z
kabury strzelbę i przyłożył ją do oka.
Dwóch mężczyzn wypaliło w tym samym momencie, ale tylko jeden pocisk osiągnął swój
cel. Jeździec wyprostował się na koniu, puścił lejce i spadł na ziemię.
Czterech martwych i czterech na koniach.
Pozostali jeźdźcy, widząc, co się dzieje, zmienili zamiary. Rozpędzone rumaki nagle
stanęły. Mężczyźni przez minutę rozmawiali, po czym odjechali w kierunku drzew.
„Niezła seria!” - pomyślał zwycięzca.
Potem...
Potem załadował marlina i ruszył w kierunku skrzywdzonej dziewczyny.
„Jeśli jeszcze żyje, trzeba będzie ją zabrać, zanim powrócą jej prześladowcy z posiłkami” -
postanowił.
Kiedy znalazł się przy niej, z wielkim trudem podniosła się i klęknęła. Jej długie włosy były
rozczochrane i przybrudzone piaskiem. Wyblakła niebieska sukienka przedstawiała opłaka-
ny widok. Spod poszarpanych strzępów materiału widać było ciało pokryte krwią i brudem.
- Umówiłaś się z kimś? - zapytał ironicznie mężczyzna. Kobieta nie zdawała sobie
sprawy, że ktoś nad nią stoi. Ner wowo podniosła głowę i obrzuciła wzrokiem przybysza.
- Niejesteśjednymznich?
Pytanie brzmiało raczej jak stwierdzenie faktu.
Teraz już nie. Po tym, co zrobiłem, nie sądzę, żeby pozwo lili mi się do nich przyłączyć.
Właśnie straciłem szansę na złoto z Fortu Knox.
Co powiedziałeś?
Mężczyzna obserwował bacznie kobietę. Był zadowolony, że nie płacze i nie zwija się z
bólu, powodowanego przez rany
na jej ciele. Była twarda. Lubił twardych ludzi, a szczególnie kobiety.
Nieważne. Fort Knox to miejsce, o którym czytałem w Bibliotece.
Co?
Wyjaśnię to później. Jak się nazywasz?
Kobiecie udało się wstać. Widać było, jak drżą jej nogi.
Nazywają mnie Cyntia Poranna Gołębica.
Cyntia Poranna Gołębica? - powtórzył mężczyzna z nie dowierzaniem. - Czy jesteś
Indianką?
Tylko częściowo – zauważyła z dumą. - Mój ojciec jest biały, a moja matka pochodzi ze
szczepu Oglala.
Mężczyzna roześmiał się.
Śmieszy cię to? - zapytała agresywnie Cyntia.
Nie jest tak, jak myślisz – odrzekł. - Kiedyś myślałem, wierzyłem, że jestem jedynym
Indianinem na tej planecie. Te raz spotykam Indian w każdym miejscu. Jesteśmy chyba
gorsi od królików.
Jesteś Indianinem?
Niezupełnie. W połowie Czarną Stopą.
Jak cię nazywają? - spytała kobieta z zaciekawieniem.
Nazywam się Geronimo.
Podoba mi się twoje imię – odpowiedziała Cyntia. - Jest proste, czyste i silne w brzmieniu.
- Tak jak Cyntia Poranna Gołębica. Zapadła cisza.
Skąd pochodzisz? - zapytała po chwili Cyntia. - Jak się tutaj znalazłeś?
Przyniosły mnie moje wierne stopy. - Geronimo błysnął zębami w uśmiechu. - Cieszę się, że
to zrobiły.
Przez krótką chwilę ich oczy spotkały się. Wyrażały szacunek i wzajemne zainteresowanie.
- Lepiej będzie, jeśli się stąd wyniesiemy – zasugerował Ge-
ronimo, patrząc na wierzchołki drzew. - Twoi przyjaciele mogą wrócić. Cyntia spojrzała za
siebie.
Oni na pewno powrócą – stwierdziła – i przyprowadzą z sobą innych.
Możesz jechać? - zapytał mężczyzna.
W pobliżu stały dwa konie. Jeden z nich należał w niedalekiej przeszłości do jeźdźca z
lassem, który tak okrutnie zabawiał się z Cyntia, a drugi był własnością mężczyzny
zastrzelonego na końcu. Oba rumaki nie znajdowały się dalej niż w odległości
kilkudziesięciu jardów i stały spokojnie, czekając na rozkazy nieżyjących już właścicieli.
Dam sobie radę – zapewniła Cyntia.
Zaczekaj tutaj – rozkazał mężczyzna.
Z łatwością przyprowadził dwa konie, które nie wykazywały żadnych skłonności do
szaleństw. Z pewnością były dobrze wyszkolone.
Wezmę tego jasnego – oznajmiła Cyntia, kiedy Geronimo powrócił z rumakami.
To znaczy, że mnie pozostał ten czarny olbrzym – skomen tował mężczyzna, trzymając w
ręku lejce.
Szybko wskoczył na siodło i spojrzał na kobietę. Cyntia z pewnymi trudnościami dosiadła
konia, potem bez słowa skierowała się na wschód. Geronimo podjechał do niej.
Wyznaczyłaś sobie jakiś specjalny cel swojej podróży? - zapytał.
Wschód. Im dalej zajedziemy, tym lepiej – odparła Cyntia. - Jeśli przejedziemy jakieś
dziesięć, może dwadzieścia mil, ma my dużą szansę, że naszym prześladowcom nie będzie
się chciało nas szukać.
Kim oni są?
To Legion.
Gdy dojechali do wierzchołka wzniesienia, Geronimo spo-
jrzał za siebie, przyglądając się uważnie drzewom, które rosły w oddali. Nadal żadnego
śladu pościgu.
Nigdy o nich nie słyszałeś? - zapytała Cyntia zdziwionym głosem.
Nie.
A o Kawalerii?
Kawaleria? Chodzi ci o oddziały wojskowe?
Ależ nie. Nic w tym stylu – powiedziała Cyntia, potrząsa jąc przecząco głową.
Opowiedz mi o tym – nalegał Geronimo. - Cofnij się w przeszłość, jak daleko możesz,
nawet do Wielkiego Wybu chu.
Masz na myśli trzecią wojnę światową? - zapytała Cyntia.
- Jak ci się wydaje, ile mogę mieć lat?
- Z pewnością nie sto – przyznał Geronimo. - Postaraj się jednak przypomnieć sobie
jak najwięcej, jeśli możesz. Im wię cej się od ciebie dowiem, tym lepiej.
W kilka sekund później wjechali na wierzchołek następnego wzniesienia. Geronimo
rozejrzał się ponownie. W zasięgu jego wzroku nie było śladu żadnego jeźdźca. Pomyślał,
że nie mogą przemęczać koni, ale z drugiej strony – im szybciej będą jechali, tym większą
mają szansę na ucieczkę.
- Nie znam wielu szczegółów – wyjaśniła Cyntia po chwili.
- Pamiętam tylko to, co powiedział mi mój dziadek.
- Pozwól mi więc posłuchać o tym.
Mężczyzna przewiesił sobie przez ramię marlina, chwytając prawą ręką cugle.
„Dzięki ci, Wielki Duchu, że Starsi uczyli nas, jak się jeździ na koniu – pomyślał Geronimo.
- Szkoda jednak, że Rodzina miała tylko dziewięć koni. Mógłbym nauczyć się jeździć jesz-
cze lepiej”.
- Niech sobie przypomnę – zaczęła Cyntia. - Po wojnie i po tym, jak rząd ewakuował
wielu ludzi do specjalnej Strefy
Cywilizowanej oraz ustanowił nową stolicę w Denver, tu, na tych terenach, pozostali ludzie,
którzy odmówili przymusowego opuszczenia swoich domów. Jeden z nich był właścicielem
ogromnego rancza w Południowej Dakocie. Nie pamiętam w tej chwili jego imienia, ale to
właśnie on połączył swoich sąsiadów w ochotniczy oddział zwany Kawalerią. Mieli bronić
swoich posiadłości przed włóczęgami, bandytami i oddziałami rządowymi. Farmer, który to
wszystko zorganizował, posiadał ogromne stada koni i bydła, setki sztuk. Jego farma leżała
niedaleko Redfield...
Redfield? - przerwał Geronimo.
Tak. To małe miasteczko, leżące około sześćdziesięciu mil stąd na południowy zachód –
wyjaśniła Cyntia.
To, co mi powiedziałaś, wyjaśnia pochodzenie Kawalerii
- zauważył Indianin – ale nadal nie wiem nic o Legionie.
Kobieta spojrzała na niego ze znużeniem.
Farmer zmarł wiele lat temu. Jego następcą został mężczy zna nazywany Tannerem.
Wkrótce i on został zabity. Władzę po nim objął inny farmer – Brent. On także został zabity,
ale do wództwo przekazał wcześniej swoim dwóm synom. Rolf i Ro- ry dowodzili
oddziałem przez wiele lat...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin