Norton Andre - Free Traders 03 - Lot Ku Planecie Yiktor.pdf

(639 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
A NDRE N ORTON
L OT KU PLANECIE Y IKTOR
T YTUŁ ORYGINAŁU : F LIGHT IN Y IKTOR
T ŁUMACZYŁA : D OROTA D ZIEWOŃSKA
R OZDZIAŁ 1
Zimno, jak zimno. Podkurczyć nogi… nie ruszać się. Zimno… boli… Ten duży
znowu dźga ościeniem… ból. Wstać… uciec… ale jest zimno… tak bardzo… zimno.
Drobna istota wciśnięta między dwa duże wiklinowe kosze pisnęła przeraźliwie i
natychmiast jedną dłonią zakryła sobie usta, by stłumić wszelkie dźwięki. Nadal jednak
wynędzniałym, chudziutkim ciałkiem wstrząsały dreszcze.
Zimno… gdzie jest zimno… gdzie jest ból?
Skulone ciało drgnęło, jakby na skórze przezierającej przez łachmany poczuło bolesną
chłostę. Nikt nie krzyczał, a jednak słowa dźwięczały tak głośno i wyraźnie, jakby sam
okropny Russtif stał nad uciekinierem. W głowie… nie w uszach. Mowa w głowie!
Maleńka istota pragnęła zniknąć, zapaść się pod ziemię i coraz bardziej trzęsła się ze
strachu. Gdzie jest zimno? Gdzie ból?
Znowu nadeszła komenda, rozkaz do wypełnienia. Pomarszczone dłonie zakryły uszy,
ale to nie powstrzymało pytań rozwijających się jak suche, pozwijane liście pod dotknięciem
wody… pustka w głowie. Ciało ponownie przebiegł skurcz.
Ból… Russtif za ścianą namiotu używa ościenia, a robi to ze zręcznością
doświadczonego tresera, by podjudzić posępne lub też przerażone zwierzę. Nagie, podobnie
jak tamte słowa z powietrza, gorącą falą napłynął ból, który spowodował kolejny jęk.
- Tutaj!
Za szczeliną, w której przycupnęła mała istota, widać było nogi… dwie pary
kosmicznych butów.
- Żadnej krzywdy… nie ma się czego bać.
Zdrętwiały język przesunął się po spierzchniętych wargach. Było jednak coś, co nieco
zmniejszyło strach, ukoiło go trochę.
Za ścianą Russtif warczał i pluł groźbami. Jego złość i zamiłowanie do znęcania się
nad wszystkim, czego nie potrafił zwalczyć, były jak wybuchy ognia.
- Nie ma się czego bać. - Słowa znowu wdzierały się do umysłu, który musiał słuchać.
Nawet zatkanie uszu nie pomagało. Żadna z obutych par nóg nie zbliżyła się ani nie odeszła.
Zwinąć się, czekać na rękę, która sięgnie w dół i wydobędzie małe stworzonko, może mocno
pobije za to, że tu jest, za to, że w ogóle istnieje.
Jednak to nie był Russtif, a buty w dalszym ciągu nie ruszały się. Głowa pokryta
suchymi kępkami gęstych włosów powoli wychyliła się w górę przyciągana całkiem wbrew
woli przez nowy ton… .bardzo dziwny ton… w tym myślowym języku. Wielkie oczy
rozejrzały się.
Daleko od miejsca, gdzie spodziewał się ujrzeć Russtifa, dostrzegł tych dwoje. Zawsze
kręcili się tu jacyś obcy, niektórzy o równie dziwacznych manierach jak więzieni artyści
Russtifa. Tak więc nie było nic dziwnego w ich obecności, zdumiewało raczej to, jak stali
obok siebie, patrząc w dół. Bez obrzydzenia czy ciekawości, lecz w sposób, którego mały
uciekinier nie potrafił zrozumieć.
- Nie bój się. - Głos był miękki. Mężczyzna użył języka obiegowego,
rozpowszechnionego w tej dzielnicy dostarczającej rozrywek załogom statków.
Miał bardzo jasną cerę i siwe włosy, choć nie był stary. Niezwykle jasne brwi biegły
łukiem w gore i sięgały niemal linii włosów, oczy zaś były zielone, tak błyszczące, jakby w
każdym skrzyły się małe ogniki.
- Nie ma się czego bać. - Tym razem odezwała się kobieta.
Obok jasnowłosego towarzysza wyglądała niczym płomień. Jej włosy, tak czerwone
jak jedna z lamp olejnych Russtifa, uczesane były w warkocz okalający głowę na kształt
ciężkiej korony. Była…
Mała istotka zaczęła pomału wstawać. Ręce sięgnęły ku krawędzi wielkiego kosza i
pomogły skulonemu ciału wyprostować się na tyle, na ile pozwalała natura. Było to bowiem
bardzo przygarbione ciało, wypchnięte w przód przez nieregularny garb na wysokości
ramienia, tak że głowa musiała podnieść się pod niewygodnym kątem, by jej właściciel mógł
w ogóle zobaczyć tych dwoje.
Ramiona i nogi garbusa były cienkie, ich zielonkawą skore pokrywał brud. Gęstwa nie
czesanych włosów była czarna, miejscami szara od brudu.
- Dziecko - odezwał się kosmiczny wędrowiec. - Co…
Kobieta wykonała gest ręką. Wyglądała, jakby czegoś nasłuchiwała. Czyżby też
słyszała Toggora?
- Tutaj jest jeden, tak - powiedziała. - Ale jest jeszcze ktoś. Czy nie tak, maluchu?
Odpowiedź została wydobyta intensywnym spojrzeniem jej oczu… nadeszła, nim
myśl zdołała ją ostrożnie ująć w słowa.
- On… Russtif… on zmusiłby Toggora do gry. Jest zimno… za zimno. Toggor cierpi z
zimna… od bata.
- Więc?
Nachyliła się, by ująć w dłoń podbródek tej małej, wykoślawionej postaci. Od jej
dotyku, od koniuszków jej palców, popłynęło coś ciepłego i dobrego wprost do drżącego dała.
- Toggor to kto?
- Mój… mój przyjaciel. - Choć była to niezbyt dokładna odpowiedź, to właśnie te
słowa wydały się mu najtrafniejsze.
Mężczyzna syknął. Kobieta zacisnęła usta. Była zła… ale nie tak jak Russtif,
hałaśliwy i zawsze gotów zadać cios… jej gniew nie był zwrócony przeciwko swemu
rozmówcy.
- Chyba znaleźliśmy to, czego szukamy - odezwała się ponad wygiętą głową do
swojego towarzysza. - A kim ty jesteś?
- Znów płynęło od niej ciepło.
- Śmierdziel. - Dawno temu przylgnęło do niego to pogardliwe imię oznaczające
zupełne odtrącenie, brak akceptacji.
- Biegam na posyłki. Robię, co mogę. - Duma, którą rzadko odczuwał, spowodowała
lekkie uniesienie ramion.
- Dla Russtifa? - Mężczyzna wskazał namiot z tym.
- Russtif ma Jusasa i Sema. - Śmierdziel potrząsnął głową.
- Ale ty też jesteś tutaj.
- To przez Toggora. Ja… mu… przynoszę… - Koścista dłoń pogrzebała w zmiętym
ubraniu. Po raz drugi ciepło tej kobiety sprawiło, że zdobył się na powiedzenie prawdy. -
Przynoszę… to. - Trzymał nieświeżo wyglądający ochłap. - Russtif nie karmi Toggora
dobrze. Chce, żeby walczył o jedzenie. Toggor tam… umrze! - Ostro zarysowany podbródek
zadrżał.
Wszyscy usłyszeli trzask uderzenia i narastający szmer przekleństw dochodzący zza
ściany namiotu.
- Toggor walczy, a oni się zakładają. Russtif nigdy przedtem nie miał takiego
zawodnika.
- Więc - odezwał się mężczyzna - zobaczmy tego wojownika, Maelen. I Russtifa.
Bardzo jestem go ciekaw.
Kobieta skinęła głową. Puściła spiczasty podbródek, by chwycić za łachmany
pokrywające garb na ramieniu. Czego ona chce od Śmierdziela?
- Chodź! - Jej uścisk nie zelżał. Popchnęła go do przodu za mężczyzną, który chodził,
kiwając się jak ktoś, kto większość życia spędził w kosmosie, a który teraz kierował się w
stronę wejścia do królestwa Russtifa. Nawet nie spytali schwytanego, czy chce im
towarzyszyć. Uścisk, który go z nimi ciągnął, nie słabł. Jednak myśl o ucieczce nie wiadomo
dlaczego zniknęła.
Gdy tylko weszli do namiotu, w nozdrza wdarł się wszechobecny odór - zapach
Russtifa - brudnych klatek ze słabymi i chorymi więźniami. Biedne istoty mruczały i
skamlały, aż Russtif wrzasnął i zapadła śmiertelna cisza.
Był to duży mężczyzna, który niegdyś szczycił się siłą, a obecnie opływał w fałdy
tłuszczu. Jego łysa czaszka połyskiwała oliwą w świetle lampy, którą postawił na stole obok
klatki - więzienia Toggora. Podniósł głowę, ukazując marsowe oblicze. Po chwili z wyraźnym
wysiłkiem zdobył się na miły uśmiech.
- Szlachetna Fem, szlachetny Homo, czym mogę służyć?
- Odwrócił się plecami do stołu, a oścień szybko położył na blacie. Nagle dojrzał
Śmierdziela.
- Czy ten śmieć znów coś przeskrobał? - Z wysiłkiem zrobił krok naprzód i podniósł
dłoń, jakby chciał wymierzyć cios w garbate plecy.
- A jakich to przestępstw już się dopuścił? - spytała kobieta.
- Taki złodziej, łajdus, chodzące ścierwo, potwór jak ten? Wszystko, co tylko
możliwe, by szkodzić uczciwym ludziom.
- Może taki jak wielce szanowny handlarz zwierząt Russtif? - zapytał mężczyzna.
Uśmiech Russtifa zaczął pomału gasnąć, lecz wciąż jeszcze się utrzymywał.
- Takim jak ja i wszystkim innym. Właśnie przedwczoraj przyłapałem tego łajdaka na
kombinowaniu przy klatce. Miał wtedy szczęście, bo dostałby nauczkę. Takie odpady
powinno się wyrzucać, żeby nie zatruwały życia innym.
- Otwierał klatkę? Czy to może ta? - Mężczyzna wskazał klatkę na stole.
Russtif przestał się uśmiechać. Zacisnął dłoń w pięść, która jak uderzenie młotem
miała spaść na garbate plecy.
- Skąd takie przypuszczenie, szlachetny Homo? Czyżby ten śmieć wygadywał jakieś
łgarstwa, którym wierzysz?
- Wierzę, że masz smaksa do walki - wtrąciła kobieta i Russtif znowu przywołał swój
sztuczny uśmiech.
- Najlepszego, szlachetna Fem, najlepszego! Stawia się na niego stelary, nie
zwyczajne miedziaki, i wygrywa się stelary! - Przesunął się wzdłuż krawędzi stołu, by goście
mogli lepiej podziwiać jego cenną własność.
Kobieta lekko się nachyliła i wnikliwie przyglądała się czemuś, co przypominało
kłębek włochatych szmat zwiniętych pośrodku klatki. Śmierdziel z początku próbował się
wyrywać, ale potem stał już spokojnie. Nieznajoma przemawiała myślami do Toggora, ten
jednak nie odpowiadał. Zupełnie jakby nie słyszał albo nie słuchał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin