MacLean Alistair, MacNeill Alastair - UNACO - Łamacz kodów.rtf

(811 KB) Pobierz
Alistair MacLean

Alistair MacLean
Alastair MacNeill

ŁAMACZ KODÓW

Alistair MacLean’s Code Breaker

Przełożyli Juliusz Garztecki i Witold Nowakowski

PROLOG

We wrześniu 1979 roku (dokładnej daty nie podano do wiadomości) sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych zwołał nadzwyczajne posiedzenie z udziałem czterdziestu sześciu delegatów reprezentujących niemal wszystkie kraje świata. Porządek dzienny obrad obejmował tylko jeden punkt: eskalację międzynarodowej przestępczości. Postanowiono powołać do życia międzynarodowe siły szybkiego reagowania, które działałyby pod egidą Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych jako Organizacja do Walki z Przestępczością, czyli UNACO. Do jej zadań miało należeć: „zapobieganie międzynarodowej przestępczości, a także zwalczanie, ściganie oraz eliminowanie osób i grup prowadzących międzynarodową działalność przestępczą”. Każdy z delegatów wysunął jedną kandydaturę na stanowisko dyrektora UNACO, a ostatecznego wyboru dokonał sekretarz generalny.

Tajna działalność UNACO rozpoczęła się 1 marca 1980 roku.

1

Dwudziesty trzeci grudnia

Cywilnie ubrany funkcjonariusz Special Forces Brigade - elitarnej jednostki antyterrorystycznej, działającej w Portugalii - pośpiesznie przeprowadził dwóch mężczyzn przez komorę celną lizbońskiego lotniska Portela. Wszystkie niezbędne formalności załatwiono już wcześniej, a z chwilą gdy goście weszli do pomieszczenia dla VIP - ów, czekająca stewardesa wręczyła im ostemplowane paszporty i pokładówki. Obaj mężczyźni, Siergiej Kolczynski oraz profesor Abraham Silverman, należeli do grupy naukowców delegowanych przez UNESCO na tygodniowe sympozjum badawcze w Portugalii. Oczywiście był to tylko kamuflaż. Przez cztery ostatnie dni uczestniczyli w tajnej konferencji, zwołanej przez Special Forces Brigade, na którą przybyli przywódcy wszystkich europejskich sił antyterrorystycznych. Kolczynski i Silverman piastowali wysokie stanowiska w UNACO. Pierwszy z nich, były major KGB, od trzech lat pełnił funkcję zastępcy dyrektora UNACO, drugi zaś - uznawany przez wielu za najlepszego kryptoanalityka na świecie - pracował uprzednio dla izraelskiego Mossadu. Do UNACO trafił w połowie lat osiemdziesiątych. Teraz, w przypiętej do przegubu walizce, niósł sprawozdanie z przebiegu zebrania i dane dotyczące działalności UNACO, przywiezione z Nowego Jorku przez Kolczynskiego. Silverman osobiście zakodował dokumenty i tylko on jeden znał klucz do ich rozszyfrowania…

Szef UNACO, pułkownik Malcolm Philpott, chciał początkowo, by obu delegatom towarzyszyła w drodze do Lizbony grupa agentów z zespołu operacyjnego, lecz władze Portugalii twierdziły, że oddziały Special Forces Brigade zapewnią wszystkim dostateczną ochronę. Kolczynski i Silverman znaleźli się dodatkowo pod stałą opieką porucznika Carlosa Pereiry, którego otwarte, wręcz przyjacielskie zachowanie jaskrawo kontrastowało z wiecznie ponurą miną majora Joao Inacia, pełniącego służbę szefa sił bezpieczeństwa. Philpott prosił Inacia, by uzbrojony Pereira towarzyszył Kolczynskiemu i Silvermanowi w czasie powrotnej podróży do Nowego Jorku, gdzie mieli zostać przejęci przez zespół operacyjny i bezpiecznie odwiezieni do siedziby Narodów Zjednoczonych. Inacio załatwił sprawę z władzami, dzięki czemu celnicy nie robili żadnych trudności. Wszystko szło zgodnie z planem…

Kolczynski odmówił kawy. Gdy Silverman i Pereira odeszli w stronę baru, usiadł przy oknie wychodzącym na pas startowy. Wyjął z kieszeni nową paczkę papierosów, odpieczętował ją i zapalił jednego. Był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o czarnych, nieco przerzedzonych włosach, posępnych rysach oraz lekko zaokrąglonej budowie ciała, zdradzającej, że większość dorosłego życia spędził za biurkiem. Wstąpił do KGB po to, by samemu sobie udowodnić, iż jest znakomitym taktykiem. W wieku dwudziestu trzech lat otrzymał stopień majora, lecz wśród kolegów po fachu nie cieszył się zbytnią popularnością, gdyż zdecydowanie oponował przeciw brutalnym metodom zwalczania wszelkich przejawów antykomunizmu. Kiedy na dobre wyczerpał cierpliwość swych przełożonych, wysłano go na Zachód, gdzie, jako attache wojskowy, przez szesnaście lat obijał się po różnych radzieckich ambasadach. W końcu wezwano go do Moskwy i obsadzono w Drugim Dyrektoriacie na Łubiance, w placówce kontrwywiadu. Po latach spędzonych na Zachodzie nie potrafił się przyzwyczaić do siermiężnej rzeczywistości Rosji, skorzystał więc z pierwszej okazji i bez zbytniego wahania przyjął stanowisko zastępcy dyrektora UNACO.

Ostatnio znalazł się w punkcie zwrotnym swej kariery. Wszystko zaczęło się z początkiem roku, gdy Philpott dostał ataku serca i zadecydował, że czas na wcześniejszą emeryturę. Kolczynski zajął jego fotel, lecz od samego początku borykał się z wieloma trudnościami. Kiedy podczas akcji w Londynie zginęli wszyscy członkowie jednego z zespołów operacyjnych, natychmiast podniosły się głosy żądające, by nowy dyrektor złożył rezygnację. Kolczynski początkowo opierał się naciskom, lecz wkrótce, osamotniony i otoczony niechęcią polityków z Organizacji Narodów Zjednoczonych, doszedł do wniosku, że nie zdoła utrzymać swej pozycji i podał się do dymisji. Philpott musiał porzucić spokojne życie emeryta i wrócił na fotel. Przede wszystkim przekonał Kolczynskiego, by pozostał w UNACO, jako Numer Drugi. Ten zgodził się na to z tym warunkiem, że pod koniec roku będzie mógł ponownie przemyśleć swą sytuację. Teraz nadeszła pora na wnioski. W zasadzie podjął ostateczną decyzję przed końcem konferencji, ale uznał, że będzie mądrzej, jeśli zachowa ją dla siebie do czasu powrotu do Stanów. Miał jeszcze niewielkie wątpliwości, lecz już od dawna nauczył się ufać swym instynktom i w głębi duszy wiedział, że postępuje słusznie…

Palił drugiego papierosa, gdy Silverman i Pereira wrócili z kafejki.

- Mam szczerą ochotę się tego pozbyć - mruknął Silverman, wskazując na zaciśnięte wokół przegubu kajdanki.

- Może pan przecież odstawić neseser, póki nie każą nam wejść na pokład samolotu - powiedział Pereira. - Tu jest bezpiecznie.

- Odstawię go dopiero w ONZ - cie - nieco opryskliwie odparł Silverman. - Ani chwili wcześniej.

Pereira wzruszył ramionami i z wolna powiódł wzrokiem po sali. W kącie zobaczył świątecznie przystrojoną choinkę. Zdawała mu się całkiem nie na miejscu, gdyż w poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy nie było ani jednego dziecka. Boże Narodzenie kojarzył wyłącznie z dziećmi. Miał dwóch synów i zawsze brał wolne w pierwszy dzień świąt, a w razie potrzeby wymieniał się na dyżury z jakimś kawalerem, który chciał się pobawić w sylwestra. Sam nie brał udziału w podobnych imprezach - liczyła się dla niego tylko rodzina.

- Myśli pan teraz o swych dwóch chłopcach, prawda? - spytał Silverman. Delikatnie położył dłoń na ramieniu Pereiry.

- Tak - z uśmiechem odparł Portugalczyk. - Ma pan dzieci, profesorze?

- Córkę, w Izraelu. Wyjadę z początkiem roku, by u niej zamieszkać.

- Tak, prawda, to pańska ostatnia misja dla UNACO.

Przechodzi pan na emeryturę. Pewnie już trudno się panu doczekać.

- Proszę zapytać mnie za rok o tej samej porze, będę umiał udzielić lepszej odpowiedzi - odrzekł Silverman i z rezygnacją wzruszył ramionami. - Mam już sześćdziesiąt cztery lata. Pożyję jeszcze jakieś dziesięć lub piętnaście, pod warunkiem że zachowam spokój i będę uważał na serce. To dość czasu, by zastanowić się nad życiem.

- Pańska rodzina wciąż przebywa w Rosji? - Pereira zwrócił się do Kolczynskiego.

- Co? - Zapytany oderwał wzrok od szyby. Uśmiechnął się z zażenowaniem. - Przepraszam, błądziłem myślami gdzieś daleko.

- Pytałem, czy pańska rodzina jest wciąż w Rosji.

- Krewni zmarłej żony mieszkają w Estonii. Poza tym nie mam nikogo.

- Tęskni pan za Rosją?

- Czasami - wymijająco odparł Kolczynski, po czym wskazał na saszetkę Silvermana. Z bocznej kieszeni wystawał egzemplarz „International Herald Tribune”. - Dzisiejszy?

Silverman skinął głową i podał mu gazetę. Pereira domyślił się, o co chodzi, i wpatrzony w połyskującą lampkami choinkę, na powrót popadł w zamyślenie.

 

Trzem pielęgniarzom pełniącym dyżur na lotnisku popołudnie mijało względnie spokojnie. Jaime Fernandes zaczynał pomału tego żałować. Dla zabicia czasu namówił kolegów na partyjkę pokera i choć stawki nie były zbyt wygórowane, stracił wystarczająco dużą sumę, by narazić się na gniew żony po powrocie do domu. Teraz jednak był przekonany, że z tymi kartami, jakie miał w ręku, zdołałby odzyskać znaczną część pieniędzy. Zerknął na pozostałych. Augusto, najmłodszy z całej trójki, już spasował. Luis, najlepszy przyjaciel Fernandesa, siedzący naprzeciw, z wolna uniósł powieki.

- No dobra, rzućmy okiem na to, co tam masz, Jaime - powiedział, niecierpliwie popukując palcem w blat stołu.

- Wózek! - zawołał z triumfem Fernandes i rozłożył przed sobą karty. - Potrafisz to przebić?

Luis popatrzył na stół. Pokiwał głową.

- Nieźle… nieźle… lecz kolor jest lepszy.

Jaime uniósł dłonie w geście rozpaczy i zawisł ciężko na krześle, gdy kumpel zgarniał wygraną.

W drzwiach za Luisem pojawiła się wysoka, barczysta postać. Mężczyzna ubrany był w kombinezon obsługi technicznej, a w okrytej rękawicą dłoni niósł skrzynkę z narzędziami. Za nim pojawił się drugi, niższy, o czarnych błyszczących włosach. Starannie zamknął drzwi. Też miał na sobie kombinezon i też taszczył skrzynkę.

- Ola - pozdrowił ich z uśmiechem Jaime. - Z czym kłopot? - spytał, po czym jęknął z przerażenia, gdyż zobaczył, że wyższy wyjmuje z kieszeni pistolet z tłumikiem.

Nie zdążył powiedzieć nic więcej; pierwszy pocisk rozłupał mu czaszkę. Augusto zaledwie kątem oka zdołał zerknąć na intruzów, gdy także padł z kulą w głowie. Wystraszony Luis zerwał się z krzesła i skoczył do drugiego wyjścia, wiodącego do garażu, gdzie czekał ambulans. Dwa strzały w plecy rzuciły go twarzą na ścianę. Osunął się bez życia.

Niższy z zabójców pośpiesznie rozejrzał się po pokoju, zgarnął wiszące na tablicy kluczyki od karetki i poszedł za swym kompanem do garażu. Przy ambulansie czekał trzeci mężczyzna. Zręcznie chwycił rzucone klucze i otworzył tylne drzwi samochodu.

Wysoki uchylił wieczko skrzynki narzędziowej, wrzucił do środka pistolet, a w zamian wyjął telefon komórkowy. Wystukał numer. Natychmiast uzyskał połączenie.

- Weszliśmy do środka - powiedział po rosyjsku. - Jesteś gotów?

- Tak - zabrzmiała prędka odpowiedź. - Mam znakomity widok na pas startowy. Zobaczę Kolczynskiego i Silvermana, jak tylko wyjdą z terminalu.

- Będziemy czekać - burknął wysoki i zakończył rozmowę. Wstawił skrzynkę na tył karetki, wspiął się do wnętrza wozu, gdzie czekał już brunet, i po niemiecku krzyknął do trzeciego, by zamknął drzwiczki.

- Jak za dawnych czasów - rzekł z uśmiechem niższy. Wyciągnął pistolet maszynowy Heckler & Koch MP5.

Wysoki bez słowa naciągnął na twarz czarną pończochę wyjętą z kieszeni, sięgnął po drugi automat i położył go na kolanach. Spojrzał na zegarek. Najwyższy czas, by głośniki zapowiedziały lot do Nowego Jorku…

 

Kolczynski podniósł kołnierz płaszcza, by osłonić policzki przed zimnym powiewem wieczornego powietrza. Wraz z Silvermanem i Pereirą włączył się w sznur pasażerów zdążających do boeinga 747 linii TAP, stojącego opodal terminalu. Konferencja była męcząca; Rosjanin z niecierpliwością myślał o powrocie do domu. Czułby się znacznie lepiej, gdyby neseser Silvermana spoczął już w sejfie kwatery Narodów Zjednoczonych. Zza magazynów wyjechał ambulans i z błyskającym „kogutem” skierował się w stronę samolotu. Kolczynski rozejrzał się bystro. Chorych przywożono zazwyczaj na końcu, gdy wszyscy pasażerowie byli na pokładzie. Zadrżał ze zdenerwowania i spojrzał na Pereirę. W oczach Portugalczyka także zobaczył niepokój. Karetka sunęła wprost na ludzi. Jedna z latarni na moment oświetliła wnętrze szoferki i Kolczynski dostrzegł, że twarz kierowcy jest ukryta za czarną maską.

Obrócił się, by krzyknąć na Pereirę, lecz Portugalczyk już zdążył wydobyć z kabury swą astrę.

- Padnij! - wołał do pasażerów.

Ambulans zatrzymał się z piskiem opon, na płytę lotniska wypadły dwa dymne granaty. Rozległy się krzyki, część ludzi zaczęła uciekać przez grubą zasłonę dymną z powrotem do terminalu, inni szukali schronienia w samolocie. Samochód blokował drogę odwrotu, więc Kolczynski popędził za Silvermanem w stronę trapu. Pereira desperacko usiłował ich osłaniać, lecz nic nie widział w czarnej i duszącej chmurze. Usłyszał tylko metaliczny stuk otwieranych drzwi wozu, a chwilę później dostrzegł zielonkawy błysk strzałów z broni automatycznej. Więcej nie zdążył zobaczyć, gdyż dwie kule przeszyły mu serce. Zginął na miejscu.

Kolczynski z przerażeniem spojrzał na padające mu wprost pod stopy ciało Pereiry. Natychmiast przejął inicjatywę, kazał Silvermanowi wejść do samolotu i pochylił się, by podjąć z ziemi pistolet. Zanim się wyprostował, z dymu wyskoczył jakiś mężczyzna, który dopadł trapu i odwrócił się w stronę Silvermana. Kolczynski uniósł astrę, lecz nie zdążył wypalić, gdyż Silverman bez namysłu wyrżnął napastnika neseserem w głowę. Krawędź walizki trzasnęła o kość policzkową. Bandyta wydał okrzyk bólu, zatoczył się na schodki i wypuścił z rąk automat. Kolczynski przez chwilę miał doskonałą okazję do strzału, lecz nagle kolejny kłąb dymu zasłonił mu widoczność. Zaklął pod nosem i skoczył do przodu, wyciągając przed siebie dłoń z pistoletem. Obłok zniknął równie prędko, jak się pojawił, a Silverman leżał rozciągnięty na betonie. W karku tkwiła mu strzałka wypełniona środkiem usypiającym.

Nad kryptoanalitykiem pochylał się wysoki facet w kombinezonie. W dłoni trzymał pistolet - wiatrówkę.

- Zabij go - warknął po rosyjsku do swego kompana na widok Kolczynskiego.

Głos… Kolczynski znał ten głos! Palec zaciśnięty na spuście znieruchomiał przez chwilę i to wystarczyło, by zza karetki wyskoczył jeszcze jeden napastnik z uniesionym do strzału automatem. Kolczynski kątem oka zauważył nagłe poruszenie i obrócił się w tamtą stronę, lecz był dopiero w połowie ruchu, gdy pocisk rozszarpał mu trzewia. Zachwiał się pod wpływem przeszywającego bólu i wypuścił pistolet ze zdrętwiałych palców. Nogi ugięły się pod nim i runął na ziemię.

2

C. W. Whitlock stanął pod zamkniętymi drzwiami kuchni i z uśmiechem słuchał pomruków żony, Carmen, niedbale podśpiewującej do nagrań z kasety Michaela Feinsteina. Dostała ją od niego na ostatnie urodziny. Zwykle lubiła towarzystwo w czasie przygotowywania posiłków, lecz dziś stanowczo wyprosiła męża do pokoju. A on wiedział, że nie ma sensu się spierać…

Wszedł do salonu i nalał sobie nieco whisky. Clarence Wilkins Whitlock był przystojnym, czterdziestoczteroletnim Kenijczykiem o jasnej karnacji skóry. Miał starannie przystrzyżony czarny wąsik, który nosił od uniwersyteckich czasów. Po ukończeniu studiów na Oksfordzie wrócił do Kenii, gdzie dość krótko służył w wojsku, a potem został zwerbowany do wywiadu. Jako agent pracował dziesięć lat, aż doczekał się stopnia pułkownika. Był jednym z pierwszych, którzy przeszli pod rozkazy Philpotta po utworzeniu UNACO.

Jego trwające sześć lat małżeństwo nie zawsze przypominało idyllę. Carmen od samego początku nie chciała, by narażał się na niebezpieczeństwa, on zaś niechętnie myślał o zamianie pracy w terenie na spokojną i nudną posadę za biurkiem w centrali organizacji. Dopiero pod groźbą rozwodu z niechęcią zdecydował się na przeprowadzkę do zarządu. Został zastępcą Kolczynskiego po odejściu Philpotta i dzięki temu zyskał nieco spokoju w domu, choć w głębi duszy czuł się mocno nieszczęśliwy. Gdy Philpott wrócił na stanowisko dyrektora, Whitlock natychmiast poprosił o przeniesienie i dołączył do dawnych kolegów z Trzeciego Zespołu Operacyjnego, Mike’a Grahama i Sabriny Carver.

Reakcja Carmen była równie zaskakująca jak zagadkowa. Whitlock spodziewał się nie lada piekła, tymczasem obyło się bez łez, gróźb i krzyków. Z filozoficznym spokojem przyjęła jego decyzję. Nie wątpił, że była wściekła, lecz nie okazała tego nawet najdrobniejszym gestem. Nie wątpił także, że w swoim czasie nastąpi odwet…

- Kolacja będzie za jakiś kwadrans - odezwała się Carmen, stając w progu za plecami męża. Była Portorykanką o przystrzyżonych do ramion czarnych włosach i świeżej, dziewczęcej urodzie, chociaż zdążyła już przekroczyć czterdziestkę. Podeszła do okna. Z położonego na siódmym piętrze apartamentu rozciągał się widok na przysypany drobnym śniegiem fragment pięknie oświetlonego Central Parku.

Whitlock otoczył ją ramieniem.

- Mogę już wejść do kuchni?

- Nie - odpowiedziała z uśmiechem. - Mówiłam ci, że dzisiejszy wieczór będzie czymś wyjątkowym. Przygotowałam specjalne danie. To wszystko. I nie próbuj podglądać, póki nie nakryję do stołu.

- Mógłbym ci jakoś pomóc? - spytał. - Przynieść sztućce, otworzyć butelkę wina…

- Wszystko przygotowałam - powtórzyła cicho. - Ciesz się spokojem, póki możesz.

- Lepiej mi o tym nie przypominaj. Ostatni dzień wolności, nim jutro twoja matka przyleci z Portoryko. - Wywrócił oczami.

- Jak możesz wygadywać tak okropne rzeczy. - Spojrzała na niego z lekko nadąsaną miną. - Tyle czekała na ponowne spotkanie z rodziną. To jej pierwszy przyjazd do Nowego Jorku od czasu naszego wesela.

- - Niech tylko nie wpadnie w nałóg podróżowania - kpiąco mruknął Whitlock i uchylił się przed kuksańcem.

- Lepiej pójdę sprawdzić, co w kuchni - oświadczyła Carmen i wyszła z pokoju.

Whitlock zagłębił się w swym ulubionym fotelu i sięgnął po pilota, by włączyć telewizor na dziennik, lecz w tej samej chwili rozległ się dzwonek telefonu. Wstał z niechętnym pomrukiem i podniósł słuchawkę.

- C.W.?

- Dobry wieczór, pułkowniku - odparł Whitlock, od razu poznając mocny celtycki akcent Philpotta.

- Masz Kod Czerwony.

Whitlock przysiadł powoli na krawędzi kanapy i przesunął dłonią po twarzy. „Kod Czerwony” oznaczał natychmiastową gotowość do akcji. W tym sęk, że wypadło to w najmniej stosownym momencie.

- C.W., jesteś tam jeszcze?

- Tak, oczywiście - zapewnił pośpiesznie.

- Odprawa za pół godziny - powiedział Philpott.

- Już jadę.

Połączenie zostało przerwane.

Whitlock odłożył słuchawkę i wstał. Dopiero teraz zobaczył stojącą w drzwiach Carmen. Miała mocno zaciśnięte usta i chłodne, pytające spojrzenie.

- Kiedy? - odezwała się krótko.

- Natychmiast - z ponurą miną odparł Whitlock. - Przepraszam, Carmen…

- Daruj sobie! - przerwała mu ze złością. - Mogłam przewidzieć, że tak będzie.

- Wiedziałaś, że przed świętami będę miał dyżur - próbował się bronić, lecz jednocześnie sięgnął po marynarkę.

- Nie doszłoby do tego, gdybyś pozostał na stanowisku zastępcy dyrektora - warknęła. - Tylko że nawet nie spróbowałeś!

- I tak wytrzymałem dość długo. W końcu nie mogłem znieść myśli, że przez resztę życia będę uwiązany za biurkiem.

- Mówisz do mnie, C.W. - odpowiedziała nieco spokojniej. - Może i umiesz oszukiwać kolegów, lecz ja czytam w twych myślach niczym w otwartej księdze. To nie ma nic wspólnego z siedzeniem za biurkiem. Drżysz przed starością, prawda? Zawsze się tego bałeś. Dlatego z takim pośpiechem wróciłeś do akcji. Ostatni, desperacki skok, by udowodnić coś przed samym sobą. - Otarła łzę z kącika oka. - Nie jesteś trzydziestolatkiem. Najwyższy czas, żebyś z tym skończył.

- Muszę iść na odprawę - szorstko powiedział Whitlock.

- Więc idź! - krzyknęła. - Lecz nie licz na to, że mnie zastaniesz po powrocie. Póki nie zaczniesz się zachowywać jak w pełni odpowiedzialny ojciec, będę radziła sobie bez ciebie.

Whitlock zamarł z ręką na klamce. Powoli obrócił głowę.

- Ojciec?

Przez chwilę patrzyła mu w oczy, nim odpowiedziała:

- Miałam powiedzieć ci przy kolacji. Jak w normalnej rodzinie. Chciałam, byśmy oboje na zawsze zapamiętali dzisiejszy wieczór. I to w pewnym sensie się udało, nie sądzisz? Whitlock spoglądał na nią z niedowierzaniem.

- Mówisz, że będę ojcem?

- Tylko wówczas, gdy będziesz postępował jak ojciec - odpaliła.

Otworzył usta, lecz nie potrafił wykrztusić ani słowa. Szeroko rozłożył ręce i potrząsnął głową, jakby wyznanie Carmen wciąż do niego nie docierało. Uśmiechnął się, ale gdy próbował ją objąć, odepchnęła go szybko.

- Masz odprawę, pamiętasz? - spytała zgryźliwie.

- Carmen…

- Porozmawiamy o tym, kiedy znajdziesz nieco wolnego czasu - ucięła krótko, obróciła się na pięcie i zniknęła w kuchni.

Whitlock chciał za nią pobiec, lecz się opamiętał. Cholerny Philpott i jego odprawy. Rzucił ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę kuchni i z ociąganiem wyszedł na korytarz.

 

- Chyba nie wyjdziesz tak na ulicę?

- Nie - odpowiedziała Sabrina Carver. Wyjęła z kieszeni czapeczkę z daszkiem, ozdobioną symbolem „New York Giants” i mocno nasadziła ją na głowę. - Teraz już jestem gotowa.

George Carver obrzucił ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

- Te dżinsy są na ciebie zbyt obszerne. A skórzana kurtka wygląda, jakby przez pół roku leżała zmiętoszona na dnie szafy.

- Taka jest teraz moda, tato - z uśmiechem oświadczyła Sabrina.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin