Karol May - Droga do Waterloo.rtf

(478 KB) Pobierz
Droga do Waterloo

Karol May

 

 

 

Droga do Waterloo

 

Tytuł oryginału: Der Weg nach Waterloo II

Tłumaczenie: Barbara Taborska


Napoleon Bonaparte

 

Pobyt w obu szynkach i podsłuchiwanie rabusiów zabrały Greifenklauowi więcej czasu, niż się spodziewał. Dzień chylił się ku zachodowi i kiedy porucznik z powrotem znalazł się na wąskiej, wiodącej wśród wysokich drzew wiejskiej drodze, zapadał już zmierzch.

W lesie panowała głęboka cisza, która sprzyjała roztrząsaniu nadchodzącego niebezpieczeństwa. Wyobraził sobie, że wracająca z Bouziers Margot zostaje napadnięta przez bandytów. Jego siłą wyobraźni była przy tym tak wielka, że odbezpieczył pistolety i pocwałował naprzód.

Cienie nocy gęstniały z minuty na minutę. Zrobiło się tak ciemnotę już nie widział przed sobą drogi. Zdał się więc całkiem na konia, którego podkowy uderzając o miękką ziemię leśnego traktu nie wydawały prawie żadnego odgłosu.

Wtem nadstawił uszu. Zdawało mu się, że słyszy przed sobą jakieś głuche dudnienie. Naraz gdzieś w przodzie padł strzał, a po nim posypały się następne. Ich zwielokrotnione echo niosło się przez las i w tym samym momencie jakieś kobiece głosy zaczęły wołać o pomoc.

Zmusił konia do galopu i w chwilę potem zamajaczyły przed nim mdłe światła dwóch latarni jakiegoś powozu. Wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Galop konia musi zdradzić rabusiom jego obecność, zastrzelą go więc, zanim sam wypatrzy w ciemności choć jednego z nich. Na szczęście do tej pory jeszcze nie zauważyli, że się zbliża.

Zatrzymał konia, uwiązał go do najbliższego drzewa i wyciągnął z torby przy siodle pistolety barona. Wetknął je do kieszeni, a swoje, sprawdzone, wziął po jednym do każdej ręki, po czym zeskoczył na ziemię i ruszył naprzód odwodząc w biegu kurki.

Zsiadł z konia mniej więcej dwieście kroków od powozu, nie potrzebował zatem nawet minuty, aby przebyć tę drogę. Miękki grunt tłumił jego kroki. Kiedy był już na tyle blisko, że mógł zobaczyć, co zaszło, przystanął i oceniwszy sytuację zaczął powoli podkradać się w tamtą stronę.

— Ależ my naprawdę nie mamy pieniędzy! — usłyszał glos pani Richemonte.

Odpowiedzią był szyderczy wybuch śmiechu.

— Takie wielkie damy i nie mają pieniędzy?! — wykrzyknął jakiś ochrypły glos. — Wysiadajcie! Przeszukamy wszystko! Także was i wasze suknie!

Bandyci wywlekli z powozu panią Richemonte, a jeden z nich oświetlił latarnią jego wnętrze.

— Do diabła! — zawołał. — Ta tutaj to dopiero jest ładna! Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiej laleczki! Wychodź, mój skarbie! No już!

Jeden koń leżał zastrzelony na drodze, drugi stal obok drżąc i parskając. Stangret siedział jak skamieniały na koźle, a powóz otaczało siedem ciemnych, dzikich postaci.

— Tak, wyciągnijcie ją, jeśli jest ładna! — zawtórował inny wdzierając się do środka. — Wreszcie jakaś przyjemność!

Margot krzyknęła przerażona próbując się bronić.

— Nic ci to nie da! — roześmiał się jeden z bandytów. — Musisz wyjść na swój ślub!

— Ja wam udzielę błogosławieństwa, wy łotry! — ryknął Greifenklau i strzelił. Zaraz potem gruchnął drugi strzał. Dwaj rabusie, którzy znajdowali się najbliżej powozu, osunęli się martwi na ziemię.

— Hugo, mój Hugo! Czy to możliwe! — wykrzyknęła radośnie Margot, rozpoznawszy głos Greifenklaua, choć nie mogła pojąć, skąd tu się wziął.

— Tak, to ja, Margot! Nie bój się!

Wykrzykując te słowa strzelił jeszcze dwa razy. Trzeci rozbójnik upadł na ziemię, a tuż za nim czwarty. Greifenklau odrzucił na bok nieużyteczne już pistolety i wyciągnął naładowane. Bandyci byli tak zaskoczeni jego nagłym pojawieniem się, że w pierwszej chwili zapomnieli o obronie, ale gdy zorientowali się, że mają przed sobą tylko jednego wroga, któryś z nich próbował mu zadać cios kolbą strzelby.

— Odpokutujesz za to, ty psie! Jazda do piekła!

Zanim jednak zdążył zadać cios, Greifenklau przystawił mu lufę do czoła i wypalił.

Wtem z powozu doszedł go przenikliwy krzyk Margot.

— Hugo, za tobą!

Odwrócił się błyskawicznie, w samą porę, aby odskoczyć na bok. To jeden z rabusiów podkradł się do niego od tylu i strzelił, lecz kula nie trafiła celu i ugodziła w pierś jego kamrata, który właśnie chciał rzucić się na porucznika.

— Osioł! — wychrypiał ugodzony osuwając się na ziemię.

W tym samym momencie Greifenklau zastrzelił także niefortunnego strzelca. Tymczasem stangret ochłonął z przerażenia, zeskoczył z kozia i schwytał ostatniego, lekko rannego rabusia. Ten bronił się rozpaczliwie, lecz nie potrafił się uwolnić z mocnych rąk postawnego mężczyzny.

— Już ja cię nauczę, co to znaczy zastrzelić mi konia. Jesteś załatwiony, ty draniu!

Rzucił go na ziemię i przygniótł kolanem. Greifenklau pośpieszył mu z pomocą.

— Nie potrzeba! — roześmiał się stangret. — Jest martwy. Wytrząsnąłem mu duszę z ciała.

Porucznik obejrzał leżącego, okazało się, że stangret go udusił.

— Tak, jest martwy — potwierdził. — To ostatni z siedmiu. Już po robocie!

Margot zawisła na jego szyi całując go raz po raz. Wreszcie się opamiętała.

— Mama! Co z mamą! Musiała przecież wysiąść!

To wszystko odbyło się bardzo szybko. Greifenklau zajął się napastnikami i nie zwracał uwagi na panią Richemonte.

— Tutaj leży! — zawołał stangret oświetlając ziemię ciągle jeszcze palącą się latarnią od powozu.

Niemiec uklęknął i obejrzał leżącą nieruchomo kobietę.

— Straciła przytomność. Ale czy nie było z wami baronowej?

— Owszem, jechała z nami.

Stangret poświecił latarnią i Greifenklau zobaczył damę sposobiącą się do wyjścia z karocy.

— Monsieur, zawdzięczamy panu życie! — rzekła baronowa. — Proszę mi podać rękę i zatroszczyć się o to, abyśmy jak najszybciej opuścili to miejsce. Okropnie boję się trupów!

Dopiero teraz klęcząca przy matce Margot uświadomiła sobie, że naokoło leżą ciała zabitych.

— Boże, jak tu straszno! — krzyknęła czując przenikający ją dreszcz. — To aż tylu było przeciwko nam?!

— Siedmiu. Ale popatrz, mama się ocknęła.

Pani Richemonte rzeczywiście zaczęła dawać znaki życia. To lęk o córkę, sprawił, że straciła przytomność. Teraz w objęciach córki powoli przychodziła do siebie.

— Czy ci ludzie są tam jeszcze? — wyszeptała bojaźliwie.

— Już nie trzeba ich się bać — roześmiała się Margot. — Hugo ich zwyciężył.

— Hugo?! Gdzie on jest?

— Tutaj. Czy nie chce pani wsiąść z powrotem do karocy?

— Ależ oczywiście! Och, ileż my panu zawdzięczamy, mój drogi synu! Skąd pan się tu wziął? I to dokładnie w momencie największego niebezpieczeństwa?

— Jechałem przez Sedan do Raucourt z zamiarem odwiedzenia pani. Tam usłyszałem od pana barona, że pojechałyście do Bouziers i będziecie wracać nocą bez wystarczającej ochrony. Słyszałem, że w tej okolicy jest niebezpiecznie, kazałem więc sobie osiodłać konia i wyjechałem paniom naprzeciw.

— To było niezwykle uprzejme z pana strony! A jaką odwagą pan się wykazał! — dodała baronowa — Droga Margot, jestem bardzo zła na panią!

— Dlaczego? — spytała piękna dziewczyna.

— Zauważyłam, że pan von Greifenklau jest pani bliższy, niż pozwoliła mi pani przypuszczać.

— Proszę o wybaczenie, moja kochana — powiedziała zamiast córki jej matka. — To ja jestem temu winna, bo przemilczałam, że Margot zaręczyła się z panem von Greifenklau. Jestem przekonana, że gdy ci wszystko opowiem, zrozumiesz powody, dla których to zrobiłam.

— Nie gniewam się na ciebie. Nie wiem jednak, monsieur — rzekła baronowa zwracając się do porucznika — jak mam pana nazywać w Raucourt. Będzie pan oczywiście moim gościem.

— Zamierzam towarzyszyć paniom aż do samego domu — odrzekł na to Greifenklau. — Jeśli ktoś o mnie zapyta, to proszę powiedzieć, że nazywam się Sainte–Marie.

— Ach, mam w Marsylii kuzyna o tym nazwisku. Mógłby pan nim być.

— Kim jest ten kuzyn?

— Kapitanem żeglugi.

— Nawet mi to odpowiada. Ale co to? Drugi koń także padł!

— Musiano go postrzelić — zauważył stangret.

Oświetlił konia latarnią i stwierdził, że ma ranę w piersi. Pierwszy już od dawna leżał martwy.

— Co teraz zrobimy? — lamentowała bezradnie baronowa. — Przecież musimy jak najszybciej stąd odjechać!

— Mój wierzchowiec znajduje się w pobliżu — pocieszał ją Greifenklau. — Zaprzężemy go do karocy i dowiezie nas do Jeannette Meierhof. W ostateczności moglibyśmy wypożyczyć w Le Chesne jeszcze drugiego. I tak musimy tam się zatrzymać, aby złożyć doniesienie o napadzie.

Przyprowadził kasztana. Gdy Greifenklau i stangret usiłowali wyprząc martwe konie, usłyszeli dudnienie zbliżającego się powozu.

— Ktoś jedzie — powiedział stangret. — Nie można się tu wyminąć, droga jest za wąska. Będą musieli czekać parę minut.

Greifenklau wyszedł na środek drogi i zawołał: „Stój!” Zobaczył przy tym, że w ich kierunku zmierzają trzy powozy, eskortowane przez jeźdźców.

— Dlaczego nas zatrzymujecie, panie? — spytał siedzący na koźle pierwszego powozu stangret.

— Przed chwilą napadnięto nas tu. Ciała zastrzelonych bandytów i koni zagradzają drogę.

Wtem otwarły się drzwiczki powozu i władczy glos rozkazał:

— Napad? Podjedź tam, Janie Hoorn i przyjrzyj się całej sprawie z bliska!

Margot słyszała te słowa.

— Mój Boże — szepnęła do towarzyszących jej dam. — Jan Hoorn jest stangretem cesarza. To był glos Napoleona!

Do Greifenklaua podszedł wysoki mężczyzna.

— Monsieur, mam nadzieję, że nie będziecie nas tu długo trzymać. Jestem marszałek Ney, a za mną jedzie marszałek Grouchy. A kim wy jesteście?

— Te damy to baronowa Sainye–Marie, której jestem kuzynem, oraz madame i mademoiselle Richemonte z Paryża. Zostały napadnięte przez siedmiu bandytów, którzy leżą martwi na ziemi. Konie zostały zastrzelone. Dajcie nam parę minut czasu, a będziecie mieć wolną drogę.

— Nie bronili się?

— Owszem, strzelali.

— I wszyscy zginęli?

— Tak.

— Kto ich zabił?

— Jednego stangret, drugi został zastrzelony przez przypadek, gdyż trafiła go kula wstrzelona przez jego kamrata, a resztę załatwiłem ja.

Ney sięgnął po latarnię i oświetlił nią twarz Greifenklaua. Sam przy tym również został oświetlony. Marszałek był postawnym, silnym mężczyzną o ciemnej, żywej twarzy, błyszczących oczach i władczym spojrzeniu. Przyjrzał się surowo Greifenklauowi.

— Czy ci ludzie byli uzbrojeni?

— Tak. Nawet bardzo dobrze.

— Ale pan spodziewałeś się napadu?

— Wyjechałem paniom naprzeciw, ponieważ usłyszałem, że ta okolica jest bardzo niebezpieczna.

Raptem otworzyły się drzwiczki pierwszego powozu i na ziemię zeskoczył jego pasażer. Był to niski, przysadzisty mężczyzna, w kapeluszu i szarym wierzchnim odzieniu. Na nogach miał buty z cholewami.

— To cesarz! — powiedział marszałek Ney. Napoleon podszedł do nich szybkim krokiem.

— Dać tu latarnię! — rozkazał we właściwy sobie krótki sposób. Marszałek własnoręcznie oświetlił miejsce napadu. Napoleon oglądał bardzo dokładnie każdego zabitego. Rzecz szczególna, choć dowodził setkami tysięcy żołnierzy, znal każdego, kogo raz zobaczył.

— Rabusie — mruknął do siebie. — Znam jednego z nich. Zasłużył się, ale źle.

Polem przystąpił do Greilenklaua, który mimo woli przybrał wyprostowaną, wojskową postawę.

— Jak się pan nazywa? — spytal Napoleon.

— Sainte–Marie.

— Oficer?

— Nie.

— A więc tylko żołnierz?

— Też nie. Kapitan żeglugi.

— Szkoda! Dzielny z pana człowiek! Pięciu zastrzelonych! A w jakim czasie?

— Mniej więcej w ciągu minuty.

— To wręcz niepojęte! I nie ma pan ochoty służyć w wojsku?

— Myślę, że jestem przydatny Francji także jako kapitan.

— Słusznie! Można panu z całym spokojem powierzyć statek. Potrzebuję takich ludzi! Marynarka Francji dopiero się rozwija. A te damy?

Greifenklau przedstawił je, najpierw baronową, potem panią Richemonte, a na końcu swoją narzeczoną, która skłoniła się głęboko przed Napoleonem.

Skinął każdej z nich przyjaźnie w charakterystyczny dla siebie sposób, jednak kiedy jego wzrok padł na piękne rysy dziewczyny, mimo woli sięgnął ręką do kapelusza.

— Mademoiselle Richemonte? — spytał. — A na imię?

— Margot, wasza cesarska mość.

— Gdzie mademoiselle mieszka?

— Gościmy z mamą u pani baronowej we dworze Meierhof Jeannette nie opodal Raucourt, sire.

Ney natychmiast zauważył, że cesarz patrzy na dziewczynę z wyraźną przyjemnością, a jego oczy lustrowały z upodobaniem sylwetkę Margot.

— Ach, Raucourt? To Meierhof Jeannette leży gdzieś tam w pobliżu?

— Owszem.

Napoleon zwrócił się natychmiast do Neya zasięgając bliższych informacji.

— Marszałku, czy to nie pan mówił, że Drouct przeniósł swoją kwaterę główną do Raucourt?

— Tak, sire — odpowiedział zapytany. — W Raucourt stacjonuje jego sztab, a on sam mieszka w Meierhof Jeannette.

— A więc u pani, baronowo? — upewnił się szybko Napoleon.

— Tak, wasza cesarska mość. Mam zaszczyt gościć pana generała Droueta.

Napoleon utkwił wzrok w ziemi, a potem rzucił pośpieszne spojrzenie na Margot.

— Czy Meierhof to pokaźny dwór? — spytał.

— Można go nazwać zamkiem, sire.

— Jest tam dużo pokoi?

— Oczywiście. Poprzedni właściciel lubił towarzystwo; zapraszał wielu gości, a dwór potrafił pomieścić wszystkich.

— A więc nie robi wam różnicy jeden gość mniej lub więcej?

— Z pewnością nie.

— Nawet gdybym to ja prosił o gościnę?

Baronowa drgnęła. Czyżby to był żart? Ale Napoleon nie żartował. Właścicielka Meierhof Jeannette znalazła się w trudnej sytuacji. Gościć u siebie budzącego lęk Korsykanina było wprawdzie najwyższym wyróżnieniem, niestety związanym z wieloma ofiarami. Przy tym zauważyła, że właściwego powodu pytania Napoleona należało szukać w piękności Margot. Co powinna odpowiedzieć?

— Wasza cesarska mość — rzekła w końcu — mój dom jest zbyt skromny i ubogi, żeby móc przyjmować w swych pokojach władcę Francji.

Przez twarz Bonapartego przemknął cień.

— Madame, w ostatnim okresie nie traktowano mnie jak władcy, toteż nie wypada mi stawiać wielkich wymagań. Jestem żołnierzem i lubię prostotę. Chciałem dziś jechać do Sedanu, ale tymczasem zrobiło się ciemno. Na własnej skórze doświadczyła pani niebezpieczeństw związanych z podróżowaniem tak późną porą; cesarzowi Francji nie wolno ryzykować, że zostanie zabity przez bandytów. Proszę zatem o nocleg dla mnie w Meierhof Jeannette!

Baronowa skłoniła się głęboko.

— Wszystko, co posiadam, jest do1pańskiej dyspozycji, sire.

— Dobrze — skinął krótko głową. — Teraz pozostaje tylko pytanie, jak damy mają opuścić to miejsce.

— Posiadamy jednego konia, który natychmiast zostanie zaprzężony do karocy, sire — pośpieszyła z wyjaśnieniem baronowa.

— To nie wystarczy, madame. Jest was, nie licząc stangreta, czworo: trzy kobiety i mężczyzna. Z jednym koniem narazicie się na dalsze niebezpieczeństwa. Niech kapitan Sainte–Marie jedzie karocą; dla jednego konia dwóch pasażerów to aż nadto. Damy pojadą z nami. W Le Chesne zatrzymamy się na chwilę. Co pan na to, marszałku?

Było jasne, że Napoleon życzy sobie mieć w swym powozie Margot. Uprzejmość wobec baronowej, która miała być jego gospodynią, kazała mu również ją zaprosić do swego powozu. Dlatego zwrócił się z pytaniem do marszałka Neya, a ten pojął go w lot.

— Sire, całkowicie się z panem zgadzam. Należy oszczędzić damom dalszych niewygód. Upraszam panią baronową Sainte–Marie, aby zechciała zająć miejsce obok mnie.

Mówiąc to skłonił się przed nią z wyszukaną uprzejmością. Marszałek Grouchy był naturalnie na tyle bystry, aby zauważyć, że terali kolej na niego. Złożył więc ukłon pani Richemonte.

— Madame, czy wolno mi oddać do pani dyspozycji mój powóz? Niech mnie spotka to wyróżnienie, że będę pani towarzyszył.

Napoleon roześmiał się zadowolony.

— Same widzicie, moje panie. Wódz jest chyba tylko po to, aby prowadzić do walki, tam jednak, gdzie chodzi o zdobywanie serc niewieścich, marszałkowie zostawiają go daleko w tyle. Dla dam zostawiliby mnie samego. Odda się pani pod moją opiekę, mademoiselle?

To pytanie zostało skierowane do Margot.

— Jestem posłuszna rozkazowi mego cesarza — odrzekła. Mówiąc te słowa patrzyła jednak na Greifenklaua. Nie uszło jej uwagi, z jakim upodobaniem przygląda jej się Napoleon, wiedziała zatem, czemu zawdzięcza to wyróżnienie. Najchętniej pojechałaby z Greifenklauem starą karocą baronowej, niestety w tej sytuacji było to niemożliwe. Jej ostatnie słowa wyrażały zgodę na propozycję Napoleona, a jednocześnie były usprawiedliwieniem wobec porucznika.

— A więc wsiadajmy — zarządził Korsykanin.

Okazało się teraz, że cesarz nie jechał sam. Mężczyzna, który cały czas siedział w powozie, teraz otworzył przed swym panem jego drzwiczki.

— To generał Gourgaud — przedstawił go Napoleon. — Dotrzyma nam towarzystwa, mademoiselle.

Gourgaud miał wtedy dopiero trzydzieści dwa lata i był adiutantem cesarza. Wsławiony w licznych walkach, spędził później trzy długie, samotne lata na Świętej Helenie dotrzymując Bonapartemu towarzystwa. Po śmierci Napoleona starł się na niwie literackiej z Walterem Scottem, a powodem owego pojedynku na pióra była historia wielkiego cesarza.

Trzy cesarskie powozy eskortowało dwunastu podoficerów regimentu lansjerów starej gwardii. Damy wsiadły i ruszono w drogę. Margot siedziała po lewej stronie cesarza, naprzeciwko generała Gourgauda. Napoleon troszczył się o to, aby rozmowa nie utknęła w martwym punkcie.

Była to jedna z rozmów, jakie zwykli wieść ze sobą ludzie nie znający się dobrze; ostrożna, a przy tym uprzejma i tryskająca dowcipem. W ustach Napoleona każde, nawet pozornie nic nie znaczące słowo nabierało specjalnego znaczenia. Margot zauważyła, że cesarz ma zamiar wziąć ją na spytki, odpowiadała więc z namysłem, choć szczerze i skromnie, a sposób, w jaki cesarz wiódł z nią rozmowę, zdawał się świadczyć, że bardzo przypadła mu do gustu.

Ponieważ jechali bardzo szybko, wkrótce znaleźli się przed gospodą w Le Chesne. Jej właściciel widząc wysiadających oficerów najwyraźniej zmienił swój niechętny stosunek do gości, jakiego świadkiem był wcześniej Greifenklau, a gdy zobaczył cesarza, jego uwielbienie nie miało granic. Zdawał się nie widzieć szamerowanych zlotem mundurów generalskich, tylko proste okrycie cesarza. Napoleon puścił rękę Margot.

— Jesteście tu gospodarzeni? — spytał.

— Tak, wasza cesarska mość.

— Przyprowadźcie tu mera, ale natychmiast!

Kiedy właściciel wyszedł co prędzej spełnić życzenie cesarza, panowie weszli do gospody i Napoleon zwrócił się do Margot, aby zdjąć jej narzutkę.

Kiedy cesarz zobaczył dziewczynę stojącą przed nim w całej swej piękności, w pierwszej chwili nie znalazł słowa, którym mógłby nawiązać do przerwanej rozmowy. Nie spuszczał oczu z jej twarzy, jakby pragnąc przestudiować jej każdy rys. Musiał wszakże odczuć, że jego natarczywe spojrzenie sprawia dziewczynie przykrość, ale też nie był człowiekiem, który zwykł rozmawiać jak inni. Skłonił się, ujął dłoń Margot i przycisnął do swych warg.

— Ależ wasza cesarska mość! — wyszeptała przerażona, cofając co prędzej rękę.

— Proszę o wybaczenie, mademoiselle! Był to hołd, który poddany powinien złożyć swej królowej.

Spłonęła rumie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin