Carroll Jonathan - Zaślubiny patyków.rtf

(593 KB) Pobierz
Zaślubiny patyków

Jonathan Carroll

 

 

 

Zaślubiny patyków

 

Przełożył Jacek Wietecki

Tytuł oryginału The Marriage of Sticks


Część pierwsza


Pies ściele łóżko

 

Ostatecznie wszyscy mamy do opowiedzenia tylko jedną historię. A chociaż ją przeżyliśmy, zazwyczaj opuszcza nas odwaga i nie mamy pojęcia, jak ją opowiedzieć.

Ja żyłam zbyt krótko, teraz więc, kiedy jestem w stanie mówić o moim życiu, będę kłamała. W jakim celu? Nie został nikt, komu można by zaimponować. Ludzie, którzy mnie niegdyś kochali lub nienawidzili, albo już odeszli, albo ciągną resztką sił. Z jednym wyjątkiem.

Nie pozostaje mi nic innego niż pamięć. Jestem bardzo, bardzo starą kobietą z głową pełną wspomnień kruchych jak jajka. Mimo to głośno domagają się posłuchu. „Pamiętaj mnie!” — krzyczą. Albo: „Przypomnij tego gadającego psa”. Ja odpowiadam: „Nie oszukujcie mnie! Jesteście pewne? Czy tylko upiększacie historię, aby poprawić mi samopoczucie?”

Łatwo obrócić się lepszym profilem do zwierciadła historii. Ale jemu jest wszystko jedno. Przekonałam się o tym.

Lustra i mapy. „X” oznacza nie miejsce, gdzie zaczyna się życie, lecz gdzie zaczyna się ono liczyć. Zapomnijcie o tym, kim byli wasi rodzice, czego się nauczyliście, co zrobiliście. Zapomnijcie o zyskach i stratach. Gdzie się zaczęła wasza podróż? Kiedy zdaliście sobie sprawę, że wychodzicie za bramę?

 

Moja opowieść — „X” na mojej mapie — rozpoczęła się w hotelu w Santa Monica, kiedy Pies posłał łóżko.

Poznaliśmy się zaraz po college’u. Przez półtora roku oboje szczerze wierzyliśmy, że to będzie wielka miłość naszego życia. Zamieszkaliśmy razem, po raz pierwszy zwiedziliśmy Europę, wspominaliśmy nieśmiało o małżeństwie i o imionach, jakie nadamy naszym dzieciom. Kupowaliśmy przedmioty pasujące do wspaniałego starego domu nad oceanem, który pewnego dnia zamierzaliśmy kupić. Był najlepszym kochankiem, jakiego miałam.

Zgubił nas optymizm: kiedy ma się dwadzieścia jeden lat, świat jawi się w różowych kolorach. Wydaje ci się, że życie kryje tak wiele cudownych niespodzianek, iż możesz sobie pozwolić na niedbałość. Traktowaliśmy nasz związek jak niezawodny samochód, który zawsze — w pogodę i niepogodę — zapali i pojedzie. Myliliśmy się.

Między nami pogorszyło się z dnia na dzień. Nie byliśmy przygotowani na porażkę i głupie okrucieństwo wobec siebie. W tak młodym wieku człowiek zamienia kochanka w śmiertelnego wroga w ciągu paru oddechów. Przezwałam go Psem, a on ochrzcił mnie Suką. Zasługiwaliśmy na nasze imiona. Dlaczego więc, dwanaście lat później, ten sam Pies siedział w drogim hotelowym pokoju, kiedy wyszłam spod prysznica, z mokrymi włosami owiniętymi ręcznikiem, i stwierdziłam z zadowoleniem, że posłał łóżko? Łóżko, które dzieliliśmy przez ostatnie dziesięć godzin, jak zawsze z ogromną przyjemnością. Ponieważ należy brać, co dają. Kobiety uwielbiają paplać. Jeśli znajdziesz mężczyznę, który nie tylko lubi słuchać, ale też jest czułym kochankiem, pal licho całą resztę. Musisz przecież żyć w swojej skórze i sumieniu. Jeżeli możesz odwiedzić ekskochanka i nadal cieszyć się rzeczami, które was kiedyś łączyły, to znaczy, że należą one do ciebie, jeśli tylko ich chcesz. Czy tak wypada? Wiem tylko tyle, że życie składa się z coraz większych nakładów i z coraz mniejszych zysków, kończy się zaś siedzeniem na fotelu z nieruchomo utkwionym wzrokiem. Zawsze przeczuwałam taki koniec. Chciałam być starą, pogrążoną we wspomnieniach kobietą, nie jęczącą staruchą, która czeka, aż śmierć zadzwoni na obiad.

Przez wiele lat Pies i ja spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Niemal zawsze było to kilka radosnych, egoistycznych dni. Wstępował w nas nowy duch — tak mówił Pies, i miał rację.

Posłał łóżko i ogarnął pokój. Taki właśnie był Doug Auerbach: zorganizowany i do pewnego stopnia zaradny. Podziwiałam go, choć cieszyłam się, że nie wyszłam za niego za mąż.

Pokój wyglądał dokładnie tak samo jak dzień wcześniej, kiedy go zajmowaliśmy. Pies siedział z rękami na kolanach i oglądał teleturniej w telewizji. „Ochy” i „achy” publiczności brzmiały smutnawo w liliowej pieczarze pokoju. Stałam, patrząc na niego, i zastanawiałam się, kiedy znów się spotkamy.

Nie odrywając oczu od telewizora, Pies powiedział, że dużo o mnie myślał. Spytałam, w jakim sensie. Odparł, że ożenił się i rozwiódł, odniósł dość umiarkowany sukces zawodowy i w sumie miał więcej powodów do żalu niż dumy. Widział we mnie swoje przeciwieństwo. Gdy zaprotestowałam, spojrzał na mnie i rzekł: „Błagam, nie!” Jakbym chciała mu wyrządzić straszną krzywdę.

Potem wyłączył telewizor i spytał, czy wyświadczę mu wielką przysługę. Naprzeciw hotelu znajdowała się duża apteka. Chciał, abym poszła tam z nim, gdyż potrzebował brzytwy i szamponu. Wiedział, że zanim odlecę wieczorem do Nowego Jorku, muszę załatwić mnóstwo spraw, ale ton jego głosu nie dopuszczał sprzeciwu.

Czym prędzej ubrałam się, podczas gdy Pies siedział i obserwował mnie, jak krzątam się po pokoju. Cóż ważnego może być w wyjściu do apteki? Złościłam się, ale czułam zarazem, że jego prośba ma w sobie coś żałosnego i naglącego.

Apteka okazała się jednym z tych ogromnych sklepów, które sprzedają trzydzieści gatunków pasty do zębów i gdzie klienci snują się między stoiskami jak w amoku.

Zatrzymaliśmy się przy regale z brzytwami i szamponami. Było oczywiste, że Psu nie spieszy się ze znalezieniem tego, czego szukał.

 Co jest grane, Doug?

Obrócił się do mnie i uśmiechnął.

 Hmmm?

 Muszę stać przy tobie, żebyś kupił mydło?

Przez chwilę milczał, tylko patrzył na mnie, jakby rozważał moje pytanie.

 Chciałem to zrobić od chwili, gdy dowiedziałem się o naszym spotkaniu. Bardziej niż rozmawiać, kochać się, cokolwiek. Chciałem pójść z tobą do sklepu i przechadzać się, udając, że jesteśmy mężem i żoną. Krótki wypad, żeby kupić aspirynę i program telewizyjny, a może lody. Szkoda, że jest tak wczesna pora, ale wczoraj nie chciałem ci nic mówić. Zawsze bierze mnie zazdrość, kiedy idę do całonocnych aptek albo sklepów i widzę robiące zakupy pary. Zaglądam im do koszyków, żeby zobaczyć, co kupują.

 Nie robiłeś tego nigdy z żoną? — Miałam ochotę dotknąć jego ramienia, ale się powstrzymałam.

 Pewnie, ale wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Teraz to co innego, rozumiesz? Wtedy to był po prostu uciążliwy obowiązek. Wiedziałem, że z tobą będzie to mała przygoda, podczas której oboje będziemy się dobrze bawić. Nawet jeśli nic nie kupimy, będziemy…

Popatrzył na mnie, ale zamilkł. Najgorsze, że wiedziałam doskonale, o co mu chodzi, i było mi go żal. Wzywały mnie jednak inne sprawy, które były dla mnie ważniejsze. Chciałam go jakoś pocieszyć, ale jednocześnie chciałam już stamtąd wyjść. Wizyta w aptece miała dla niego o wiele większe znaczenie niż dla mnie.

Kupiliśmy, co trzeba, wróciliśmy do hotelu i wymeldowaliśmy się. Czekając na moją taksówkę, przytuliliśmy się do siebie. Powiedziałam, że spotkamy się pod koniec lata w Nowym Jorku.

Gdy przyjechała taksówka, Pies odezwał się:

 Wiesz, jest teraz taki sławny raper imieniem Dog. Snoop Doggy Dog.

 Odpada. Jesteś jedynym Psem w ludzkiej postaci, jakiego kocham.

Skinął głową.

 Dzięki za aptekę.

 

Właśnie wówczas powinnam się zorientować, że w powietrzu wisi coś więcej niż czysty tlen. Dlaczego trzeba całego życia, by sobie uświadomić, że złowróżbne znaki pojawiają się równie często jak ptaki na czereśni? Jadąc taksówką na lotnisko, ujrzałam coś, co powinno z perspektywy czasu zmusić mnie do zastanowienia, co się dzieje, ja zaś gapiłam się na zegarek w nadziei, że nie spóźnię się na samolot.

Kierowca — barczysty, starszy mężczyzna — miał na głowie bejsbolówkę z nadrukiem San Diego Padres. Nie odezwał się ani słowem, nie licząc urażonego jęknięcia, kiedy ładował moją walizkę do bagażnika. W porządku: usiadłam z tyłu i odpowiadałam na telefony od ludzi, których w Los Angeles unikałam jak ognia. Opanowałam tę sztukę do perfekcji — dzwonisz do kogoś i mówisz, że właśnie jedziesz na lotnisko, ale nie mogłeś się nie odezwać przed wyjazdem. Wtedy twój rozmówca opowie ci wszystko w pięć minut, na co w innych okolicznościach straciłby dwie godziny i pieniądze na wystawną kolację. Kto powiedział, że cierpliwość rośnie z wiekiem? Ja miałam coraz mniej cierpliwości i byłam z tego dumna. Jeśli osiągnęłam jakiś sukces, to tylko dzięki krótkim i zdecydowanym działaniom. Tego samego oczekiwałam od innych. Podczas ostatniej rozmowy przez telefon miałam zamknięte oczy i dlatego z początku umknęło mi to, co powiedział kierowca. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam zdumiewający widok: jakaś kobieta siedziała na wózku inwalidzkim obok pasa autostrady. Choć była już pewnie ósma wieczór, latarnie nie paliły się. Mrok rozpraszały jedynie pulsujące strumienie samochodowych świateł. Kobieta mignęła nam za szybą i znikła w ciemności Los Angeles. Lecz przez moment, kiedy oświetliło ją auto przed nami, a potem my, widzieliśmy ją wyraźnie: siedziała na wózku dla paralityków na opustoszałym poboczu drogi.

 Świrówa! W LA jest pełno świrów.

Spojrzałam we wsteczne lusterko. Kierowca patrzył na mnie, oczekując potwierdzenia.

 Może nie jest świrem. Może zabłądziła albo coś jej się stało.

Mężczyzna potrząsnął głową.

 Ale gdzie tam. Jak człowiek jeździ na taksie, to widzi takie rzeczy cztery razy dziennie. Jeśli chcesz zobaczyć, jak wariacki jest ten świat, usiądź za kółkiem.

To wyjaśnienie nie usatysfakcjonowało mnie i zadzwoniłam pod 911. Musiałam zapytać taksówkarza, w którym miejscu widzieliśmy tę kobietę. Odpowiedział mi oschłym tonem. Policjant przyjmujący zgłoszenie poprosił o więcej szczegółów. Odparłam, że przy autostradzie jest kobieta na wózku inwalidzkim i że mam wrażenie, iż tak być nie powinno.

W samolocie myślałam ciągle o tych trzydziestu minutach spędzonych w aptece i o kobiecie na wózku. Obydwa zdarzenia obudziły we mnie niepokój. Kiedy jednak wylądowaliśmy w Nowym Jorku, pochłonęły mnie codzienne sprawy, które musiałam załatwić przed spotkaniem z Zoe.

Na myśl, że zobaczę moją najlepszą przyjaciółkę i że zrobimy to, co zaplanowałyśmy, serce trzepotało mi w piersi. Miałyśmy spotkać się z ludźmi z ogólniaka w piętnaście lat po maturze.

Takie okazje wydają się wspaniałe na kilka miesięcy przed tym, nim się zdarzą. W miarę jak zbliżał się dzień zjazdu, mój entuzjazm ścinał się jak zsiadłe mleko. Z jednej strony byłam ciekawa, co się stało w ciągu tych wszystkich lat z niektórymi kolegami i koleżankami z mojej klasy. Z drugiej strony byłam przerażona spotkaniem z ludźmi, którzy rozporządzali moim życiem, kiedy miałam osiemnaście lat.

Teraz przestałam się już martwić o przeszłość, ale gdy miałam trzydzieści trzy lata, było inaczej. Zakłopotanie dopadało mnie z całą siłą. Przejmowałam się tym, co myślą o mnie inni. Nawet piętnaście lat po szkole chciałam pojawić się wśród starych kumpli, mając pewność, że większość z nich ucieszy się, zdziwi lub będzie zazdrosna — niekoniecznie w tej kolejności.

Co innego Zoe. W porównaniu z moim życiem życie Zoe Holland przypominało strzelnicę z nią jako celem na tarczy. Wykruszyła się już na pierwszym roku studiów i wyszła za mąż, kiedy odkryła, że jest w ciąży. Ojcem okazał się głupi mały skunks nazwiskiem Andy Holland, który w trzy miesiące po ślubie zaczął sypiać, z kim popadło. Ani Zoe, ani ja nigdy nie mogłyśmy zrozumieć, po co chciał się żenić. Zoe i Andy mieli dwoje dzieci, jedno zaraz po drugim.

Potem ni stąd, ni zowąd Andy oświadczył, że odchodzi. Zoe została sama z dwójką dzieci i bez środków do życia. Fakt, że przetrwała, był godny najwyższego szacunku, gdyż nic nie przygotowało jej na taki los.

Zoe była jedną z prymusek w naszej klasie — najlepsze stopnie i mnóstwo przyjaciół, a jej chłopcem był kapitan szkolnej drużyny futbolowej, Kevin Hamilton. Wszyscy wzdychali na jej widok. Ale Zoe była tak sympatyczna, że prawie nikt nie zazdrościł jej szczęścia. Była optymistką i nawet w najtrudniejszych momentach wierzyła, że jeśli tylko będzie ciężko pracować i okaże ludziom dobre serce, to wyjdzie na prostą.

Wykonywała różne prace dorywcze i jakoś wiązała koniec z końcem. Kiedy dzieciaki podrosły i poszły do szkoły, zapisała się do college’u społecznego. Tam spadł na nią kolejny cios: poznała przystojnego faceta, który parę miesięcy po wprowadzeniu się do jej mieszkania zaczął ją bić.

Tak więc filozofia Zoe nie sprawdzała się i przez następne lata przytrafiło jej się więcej złego niż dobrego. W czasie gdy odbywał się szkolny zjazd, mieszkała w małym smętnym domku w naszym rodzinnym mieście, jedno z jej dzieci uzależniło się od narkotyków, a drugie nie wykazało się w życiu niczym szczególnym.

Z Manhattanu pojechałam pociągiem. Jako że moi rodzice przenieśli się do Kalifornii, od dziesięciu lat nie byłam w Connecticut. Ten przejazd pociągiem w owo gorące piątkowe popołudnie okazał się początkiem podróży w przeszłość, w którą wybierałam się pełna rozterek i wątpliwości.

Nie widziałam Zoe od wielu lat, chociaż od czasu do czasu rozmawiałyśmy przez telefon. Czekała na mnie na peronie, sprawiając wrażenie szczęśliwej i znużonej. Przybrała na wadze, lecz najbardziej uderzył mnie rozmiar jej biustu. W liceum bez przerwy żartowałyśmy z naszych niedoborów w tej części ciała. Teraz natomiast Zoe prężyła się dumnie w czarnym polo, które kołysało się znacząco. Musiałam gapić się na nią zbyt ostentacyjnie, bo kiedy się uścisnęłyśmy, Zoe dała krok w tył, oparła ręce na biodrach i spytała chełpliwie:

 No, i co ty na to?

Wokół nas kręciło się pełno ludzi, toteż nie chciałam mówić nic nazbyt oczywistego. Pokręciłam głową i stwierdziłam:

 Imponujący!

Objęła się wpół i wyszczerzyła zęby.

 Nieprawdaż?

Wsiadłyśmy do jej starego subaru i ruszyłyśmy w miasto. Przez całą drogę Zoe układała rapsody na cześć nowego narzeczonego, Hectora — najwspanialszego mężczyzny, jakiego znała. Jedyny kłopot w tym, że Hector był żonaty i miał czwórkę dzieci, jednak żona go nie rozumiała, a on…. resztę łatwo sobie dopowiedzieć.

Zoe wyglądała jak święta na obrazku. Co chwila przesuwałam wzrok z jej twarzy na ten biust, którego nie powstydziłaby się żadna gwiazda filmowa, i sama nie wiedziałam, co myśleć ani powiedzieć. Ojciec rodziny Hector miał ją w garści, lecz Zoe wydawała się wniebowzięta. Z jej wypowiedzi wynikało, że jest szczęśliwa, iż znalazł się ktoś, kto chciał wziąć ją w garść.

Jej domek był tak mały, że nie miał nawet podjazdu, toteż zaparkowałyśmy na ulicy. Na pierwszy rzut oka chatynka była z rodzaju tych, które widnieją w biografiach sławnych ludzi jako domostwa, w których wychowali się lub które kupili sobie na początku, kiedy biedni, lecz pełni wiary we własne siły zaczynali swoją karierę.

Zoe wysłała dzieciaki na weekend, żebyśmy miały cały dom dla siebie i nie musiały się nimi przejmować.

Kiedy szukała klucza do drzwi wejściowych, poczułam nagłe uszczypnięcie strachu. Raptem odechciało mi się wchodzić do jej domu. Nie byłam ciekawa, co jest w środku. Nie chciałam oglądać materialnych świadectw z życia mojej przyjaciółki — na kominku, na ścianie, na stoliku do kawy. Fotografii rozwydrzonych dzieciaków, pamiątek z miejsc, w których przez kilka dni była szczęśliwa, taniej wersalki, na której odcisnęły się ślady nieruchomych tyłków gapiących się w telewizor przez miliony godzin.

Okazało się jednak, że się mylę, co tym bardziej złamało mi serce. Zoe stworzyła cudowny dom. Całą swoją miłość i troskę przelała na tych kilka małych pokoików. Kiedy szłam przez nie, podziwiając jej gust, poczucie humoru i talent do znajdywania rzeczom ich właściwego miejsca, cały czas zadawałam sobie pytanie, dlaczego jej się nie ułożyło. Czemu tak wiele nieszczęść spotkało tak dobrego człowieka?

Na tyłach domu było małe podwórko, które Zoe zostawiła na koniec, ponieważ czekała mnie tam pewna niespodzianka. Oto pośrodku sterczał znajomy brązowy namiot, na którego widok wybuchnęłam głośnym śmiechem.

 To ten sam?

Zoe promieniała radością.

 Ten samiuteńki! Przechowałam go przez te wszystkie lata. Dzisiaj znowu będziemy spać pod gołym niebem!

Kiedy miałyśmy po naście lat, nasz weekendowy rytuał zawsze był niezmienny: latem rozbijałyśmy namiot, wypychałyśmy go konserwami i czasopismami o modzie, po czym zaszywałyśmy się w nim na noc, by paplać jak najęte i snuć na głos marzenia. Domy należały do naszych rodziców, ale ten stary skautowski namiot był niepodzielnie nasz. Bracia Zoe mieli zakaz wstępu — prędko się z nimi uporałyśmy, kiedy próbowali go nam ukraść. To, o czym rozmawiałyśmy po nocach, było równie tajemnicze i ważne jak krew krążąca w naszych żyłach.

Podeszłam do namiotu i dotknęłam jednej poły. Poczuwszy w palcach znajomy, szorstki materiał, natychmiast przypomniałam sobie czas, kiedy życie miało jeszcze sens, wszystko wydawało się możliwe, a James Stillman był dla mnie najważniejszą osobą na świecie.

 Zajrzyj do środka.

Pochyliłam się i zerknęłam do wnętrza. Na ziemi leżały dwa śpiwory, między którymi stała lampa gazowa Colemana. Obok niej było pudełko batoników „Zagnut”.

 O rany, Zagnuty! Zoe, pomyślałaś o wszystkim!

 Wiem! Nie do wiary, że ciągle je produkują. Och, Mirando, mam ci tyle do opowiedzenia!

Wróciłyśmy do domu. Zoe zaprowadziła mnie do pokoju córki, gdzie przebrałam się w lżejsze rzeczy. Następnie zaproponowała, żebyśmy przed kolacją objechały miasto i rzuciły okiem na stare śmieci.

Przejazd przez miasteczko, którego nie odwiedzało się wiele lat, jest znacznie bardziej przerażający niż wizyta w domu ze straszydłami w lunaparku. Czego masz się spodziewać? Co chciałbyś ujrzeć? Po tak długiej nieobecności wiesz, że wiele musiało się zmienić. Mimo to każda nieuchronna zmiana jest jak głęboka rana w duszy. Żal, żal. Gdzie są te wszystkie miejsca, w których kiedyś bywałam?

Pizzeria Iansitiego zniknęła, stał tam teraz sklep muzyczny z postmodernistyczną fasadą. Sprzedawano w nim płyty — nie długogrające, jak niegdyś, ale kompaktowe. Pomyślałam o tych pizzach z dodatkiem sera i pepperoni, które zjadłyśmy u Iansitiego, i o wszystkich marzeniach i szczeniackich hormonach buzujących w tej podłej knajpie z poplamionymi kartami dań, gdzie paru tłustych Włochów w bawełnianych podkoszulkach macało nas wzrokiem zza kontuaru.

 Czasami, kiedy jadę tymi ulicami, wydaje mi się, że widzę siebie przesiadującą w naszych dawnych, ulubionych miejscach. — Zoe roześmiała się i zwolniła na żółtym świetle przed bankiem, w którym niegdyś pracowała matka Jamesa.

Obróciłam się do niej.

 Którą siebie: tę dawną czy dzisiejszą?

 Och, tę dawną rzecz jasna. W tym mieście zawsze uważam się za siedemnastolatkę. Nigdy nie pogodziłam się z faktem, że jestem dwa razy starsza niż wtedy i nadal tu mieszkam.

 Nie czujesz się dziwnie, kiedy mijasz stare budynki? Na przykład dom należący do twoich rodziców?

 Bardzo. Ale on umarł wraz z ich śmiercią. Dom to zamieszkujący go ludzie, a nie tylko budynek. Żałuję, że go sprzedałam, kiedy na rynku była dekoniunktura. Ot, i całe moje życie.

Przejechałyśmy obok szkoły, która mimo nowych dobudówek ciągle robiła posępne wrażenie. Minęłyśmy park, gdzie pewnej letniej nocy o mało nie straciłam piętnastoletniego dziewictwa. Dalej, na Post Road, stał sklepik z lodami zwany „Karawela”, gdzie James i ja usiedliśmy kiedyś na masce jego starego, zielonego saaba i wcinaliśmy lody waniliowe w gorącej czekoladowej polewie.

Aż do tej chwili nie potrafiłam zdobyć się na odwagę, by zadać pytanie, które mnie nurtowało, ale widząc ten drogi memu sercu sklepik, uznałam to za znak, że już czas. Siląc się na obojętny ton, zapytałam:

 Czy James będzie na zjeździe?

Zoe spojrzała na zegarek i dramatycznie wypuściła powietrze, jakby wstrzymywała je od wielu minut.

 Hu! Wytrzymałaś przeszło godzinę bez pytania. Nie wiem, Mirando. Rozpytywałam się, ale nikt nie wiedział. Jestem pewna, że wie o zjeździe.

 Zanim wyruszyłyśmy w miasto, nie uświadamiałam sobie, jak bardzo jest ono przesiąknięte obecnością Jamesa. — Popatrzyłam na Zoe. — Nie wiedziałam, czego oczekiwać po powrocie, ale teraz na każdym kroku widzę jego! Wciąż odkrywam miejsca, gdzie byliśmy razem. Gdzie byliśmy szczęśliwi.

 Mirando, on był miłością twojego życia.

 Kiedy miałam osiemnaście lat! Od tamtej pory zrobiłam kilka innych rzeczy. — W moim głosie brzmiało święte oburzenie. Za bardzo się usprawiedliwiałam.

 Mniej, niż ci się zdaje. — Zoe uśmiechnęła się i posłała mi szybkie spojrzenie. — Liceum ogólnokształcące to śmiertelna choroba. Albo zabija cię od razu, albo drzemie w twojej duszy przez lata, by nagle cię dopaść.

 Daj spokój, Zoe. Sama w to nie wierzysz. Przecież bawiłaś się cudownie przez całe liceum.

 No właśnie! I to mnie zabiło. Nic nie mogło się już potem równać z liceum.

 Mówisz to z taką radością? Zachichotała.

 Cieszę się na ten zjazd, bo dla tych ludzi nie jest ważne, co się ze mną działo przez ostatnie piętnaście lat. Dla nich pozostanę na zawsze złotą dziewczyną z najwyższą średnią ocen. Liderką kibicek, której chłopak to kapitan drużyny futbolowej. A ty będziesz zawsze Mirandą Romanac, porządną dziewczynką, która w ostatniej klasie wprawiła wszystkich w osłupienie, zakochując się w największym łobuzie w szkole. — Zoe klepnęła mnie w kolano.

 Tak jest — powiedziałam z kiepskim irlandzkim akcentem. — I niech Bóg błogosławi temu chłopcu!

Zoe podniosła rękę, jakby trzymała w niej kieliszek, i wzniosła toast:

 I niech błogosławi Kevinowi. Mam nadzieję, że on także przyjdzie na zjazd. Będzie absolutnie cudowny, oczaruje mnie i obdarzy szczęściem na resztę mojego życia.

Serce wezbrało mi tak gwałtownie, że nie mogłam zaczerpnąć oddechu. Dokładnie te same myśli chodziły mi po głowie, od kiedy dowiedziałam się o zjeździe klasowym.

 

Jamesa Stillmana poznałam na lekcji geometrii. Bóg mi świadkiem, że słyszałam o nim przedtem — jego reputacja wyprzedzała go o wiele mil. Miał hipnotyzujący wpływ na niewinne dziewczęta, które szły za nim sznurem do łóżka. Kiedyś ukradł narty w sklepie sportowym, a nazajutrz miał czelność wrócić tam, żeby naostrzyli mu krawędzie. Podobno podczas jednej ze słynnych libacji James i jego koleżkowie puścili z dymem porzucony dom Brodych. Ogólnie rzecz biorąc, Jamesowi nie zależało na tym, aby zostać przykładnym obywatelem.

Po szkolnych korytarzach pałętała się zwykle grupka typowych chuliganów w szpanerskich skórzanych kurtkach i z wymyślnymi fryzurami, ale wersja Jamesa Stillmana różniła się zupełnie od tej ludzkiej sztampy. Zafascynował mnie jego wielki, niepowtarzalny styl, choć wtedy tak naprawdę nie wiedziałam jeszcze, co to słowo znaczy. Na przekór złej sławie James ubierał się jak wzorowy student — tweedowa marynarka, spodnie khaki i mokasyny. Słuchał europejskich zespołów rockowych, Spliff i Guesch Patti, i podobno nawet uwielbiał gotować. Kiedy chodził z Claudią Beechman, kazał w dniu jej urodzin przysłać jej bukiecik żółtych róż na lekcję wuefu. Jak większość dziewcząt w szkole obserwowałam go z dystansu, zastanawiając się nieraz, czy to wszystko, co się o nim mówi, jest prawdą. Jak to jest — znać go, iść z nim na randkę, całować się? Były to jednak retoryczne pytania, wiedziałam bowiem, że nigdy nie przyszłoby mu do głowy zadawać się z kimś równie bezbarwnym i grzeczniutkim jak ja. — Co powiedział?

W mojej głowie rozległo się głośne BUM!, zanim uświadomiłam sobie, że to James Stillman zadał mi pytanie. Na geometrii siedział tuż za mną, ale tylko dlatego, że posadzono nas w porządku alfabetycznym. Nim dotarło do mnie, co się stało, James powtórzył pytanie, tym razem opatrując je moim imieniem:

 Mirando? Co on powiedział?

A więc mnie znał. Wiedział, kim jestem.

Belfer właśnie oznajmił, że Ziemia jest spłaszczoną sferoidą, co odnotowałam skrzętnie w zeszycie. Obróciłam się i wyszeptałam:

 Powiedział, że Ziemia jest spłaszczoną sferoidą.

James przyglądał mi się uważnie, jakby cały ranek czekał na to, co powiem.

 Czym?

 No… spłaszczoną sferoidą.

 Co to jest?

Już miałam powiedzieć, że „to takie równe jajko”, lecz coś w środku kazało mi się zamknąć. Zamiast tego wzruszyłam ramionami.

Na ustach Jamesa wykwitł mały uśmieszek.

 Wiesz, ale nie chcesz się przyznać.

Wpadłam w popłoch. Czyżby zorientował się, że udaję głupią specjalnie dla niego?

 Dobrze jest wiedzieć różne rzeczy. Ja po prostu znam się na czym innym. — Uśmiechnął się tajemniczo i odwrócił głowę.

Po skończonej lekcji wstałam ze spuszczonym wzrokiem i najwolniej jak mogłam zbierałam książki, żeby uniknąć wyjścia z klasy razem z Jamesem.

 Przepraszam.

Stojąc bez ruchu, zamknęłam oczy. Był tuż za mną. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie musiałam jednak nic mówić, bo James obszedł mnie i stanął przede mną.

 Za co? — Nie potrafiłam na niego spojrzeć.

 Za to, co powiedziałem. Czy sądzisz, że kiedykolwiek umówiłabyś się ze mną?

Pamiętam do dzisiaj, że w tamtym momencie poczułam, jak obraca się we mnie koło przeznaczenia. Na ułamek sekundy przed odpowiedzią wiedziałam już, że od tej chwili wszystko się zmieni.

 Chcesz się umówić ze mną? — Starałam się nadać swemu głosowi lekki, ironiczny ton, aby pokazać, że go przejrzałam, w razie gdyby żartował.

Twarz Jamesa pozostała obojętna.

 Tak. Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałem z tobą pogadać.

 

Do końca roku stanowiliśmy nierozłączną parę. James różnił się ode mnie pod każdym względem. Po raz pierwszy w życiu przekonywałam się — z coraz większą radością — że różnice mogą się wzajemnie uzupełniać. Każde z nas chciało pokazać drugiemu własny świat. W jakiś sposób pasowały one do siebie.

Ani razu nie poszliśmy do łóżka, co było jednym z wielkich błędów mojego życia. James był pierwszym mężczyzną, którego pokochałam dorosłym sercem. Do dziś żałuję, że nie został moim pierwszym kochankiem — zamiast przystojnego ofermy, któremu oddałam się w miesiąc po dostaniu się do college’u.

Nie pytałam go o inne dziewczyny, ale wbrew swojej reputacji James nigdy nie robił nic, czego bym nie chciała. Był łagodny, kochający i wyrozumiały. Owieczka w wilczym przebraniu. Na dodatek potrafił zabójczo całować. Nie zrozum mnie źle — fakt, że nie zrobiliśmy tego, nie wyklucza kilkuset rozkosznych godzin na stojąco, w gorącym, łapczywym uścisku.

Ponieważ mieliśmy tak skrajnie różne charaktery, Jamesa pociągał mój świętoszkowaty konserwatyzm. Wiedział, że chcę zachować dziewictwo, dopóki nie wyjdę za mąż, i nigdy nie próbował na siłę zmieniać mojego zdania. Może dlatego, że przyzwyczaił się, iż dziewczęta zawsze spełniały wszelkie jego zachcianki, ja byłam dla niego jak przybysz z obcej planety — dziwoląg, którego należy zbadać.

Jak to często bywa, nasz związek rozpadł się w chwili, gdy wyjechaliśmy do college’ów znajdujących się w różnych stanach. W pierwszych miesiącach rozłąki zasypywałam go wściekłymi, namiętnymi listami. On przysyłał głupie pocztówki ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin