Bhatia Naresch K. - Twarzą w twarz z Bogiem.rtf

(773 KB) Pobierz
Dedykuję mojej Miłości,

Twarzą w twarz z Bogiem

Dedykuję mojej Miłości,

              której poszukiwałem od wieków,

w ciągu wielu inkarnacji.

Z MIŁOŚCIĄ, DLA MIŁOŚCI, OD MIŁOŚCI

Podziękowania

Pokornie kłaniam się Boskim Lotosowym Stopom mojego ukochanego Pana, Bhagawana Śri Sathya Sai Baby, który obdarzył mnie fizycznym ciałem oraz możliwością doświadczania MIŁOŚCI i ŻYCIA.

Składam wyrazy wdzięczności i czci moim rodzicom, mamie oraz ojcu, prof. C. L. Bhatii, za ich poświęcenie i troskliwe wychowanie.

Pragnę również wyrazić wdzięczność i miłość mojej żonie Poonam oraz naszym dwóm córkom, Shwecie i Rachicie, za szczęśliwe życie rodzinne.

Krewnym i przyjaciołom, zwłaszcza tym, których doświadczenia przytoczyłem w niniejszej książce, dziękuję za ciepło, jakim mnie darzą.

Składam specjalne podziękowania mojemu kochającemu bratu - Shamowi i jego żonie - Ushy Babie za miłość, której od nich doznałem.

Chciałbym także podziękować pani i panu K. Chakravarthi, sekretarzowi Uniwersytetu im. Śri Sathya Sai, za przeczytanie rękopisu niniejszej książki, cenne uwagi oraz wyrazy otuchy.

Dziękuję pani Amicie Shenoi za pomoc przy projektowaniu okładki.

Wyrażam serdeczne podziękowania panu Vijay C. Amin za redakcję tekstu i przygotowanie do druku. Chciałbym też podkreślić, że zawsze będę czuł się dłużnikiem dra Ramesha Wadhwani i Sunity Bhabi ze względu na wszystko, co uczynili dla mnie i mojej rodziny.

Składam wyrazy wdzięczności Hetalowi Damania z firmy Sai Mudra za wydrukowanie niniejszej książki.

Z całej duszy dziękuję pani Reshmie R. Wadhvani, którą Bhagawan uczynił swym boskim instrumentem. Bez wielu godzin jej pracy nad formułowaniem tekstu, moje sny do dziś pozostawałyby w sferze i myśli; nigdy nie stałyby się rzeczywistością, którą trzymasz w ręku. Chciałbym również podziękować Tobie, drogi czytelniku za to, że mogę podzielić się i z Tobą Boską Słodyczą, jakiej doznawałem, będąc twarzą w twarz z Bogiem.

Dr N. K. Bhatia 23 listopada 1993 roku

Dedykacja

Chciałbym napisać wszystko, co o sobie wiem - zarówno od innych, jak też na podstawie osobistych doznań - żeby zapoznać czytelnika z człowiekiem, dla którego MIŁOŚĆ stała się istotą życia. MIŁOŚĆ wypływa z głębi duszy i otacza cały wszechświat. Radości i cierpienia nauczyły mnie, że owa MIŁOŚĆ, w swym najczystszym i najsubtelniejszym aspekcie, jest mocą Boga. Niniejszą książkę pokornie składam u Boskich Lotosowych Stóp Bhagawana Śri Sathya Sai Baby, który jest MOIM ŻYCIEM, MOIM MISTRZEM, MOJĄ MIŁOŚCIĄ. Modlę się do mojego najukochańszego Swamiego, aby pozwolił mi spisać wszystko co pamiętam. Modlę się o to, abym potrafił przekazać Prawdę. Otwieram się na Jego łaskę; niech ona płynie przeze mnie i umożliwi mi napisanie autobiografii, którą dedykuję MOJEJ MIŁOŚCI.

Rozdział 1

Dzieciństwo

Przybyłem na ten świat wczesnym rankiem, 27 września 1951 r. Zapewne cała rodzina poczuła się nieco rozczarowana narodzinami piątego z kolei syna. Mój ojciec, profesor C. L. Bhatia, wykładowca koledżu w Ludhianie w stanie Punjab, wyszedł tego dnia do pracy w nie najlepszym nastroju, gdyż od dawna pragnął córki. Jednakże, już od pierwszych chwil mojego życia Boska Opatrzność była dla mnie wyjątkowo łaskawa. Ta przepiękna planeta, którą Bóg stworzył i sam kilkakrotnie na nią zstępował, przywitała mnie światłem wschodzącego Słońca. Pół godziny po moim urodzeniu przyszła na świat moja bliźniaczka, Meenakshi. Podobno ojciec tańczył z radości przed całą salą studentów po otrzymaniu tej wspaniałej wiadomości.

To interesujące, że pięć lat wcześniej, również 27 września, przyszedł na świat jeden z moich starszych braci - Santosh. Mama z trudem radziła sobie Z trójką najmłodszych dzieci - Rakshit był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie i Meenakshi.

Tak oto rozpoczęła się podróż mojego życia - w objęciach mamy, w atmosferze opowieści o Ramie, Krisznie i innych boskich postaciach. Jedną z kołysanek o Ramie, zapamiętaną z dzieciństwa, śpiewałem własnym dzieciom.

Pierwszy raz odczułem moc, siłę, miłosierdzie i obecność Boga w wieku około trzech lat, w dniu święta Janamashtami, czyli urodzin Kriszny. To było pierwsze święto, jakie pamiętam z dzieciństwa. Z tej okazji w naszym domu przyrządzano wyśmienite słodycze i inne przysmaki. Do dziś uwielbiam te tradycyjne dania i co roku sam przygotowuję je według przepisów mamy. Pamiętam, że tego dnia pościłem, ale wcale nie odczuwałem głodu. Czułem się tak, jak gdyby Kriszna, mój najukochańszy przyjaciel z Dwaraki, przez cały dzień karmił mnie serem, masłem i poił mlekiem. Chociaż nie zjadłem nawet kęsa, mój żołądek wydawał się być pełny. O północy, tradycyjnie ofiarowywany jako prasadam ogórek, zamienił się w samą słodycz. Ten cud zdarza się w naszym domu każdego roku. Podczas tamtego pamiętnego święta, kiedy to miałem zaledwie trzy latka, Kriszna - mój Bóg - na stałe zamieszkał w mym sercu.

W wieku czterech lat rozpocząłem naukę w szkole. Jako małe dziecko kochałem wszystkich: nauczycieli, członków rodziny, przyjaciół. Często towarzyszyłem ojcu w różnych pracach społecznych. Pamiętam, jak pomagałem przy budowie teatru dla koledżu, w którym wykładał ojciec - małymi rączkami nosiłem ziemię, piasek, cegły. To wówczas zostało zasiane w mym sercu ziarno sevy; odtąd zawsze szukałem okazji zrobienia czegoś dla kogoś - nasionko wykiełkowało i wzrastało.

Miałem szczęście, gdyż w mojej szkole w Ludhianie uczyli wyjątkowo szlachetni nauczyciele. Pod ich kierunkiem zdobywałem podstawy wiedzy. Pamiętam opowieści o wielkich przywódcach, które inspirowały we mnie pragnienie naśladowania ich bohaterskich czynów. Ja także chciałem być Bhagat Singhem, pragnąłem kochać ojczyznę i oddać za nią życie. W moim umyśle brzmiało ostatnie zdanie historii Sokratesa: Świat podał Sokratesowi truciznę, a później wznosił pomniki ku jego czci.

Powoli zaczynałem odkrywać drogę, zadania i cel mojego życia. Miałem kochać ojczyznę - Indie - największy kraj na tej Ziemi. Miałem żyć poświęceniem, czystością, dobrocią. Natura filozofa skłaniała mnie do patrzenia w rozgwieżdżone niebo. Lubiłem spacerować w deszczu i czuć chłodną wodę spływającą po twarzy. W pięknie natury wciąż czegoś szukałem, szukałem, szukałem. Tym czymś była MIŁOŚĆ. Zastanawiałem się, czy istnieje ludzkie ucieleśnienie MIŁOŚCI. Jeśli tak, jak wygląda taka osoba? Czy kiedyś dane mi będzie kogoś takiego dotknąć, czy będę mógł porozmawiać z tak wielką duszą? Przez długie lata odpowiedzi na te pytania pozostawały dla mnie tajemnicą.

Coraz bardziej umacniało się we mnie pragnienie religii i duchowego życia. Mogłem godzinami siedzieć przed naszym domowym ołtarzem i modlić się. Codziennie czytałem Gitę i starałem się ją zrozumieć. Kriszna był moim woźnicą. Całkowicie podporządkowałem się Jemu jako mojemu Mistrzowi.

W szkole grałem w wielu przedstawieniach teatralnych i chętnie uczestniczyłem w różnych pozalekcyjnych zajęciach kulturalnych. Bardzo często wybierano mnie, bym tańczył w grupie dziewcząt. Ojciec zabierał mnie na obozy przysposobienia wojskowego, gdzie brałem udział w działalności kulturalnej. Pewnego razu ojciec wyjechał do Kaszmiru, by prowadzić tam egzaminy, a mama zachorowała. Obowiązki domowe przejął starszy brat, Basant, a my pomagaliśmy mu. Pamiętam, że wówczas po raz pierwszy zrozumiałem, co to znaczy być odpowiedzialnym i liczyć na siebie.

Któregoś dnia ojciec zachorował na ostrą biegunkę. Mama nie mogła nadążyć z praniem prześcieradeł. Wtedy po raz pierwszy odczułem silną wewnętrzną potrzebę niesienia pomocy cierpiącemu człowiekowi. Teraz, patrząc na minione lata, dziękuję Bogu za to, że w swej nieskończonej łasce dał mi ręce, za pomocą których mogłem służyć setkom moich cierpiących braci. Mycie obłożnie chorych, wynoszenie basenów - te czynności uszlachetniały mój charakter i napełniały mnie miłością i pokojem.

Nie przypominam sobie, żebym jako dziecko często kłamał. Ale kiedyś zdarzyło mi się tak postąpić i do dziś pamiętam tę sytuację w szczegółach. Byłem wówczas w piątej klasie. Tego dnia nauczyciel powiedział, że małpa nigdy nie doceni smaku imbiru, ponieważ nie zje go. Pomyślałem sobie, że gdybym zmusił małpę do zjedzenia imbiru, udowodniłbym że nauczyciel wcale nie miał racji. Gdy próbowałem na siłę nakarmić małpę imbirem, ona ugryzła mnie. Zapłakany wróciłem do domu i powiedziałem ojcu, że ugryzł mnie pies. Starszy brat zaprowadził mnie do lekarza, który opatrzył ranę i dał mi zastrzyk. Później ojciec wziął mnie na kolana i powiedział: Powiedz mi prawdę. Pamiętam, że w końcu dostałem klapsa i przyznałem się. Zrozumiałem, że kłamstwo nie popłaca. Prawda stała się odtąd moim przyjacielem. Czasami jednak zdarzało się, że zdradzałem tę przyjaźń, czego później zawsze gorzko żałowałem i modliłem się do Boga o przebaczenie. Pytałem mojego Krisznę: Czy nadal mnie kochasz, chociaż jestem takim grzesznikiem? I mój najdroższy Kriszna przychodził do mnie, przytulał mnie i zawsze, zawsze mnie akceptował. Tylko On jeden sprawiał, że zmieniałem się. Jestem pewien, że ten proces transformacji trwa i będzie trwał aż do całkowitego oczyszczenia.

W 1961 roku moi dwaj starsi bracia, Basant i Lalit poszli do wojska. Cierpiałem ból rozłąki. W pierwszym liście do nich napisałem: Czuję się tak, jak gdyby z naszego ogrodu ktoś zerwał dwie piękne róże, zanim zdążyły rozkwitnąć. Wtedy zacząłem pisać: teksty piosenek, wiersze, prozę. Odnosiłem wrażenie, jak gdyby ktoś, kto zawsze mi towarzyszył - nie tylko w tym życiu, ale i w poprzednich - jak gdyby ten ktoś żył w głębi mojego serca, zawsze dodając mi otuchy i energii, a moja osoba jedynie wyrażała ową wewnętrzną istotę na różne sposoby, w różnych formach.

W lipcu 1962 roku ojciec został przeniesiony w okolice świętego miejsca - Kurukszetry, gdzie spędziłem kolejne osiem lat życia. Właśnie tam dane mi było przechodzić okres dojrzewania. Moja osobowość kształtowała się w szkole Śrimad Bhagawad Geeta High School. Pełniłem tam szereg funkcji i uczestniczyłem w różnych przedsięwzięciach. W tym czasie pierwszy raz zetknąłem się z zazdrością wśród przyjaciół i zdałem sobie sprawę z tego, że zazdrość prowadzi jedynie do destrukcji.

Pamiętam szczęśliwy dzień ogłoszenia wyników maturalnych. Moje nazwisko znalazło się na liście najlepszych. Przyjaźniłem się wówczas z niewiele starszym ode mnie kolegą, który był aktorem. Usilnie namawiał mnie do pójścia w jego ślady i zaangażowania się w filmie. Jednak życie aktora nie pociągało mnie. Wyczuwałem przed sobą jakiś wyższy, niewidzialny cel, do którego dążyłem z niezwykłą determinacją. Pragnąłem na materialnej płaszczyźnie świata wyrażać sobą ową istotę żyjącą w głębi mojego serca. Czułem, że to ona stanowi źródło całej mojej energii życia.

Po ukończeniu szkoły średniej dostałem się do medycznej szkoły pomaturalnej. Bardzo szybko wrosłem w tę szkołę i jej atmosferę. Byłem bardzo aktywny na polu nauki, co nie przeszkadzało mi równie czynnie uczestniczyć w różnych pozaszkolnych zajęciach. W tym okresie zwiedziłem szereg świętych miejsc, do których organizowano nam wycieczki. Pewnego razu pojechaliśmy do Jyotirsar - miejsca, w którym Kriszna przekazał Ardżunie Boską Gitę i uczynił go swym instrumentem, aby cała ludzkość mogła usłyszeć Pieśń Pana. Rośnie tam drzewo, będące którymś z kolei potomkiem tego, pod którym Pan przemawiał do Ardżuny. W miejscu, gdzie stał Kriszna, znajduje się obecnie marmurowa płyta, na której wyrzeźbiono Jego lotosowe stopy. Zalałem się łzami, całowałem boskie stopy, zapomniałem o sobie i o wszystkim. Poczułem, że te stopy były Jego - to były Jego prawdziwe stopy. Fala miłości wezbrała w mym młodym sercu; kochałem Go tak, jak Jego pasterki. Odniosłem wrażenie, jak gdyby mój ukochany Kriszna przyszedł do mnie i wziął mnie w swe boskie ramiona. On był dla mnie wszystkim.

Nadszedł czas ukończenia szkoły. Do końcowych egzaminów przystępowałem bez stresu - nie było we mnie żadnego lęku. Bóg w swej łasce pozwolił mi zaznać wielkiej radości w dniu zakończenia szkoły - byłem najlepszy. Honory i zaszczyty umocniły mnie w postanowieniu kontynuowania wybranego przeze mnie kierunku. Czułem silną więź z moimi szkolnymi, koleżankami i kolegami. Nazywali mnie międzynarodowym bratłatą, ponieważ każdą dziewczynę nazywałem siostrą. Ale tak naprawdę, w moim sercu zawsze królował Kriszna - mój jedyny towarzysz duchowej podróży, którą kontynuowałem nieprzerwanie, niezależnie od tego wszystkiego, co działo się wokół mnie.

W 1967 roku zupełnie niespodziewanie zacząłem doświadczać kłopotów z własną psychiką. Ich przyczyną był dziwny, często powtarzający się sen. Śniło mi się uosobienie czystości i współczucia. Ta boska postać o anielskiej twarzy i pięknych, marmurowo-białych dłoniach przychodziła do mnie i skłaniała mnie do pójścia za nią w jakieś cudowne miejsce. Odnosiłem wrażenie, że ten ktoś towarzyszył mi od wieków w poprzednich inkarnacjach. Czułem się zdezorientowany i oszołomiony, często w nocy budziłem się z krzykiem, przestraszony, zlany potem. Umysł nie potrafił poradzić sobie z tym powracającym snem, co ujemnie odbiło się na moim zdrowiu i zakłóciło emocjonalną równowagę. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, gubiłem się we własnym wnętrzu. Nie byłem w stanie zwierzyć się komukolwiek. Błagałem Krisznę o pomoc i prowadzenie. Jednakże psychiczne męczarnie nie ustępowały. Wewnętrzny niepokój dręczył mnie przez całe miesiące. W rezultacie pojawiły się trudności z koncentracją na nauce.

W kwietniu 1967 roku zdarzyło się coś bardzo dziwnego, co pozwoliło mi po raz pierwszy doświadczyć potęgi prawdy. Wpadłem do domu na obiad. W ogrodzie zastałem jakiegoś sadhu rozmawiającego z moją matką. Zobaczywszy mnie, powiedział: Ten chłopak osiągnie szczyty. Będzie najszczęśliwszym ze wszystkich twoich dzieci. Byłem głodny i zniecierpliwiony; powiedziałem mu, żeby opuścił nasz dom, ponieważ i tak nic od nas nie dostanie. Następnie dość szorstko zwróciłem się do matki, żeby zamiast rozmawiać z nim podała mi obiad, ponieważ spieszę się na zajęcia.

Mama poszła do kuchni, a on powiedział: Wiem, że masz pewien problem. Rozwiążę go. Ja na to: Nie mam żadnych problemów. Wtedy on mnie zapytał: Czy często miewasz ten niepokojący sen?. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie! Do dziś pamiętam tę scenę w najdrobniejszych szczegółach: stoję na trawniku przed naszym domem, przy ulicy Kurukszetra University nr D-35, cały spocony z wrażenia, a sadhu patrzy na mnie i bezbłędnie opisuje tę dziwną, emanującą miłością postać ze snu. Następnie przepowiedział mi przyszłość i wymienił osoby, które wywrą zasadniczy wpływ na moje życie. Powiedział też, że w tym roku nie dostanę się na chirurgię i będę musiał czekać dwa lata na rozpoczęcie studiów. Wówczas byłem tak pewien swoich możliwości, że dumnie odparowałem: Nawet gdyby sam Bóg zstąpił na Ziemię, nie przeszkodzi mi w dostaniu się na studia. Sadhu uśmiechnął się i odrzekł: Bóg już zstąpił na Ziemię w ludzkiej postaci. To jeszcze bardziej mnie zirytowało, więc sarkastycznie zripostowałem: To powiedz mi, gdzie On jest, żebym mógł skontaktować się z Nim i powiedzieć Mu, że uczynił wielki bałagan na tym świecie. Pokroję Go na kawałki i zbadam pod mikroskopem. Gdzie On jest? Gdzie jest Bóg?. Sadhu spokojnie odpowiedział: Bóg urodził się w południowych Indiach, staniesz przed Nim twarzą w twarz w dniu swoich trzydziestych urodzin.

Jak mój szesnastoletni umysł mógł zaakceptować coś takiego? Czyżby mój Kriszna wrócił na ten nędzny świat? To niemożliwe! A nawet gdyby tu przyszedł, jak mógłby wyglądać? Nie potrafiłem zaakceptować żadnej innej postaci Boga, poza ukochaną formą mojego Kriszny. Sadhu przepowiedział wówczas następujące zdarzenia:

1.           Mój ojciec awansuje, w wyniku czego zmienimy miejsce zamieszkania, a ja rozpocznę studia po dwóch latach.

2.            Ożenię się jako student.

3.            Moja zawodowa kariera ulegnie całkowitej zmianie w wieku 39 lat.

4.            Później nie będę już awansował w pracy.

5.            Spotkam kogoś, kto całkowicie odmieni moje życie.

              Każda z jego przepowiedni sprawdziła się.

W styczniu 1968 roku położono mnie do szpitala z rozpoznaniem zapalenia trzustki. Spędziłem tam dwadzieścia pięć dni, podczas których mogłem przyjrzeć się, jak naprawdę wygląda praca w wymarzonym przeze mnie zawodzie lekarza. Po wyjściu ze szpitala bóle żołądka męczyły mnie jeszcze przez kilka miesięcy. W rezultacie marnie zdałem egzaminy i musiałem pożegnać się z myślą o uniwersytecie. Smutek przepełniał me serce i umysł, ale poddałem się woli Kriszny i zaakceptowałem swój los. Pierwsza przepowiednia spełniła się. Mogłem co najwyżej rozpocząć naukę na półwyższych studiach medycznych. Życie nauczyło mnie jeszcze jednej lekcji - nigdy nie czuć się dumnym ze swej inteligencji.

Bóle żołądka nasilały się. 8 listopada 1968 roku obudziłem się wcześnie rano. Poczułem coś dziwnego w ustach. Poszedłem do łazienki i wyplułem dużą ilość krwi. Źle się poczułem i zemdlałem. Mama znalazła mnie nieprzytomnego w łazience. Wezwała lekarza. Dostałem jakiś zastrzyk i kroplówkę z glukozy. Ponieważ krwotok z nosa nie ustawał, lekarz zalecił szpital. Podobno mama widziała wtedy śmierć na mojej twarzy. Zrozpaczona pobiegła przed nasz domowy ołtarz, upadła do stóp Kriszny i gorąco modliła się. Prosiła Boga, żeby zabrał raczej jej życie w zamian za moje. Zaczęła z zapamiętaniem czytać świętą Gitę. Gdy skończyła ostatni, 18 rozdział, niespodziewanie wrócił lekarz ze specjalnymi tamponami do nosa. Niewidzialna ręka Kriszny, mojego wybawiciela i przyjaciela, wyrwała mnie z rąk śmierci i ofiarowała mi następną szansę życia. Czułem przy sobie obecność Kriszny - trzymał mnie za ręce, kiedy nie byłem w stanie nawet nimi poruszyć. Był ze mną do chwili, aż niebezpieczeństwo minęło, aż moje samopoczucie zaczęło się poprawiać. Następnego dnia ojciec awansował. Miał teraz wykładać w rządowym koledżu w Sangrur, dokąd musieliśmy niezwłocznie wyjechać. Następna przepowiednia sadhu okazała się prawdziwa.

Do Sangrur przeprowadziliśmy się w piątkę: rodzice, Meenakshi, mój młodszy brat Alok i ja, ponieważ wszyscy starsi bracia studiowali. Tam kontynuowałem naukę, ale z uwagi na różnice w programie nauczania, musiałem ciężko pracować, żeby nadrobić zaległości i nie zostać skreślonym z listy studentów.

Pewnego dnia mój ojciec ogłaszał wyniki. Gdy przyszła kolej na mnie, powiedział: Ty chcesz być lekarzem! Nie nadajesz się nawet na aptekarza. Te słowa boleśnie mnie dotknęły i sprawiły, że postanowiłem za wszelką cenę wyjść z kryzysu. Zabrałem się za intensywną naukę. Nie wiedziałem nawet, kiedy wstawał dzień, a kiedy zapadał zmierzch.

Nie potrafię opisać radości, jakiej doznałem w dniu ogłoszenia wyników. Poczułem, że jestem dzieckiem Boga, które pobiło wszelkie rekordy i otrzymało pierwszą nagrodę w koledżu. Zewsząd płynęły gratulacje. Tego dnia wydawało mi się, że przybyło mi kilkanaście centymetrów wzrostu. Udowodniłem sobie, że dla sukcesu nie ma przeszkód, a solidna praca zawsze przynosi rezultaty. Zrozumiałem, że aby zwyciężać, trzeba realizować następujący pięciopunktowy plan:

1.            Życzenie.

2.            Wola.

3.            Praca.

4.            Cierpliwość.

5.            Zwycięstwo.

Wygrałem tę grę i otrzymałem honorową nagrodę. Łzy wdzięczności spływały mi po twarzy, gdy oddawałem cześć rodzicom i nauczycielom, dotykając ich stóp. To ich wysiłki i modlitwy sprawiły, że wszyscy doczekaliśmy takiego wspaniałego dnia.

Dzieci winny wzrastać w atmosferze czci, oddania Bogu, służenia innym i współpracy. Muszą nauczyć się szacunku do rodziców, nauczycieli i starszych. Dzieci muszą wzrastać w świadomości braterstwa ludzi i oj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin