Wharton William - Nie ustawaj w biegu.rtf

(423 KB) Pobierz
WILLIAM WHARTON

William Wharton

NIE USTAWAJ W BIEGU

Przełożył Zbigniew Batko

Tytuł oryginału

Run, Run, Run


Piątek, 20 września 2000

ROZDZIAŁ I

Miałem zaledwie dziesięć miesięcy, kiedy zacząłem stawiać pierwsze kroki. Problem polegał na tym, że od razu chciałem biegać. Opowiadała mi o tym przede wszystkim moja matka i inni świadkowie; ja sam by­łem wtedy za mały, żeby zdawać sobie z tego sprawę, ale sporo pamiętam z tych opowieści i może uda mi się je zgrabnie odtworzyć.

Matka twierdziła z uporem, że biegałem już w jej łonie, zanim przyszedłem na świat. Potem, kiedy się wreszcie urodziłem, wywijałem rękami i nogami tak, że lekarz, który odbierał poród, o mało mnie nie upu­ścił. Wyglądało to zupełnie tak, jakbym chodził w po­wietrzu.

Kiedy matka próbowała mnie unieruchomić, zwykle podnosiłem wrzask. Miała dopiero dwadzieścia lat, była bardzo młodą mateczką i zdarzyło się kiedyś, że w koń­cu, w krańcowej desperacji, postawiła mnie na ziemi, ja zaś od razu wystartowałem jak z katapulty. Ku jej prze­rażeniu pognałem przed siebie, przewracając się co chwilę. Puściła się za mną w pogoń i położyła mnie z powrotem do łóżeczka. Kiedy ojciec przyszedł z pracy, opowiedziała mu, co się zdarzyło, po czym postawiła mnie na podłodze, a ja znów popędziłem przed siebie i zatrzymałem się dopiero, gdy dobiegłem do ściany. Wy­glądało na to, że nie mam poczucia kierunku i potrafię biec tylko prosto. Zaszokowany ojciec spojrzał na mat­kę i wygłosił zaskakująco banalny komentarz:

- Takie małe dzieci nie chodzą, nie mówiąc już o bie­ganiu, Sally.

- On ma przecież dopiero dziesięć i pół miesiąca. Nie powinien jeszcze chodzić, a już biega!

Kupili specjalne drewniane barierki i umieścili je najpierw w drzwiach sypialni, a potem wszędzie, gdzie się dało. Na szczęście nie umiałem jeszcze wyłazić z łóżeczka, więc na razie przynajmniej o to byli spo­kojni. Matka mówiła, że nie płakałem, nie ryczałem ani nie wrzeszczałem wniebogłosy, dopóki pozwalali mi biegać. Nawet jeśli zdarzyło mi się na coś wpaść, odbijałem się tylko i biegłem dalej. Zdarzyło mi się to kilkanaście razy i początkowo matka obserwowała mnie, jakbym był jakąś nakręcaną lalką. Naturalnie, przy okazji obijałem się boleśnie. Podobno nic sobie z tego nie robiłem, ale oczywiście moja młoda i niedo­świadczona matka bardzo się tym martwiła. W końcu postanowiła iść ze mną do lekarza i wyjaśnić, co też się ze mną dzieje.

- Panie doktorze, on nie ma jeszcze roczku, a ciągle biega i bez przerwy na coś wpada. Co mam z nim po­cząć?

Doktor był przygłuchy, więc źle ją zrozumiał.

-Biegunka u małych dzieci to całkiem normalne, proszę pani - uspokoił ją.

Potem podniósł mnie i przytrzymał w powietrzu, a ja zacząłem wierzgać i machać rękami, jakbym pró­bował zerwać się do lotu.

Matka próbowała wyjaśnić, o co chodzi, ale lekarz tylko kręcił głową z niedowierzaniem.

W końcu postawił mnie na podłodze i oczywiście natychmiast puściłem się pędem przez gabinet. Matka opowiadała mi, że lekarz najpierw wytrzeszczył oczy, a potem rzucił się, żeby mnie złapać. Powtórzyło się to kilka razy, w końcu oddał mnie matce.

- Dziwna rzecz z tym pani dzieckiem, proszę pani. Jeszcze nigdy się z czymś podobnym nie spotkałem. Coś takiego może zaważyć na całym jego życiu. Nie mogę wprost uwierzyć własnym oczom. Dzieciak jest jeszcze w pieluchach, a już biega.

Nawiasem mówiąc, szybko wyzwalałem się z wię­zów pieluch. Po prostu wiałem od nich, gdzie pieprz rośnie, bo ich nie znosiłem. Matka opowiadała, że wy­starczyło posadzić mnie na sedesie i od razu robiłem, co trzeba, nie było z tym żadnych problemów. Nigdy nie przydarzyła mi się w domu żadna katastrofa. By­łem pod tym względem jak dobrze przyuczony pies, a nie jak dziecko.

Pewnego dnia matka zabrała mnie do swoich sióstr, czyli moich ciotek; miała dziesięcioro rodzeństwa, w tym sześć sióstr. Kiedy im pokazała, na co mnie stać, zdro­wo się uśmiały; one także nie mogły uwierzyć w to, co widzą.

Wszyscy moi krewni, zarówno ze strony ojca, jak matki, byli raczej niezamożni i niewykształceni - skoń­czyli tylko szkółki parafialne. Mężczyźni mieli z re­guły problemy ze znalezieniem pracy, nawet przed Wielkim Kryzysem. Brakowało pieniędzy dosłownie na wszystko, toteż do lekarza chodziło się dopiero wte­dy, kiedy było to naprawdę konieczne. Honorarium wynosiło zwykle w tych rzadkich przypadkach zaled­wie dwa lub trzy dolary, więc trudno było wymagać, żeby mój przypadek jakoś szczególnie lekarzy ekscy­tował.

Jedna z ciotek, Ethel, oświadczyła, że ona osobiście chciałaby mieć takie problemy ze swoimi dziećmi:

- Wyobraźcie sobie, żadnego prania pieluch, żadne­go sprzątania kupek!

Matka uczyniła z naszego domu azyl absolutnie bez­pieczny dla małego dziecka. Usunęła wszystko, co mogło mi zagrażać. Nie byłem typem niszczyciela, tyl­ko ciekawym wszystkiego i nadzwyczaj aktywnym dzieckiem. Tyle że w moim przypadku przybrało to jakąś ekstremalną formę. A jednak udało jej się jakoś utrzymać mnie przy życiu.

Zaczęła kupować masę przeróżnych opasek i banda­ży. Było to konieczne: bez przerwy się przewracałem, więc matka musiała wciąż jodynować i opatrywać moje skaleczenia. Był też problem z sąsiadami. Po­czątkowo podejrzewali, że jestem taki posiniaczony, bo matka mnie bije, ale wkrótce domyślili się, w czym rzecz.

Mimo wszystko dziwiło ich, że w sąsiedztwie jest dziecko, które nie mówi, nie płacze, nie sprawia żad­nych kłopotów. Moja matka była pełna poświęcenia, niejako z konieczności. Gdyby nie to, nie przeżyłbym tych kilku pierwszych lat.

Ogólnie biorąc, nie biegłem w żadnym określonym kierunku ani od niczego nie uciekałem, tylko po pro­stu lubiłem biegać. Było mi obojętne, którędy biegnę, a nawet wręcz tego nie zauważałem. Jeśli coś stawało mi na przeszkodzie lub ktoś próbował mnie zatrzy­mać, po prostu przewracałem się na ziemię, bo nie umiałem inaczej hamować. Matka opowiadała mi, że nie umiałem się zatrzymać ani nawet zmienić kierun­ku. Ubierała mnie bez względu na pogodę w grube, zimowe ubrania, żebym upadając, nie zrobił sobie krzywdy, ale po trosze i dlatego, żeby ukryć bandaże. A jednak twierdziła, że mimo wszystko byłem szczę­śliwym dzieckiem. Dużo się śmiałem i gadałem do siebie Mówiłem bardzo szybko, tak że nikt nie mógł mnie zrozumieć. Czasami matka domyślała się, że chcę jej coś powiedzieć, ale nie mogła dociec, o co mi chodzi.

Kiedy miałem trzy lata, moi rodzice uznali, że powi­nienem pójść do szkoły; nic innego nie przychodziło im do głowy. Do jedynej w okolicy szkoły publicznej było dość daleko. Matka, odprowadzając mnie do niej po raz pierwszy, trzymała mnie cały czas za rękę. A ja nie zamierzałem uciekać, chciałem tylko biegać.

Gdy mnie w końcu puściła, byłem od razu gotów spróbować, co to takiego szkoła. Mama opowiadała, że kiedy upadłem, nie rozpłakałem się, tylko po prostu podniosłem się i otrzepałem ręce, jakbym był dorosłym facetem, który potknął się przy robocie. Po pierwszym dniu nauki kierująca szkołą zakonnica skontaktowa­ła się telefonicznie z moimi rodzicami. Była to nie lada sztuka, gdyż nie mieliśmy telefonu. Siostrzycz­ka musiała zatelefonować do naszej sąsiadki, pani Reynolds, i jakoś jej wyjaśnić, o co chodzi. Pani Rey­nolds wiedziała oczywiście o mnie wszystko i tylko się śmiała, ale zakonnica kazała mi zostać po lek­cjach w szkole. Odczułem to jako coś w rodzaju tym­czasowego aresztu.

Siostra skarżyła się, że musi być ze mną coś nie w porządku, bo nie chciałem usiąść w ławce, tylko bie­gałem po klasie, śmiejąc się na całe gardło.

- Potem bez pozwolenia wybiegł z klasy. Wygląda to wszystko bardzo zabawnie, ale jest w pewnym sensie smutne. Aż człowieka korci, żeby go zapytać, przed czym tak ucieka.

Zawiadomiono matkę przełożoną; była święcie prze­konana, że musiał we mnie wstąpić diabeł.

Stwierdzili, że wystarczy dać mi kredki i trochę papieru, a będę bezgranicznie szczęśliwy. Zasiadałem wtedy w ławce i rysowałem albo malowałem, zapomi­nając o bieganiu. Rysowałem wszystko, co mnie ota­czało, nie odwracając nawet głowy. Podczas rysowa­nia nuciłem sobie i śpiewałem, szczęśliwy, jakbym zła­pał Pana Boga za nogi.

Moimi rysunkami i malunkami już się nie intereso­wałem, po prostu zostawiałem je na podłodze. Zakon­nica zebrała je wszystkie i zaniosła do matki przełożo­nej. Doszły obie do wniosku, że są niezłe i że Bóg obda­rzył mnie szczególnym talentem.

Próbowały ze mną porozmawiać, ale nie mogły nic zrozumieć z mojego trajkotania. Myślę, że wtedy tylko matka to potrafiła. Nie mam pojęcia, jak mogła sobie wyobrażać, że będę się mógł normalnie uczyć w szkole.

Moi rodzice przeprowadzali się kilkakrotnie, mię­dzy innymi dlatego, że nie stać ich było na płacenie czynszu, ale także ze względu na skargi sąsiadów. Myślę, że ludzie ci bali się dziecka tak dziwnego i nie­obliczalnego.

Zakonnica i matka przełożona były przekonane, że jestem w pewnym sensie „opętany”. Że w jakiś dziwny sposób, nie wiedząc nawet o tym, zostałem nawiedzo­ny przez „złego”. To pasowało do ich koncepcji świata. Ale z drugiej strony rysunki takiego malca zrobiły na nich wrażenie, więc nie znajdowały logicznego wyja­śnienia mojego przypadku. Przeniosły mnie od razu do trzeciej klasy, pewnie w nadziei, że to coś zmieni.

Nic się jednak nie zmieniło. Wciąż biegałem, wciąż byłem dla nauczycieli utrapieniem. Zakonnice twier­dziły mimo wszystko, że nie jestem dzieckiem złym, tylko trudnym i nieprzystosowanym. Jakimś cudem znalazłem się nagle w piątej klasie, sześcioletni szkrab wśród dziesięciolatków - ale z punktu widze­nia zakonnic miało to jakiś sens. Potem znów przeniosły mnie wyżej. Chyba dlatego, że nie wiedziały, co robić, bo po cóż by innego? Na razie jednak byłem w piątej klasie. Nasza opiekunka była niesamowita, prawdziwa hipiska, tak gruba, że ledwie mieściła się w swoim zakonnym habicie. Była przy tym wredna i wyżywała się na swoich podopiecznych. A zwłasz­cza na mnie.

Wszystkie zakonnice były wyposażone w piszczałki, które nazywały, nie wiadomo dlaczego, „sygnałem”. Ich dźwięk miał niby przywoływać nas do porządku, kiedy zachowywaliśmy się zbyt głośno, ale siostra Be­nedykta Józefa znalazła dla „sygnału” nowe zastoso­wanie.

Kiedy uznała, że przeciągnęliśmy strunę, trzepała nas nim po palcach albo waliła z całej siły po rękach. I to naprawdę bolało, zwłaszcza jeśli miało się sześć lat. Myślę, że widok zwalistej, wielkiej jak góra baby, biją­cej tym groteskowym narzędziem kary o połowę od niej mniejszego brzdąca, musiał być dla reszty klasy na­prawdę śmieszny. Śmiałem się więc, co oczywiście wca­le nie pomagało. Zacząłem zatem coraz częściej znikać.

Zakonnica szybko się zorientowała, że nie może mnie spuścić z oka, bo natychmiast rozpłynę się w powie­trzu. Nauczyciele i uczniowie przeszukiwali okolice szkoły i kościoła, wypatrując zbiega, ja zaś znalazłem sobie kilka świetnych kryjówek i nie mogąc pojąć, w czym rzecz, traktowałem to jako jeszcze jedną zwa­riowaną grę, którą upodobali sobie dorośli.

Tymczasem wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że jest w szkole takie dziwne dziecko, które bez przerwy ucieka. Stałem się klasycznym przykładem zbie­ga. Znalazłem, jak już wspomniałem, kilka doskonałych kryjówek, takich między innymi, jak zakrystia i wnęka za figurą Matki Boskiej na dziedzińcu szkolnym.

Czegoś się jednak w tej szkole nauczyłem, a miano­wicie sztuki chowania się. Rozkwitały także moje ta­lenty plastyczne. Nauczyciele kazali mi rysować na tablicy różne okolicznościowe portrety i scenki z oka­zji rozmaitych religijnych i państwowych świąt. Na­brałem w tym wielkiej wprawy: mogłem narysować Jezusa albo Jerzego Waszyngtona tak dobrze, że pew­nie sami by się rozpoznali. Narysowałem nawet kiedyś Abrahama Lincolna, i to tak wiernie, że portret przy­pominał do złudzenia jego wizerunek na monecie. Moją specjalnością były rozmaite scenki związane ze świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocą.

Wkrótce zabrakło dla mnie klas, ale ja czułem, że muszę się rozwijać. Zacząłem już sobie uświadamiać, że uczestniczę w czymś w rodzaju wyścigu, i potrzebo­wałem tego pędu, miałem ambicję być w czołówce. Byłem głęboko przekonany, że dopóki prę do przodu, dopóty żyję. No bo przecież najbardziej powolne istoty ludzkie to nieboszczycy, czyż nie? Czułem też, że gdy­bym się cofał albo stał w miejscu, straciłbym to, co uważałem za swoje „człowieczeństwo” i co różniło mnie od zwykłego zwierzęcia.

Z drugiej strony nabierałem przekonania, że jestem takim samym zwierzęciem jak inne, tyle że umiem mówić. Próbowałem nawet rozmawiać z napotkanymi zwierzętami. Nauczyłem sieje naśladować. Bardzo zbli­żyłem się do stworzeń, z którymi rozmawiałem, i czu­łem, że jest to taki rodzaj bliskości, jakiej nigdy nie miałem w kontaktach z istotami ludzkimi. Taką już byłem dotknięty ułomnością, chorobą, czy jakkolwiek to nazwać, i wbrew temu, co mówili rodzice i nauczy­ciele, było to najlepsze, czego doświadczyłem w życiu. Moją biedną matkę doprowadzały te próby do szaleń­stwa. Słysząc, jak miauczę i szczekam, sądziła, że przybłąkał się do nas jakiś kot albo pies, i bardzo ją to denerwowało, nawet kiedy w końcu odkrywała, że to tylko ja.

Kupiła mi kota i psa, żebym miał do kogo się ode­zwać, ale szczekanie czy miauczenie nie daje wiele, jeśli człowiek tylko naśladuje wydawane przez te zwie­rzaki odgłosy. Ja chciałem z nimi naprawdę rozma­wiać, okazało się jednak, że zbyt wiele nas dzieli.

Kupiłem więc sobie kanarka. Kanarki bowiem, jak mi się wydawało, próbują mówić, a to, co mają do po­wiedzenia, jest piękne. Cóż może być piękniejszego niż głos kanarka? Kupiłem samiczkę, bo samiczki są znacz­nie tańsze od samców. A są tańsze przede wszystkim dlatego, że nie potrafią śpiewać. Kanarzyce tylko po­piskują i ćwierkają, a to jest oczywiście zaledwie na­miastka rozmowy. Nauczyłem się dość dobrze „kanaryjskiego”, więc miałem pojęcie, jak się z nią porozu­mieć, choć mój „kanaryjski” nie był nigdy tak piękny jak jej. Przeżyłem wówczas jeden z najlepszych okre­sów w moim dzieciństwie. Po latach, już jako człowiek dojrzały, napisałem o tym książkę.

Wszystko to było dla mojej matki niesamowite. Sta­rała się, jak umiała, radzić sobie z tym, że jej dziw­ne dziecko przemawia godzinami do żółtego ptaszka w klatce, i nawet nie próbowała psuć mi zabawy. Była przekonana, że naprawdę mówię po „kanaryjsku”, i usiłowała nawet robić to sama, ale jej nie ożywiało aż tak silne pragnienie jak mnie. Jednocześnie uczyła się rozumieć to, co ja sam uważałem za ludzki język. Mówiłem tak szybko, że prawie nikt nie mógł mnie zrozumieć. Matka słuchała jednak uważnie i dociera­ła do sensu, więc mogliśmy z sobą rozmawiać.

Jednym z problemów było to, że potrafiłem myśleć o trzech rzeczach równocześnie. Potem zapominałem, o czym właściwie myślę, i wszystko mi się mieszało. Mama nadążała za tym i czasami potrafiła nawet mówić tak jak ja, co doprowadzało ojca do furii. Nie mógł uwierzyć, że rzeczywiście z sobą rozmawiamy i że rozumiemy ten, jak on to nazywał, szwargot. Ja jednak miałem prawdziwego przyjaciela i partnera do rozmowy - moją matkę.

W szkole szło mi bardzo dobrze. Robiłem po prostu to, co mi kazali. Nie było to trudne, tylko nużące. Po prostu nie mogłem niczego robić na komendę. Nauka w szkole wydawała mi się stratą czasu.

Jeśli chodzi o mój wygląd, to byłem kędzierzawym jasnowłosym chłopaczkiem średniego wzrostu. Chło­paczkiem, którego wszystko zastanawiało.

Uczyłem się w jednej klasie z dziesięciolatkami. W porównaniu z innymi byłem bardzo mały. Spraw­dziły się obawy mojej matki: zostałem kimś w rodzaju cudaka. Miałem sześć lat i cała ta sytuacja, choć wy­daje się mało prawdopodobna, nie była przecież nie­możliwa. Inne dzieci, te, które należały do różnych paczek, a zwłaszcza szkolne osiłki, lubiły wykorzysty­wać swoją przewagę. Ale lubiły także patrzeć, jak bie­gam, zupełnie jak kierowcy, którzy pasjonują się wy­ścigami samochodowymi. Było to dla nich po prostu niewiarygodne i podejrzewam, że w pewnym sensie mi zazdrościły.

Szkoła miała taką topografię, że można mnie było ganiać dookoła, do utraty tchu. Mnie to nie wadziło, bo czułem, że w ten sposób odwracam myśli moich prześladowców od gorszych rzeczy, jakie mogły im się lęgnąć w głowach.

W pewnej chwili zakonnice uznały, że powinienem iść do szkoły średniej. Matka nie przestawała się mar­twić, że wyrosnę na jakiegoś dziwoląga. Naprawdę mnie kochała i widziała, że za bardzo mnie dopingują. Zaczęła mnie bronić przed zakonnicami i innymi na­uczycielami. Powtarzała, że nie chce doczekać chwili, kiedy wyląduję w cyrku albo lunaparku. W szkole, do której chcieli mnie posłać, uczyli zakonnicy, bracia szkolni. Ja uważałem ich za facetów, którzy nie byli wystarczająco dobrzy, żeby zostać księżmi, ale mieli coś w rodzaju kapłańskiego powołania.

Zanim posłali mnie do szkoły średniej, nauczyciele, którzy uczyli w piątej klasie i kilku innych, utwierdzili się w przekonaniu, że muszę chyba być opętany przez diabła i że pewne cechy, jakie u mnie zaobserwowali, nie mogą być cechami ludzkimi. Podzielili się swoimi podejrzeniami z ojcem Siebertem, on zaś postanowił poddać mnie egzorcyzmom. Rozumieliśmy się już wte­dy wzajemnie, ale nie znałem jeszcze znaczenia słowa „egzorcyzmy” i myślałem, że mówią o egzaminach albo o czymś egzotycznym. A ponieważ lubiłem i egzaminy, i wszystko, co egzotyczne, przystałem na to z ochotą.

Ksiądz Siebert z siostrą Benedykta Józefą wzięli mnie do kościoła i tam kazali mi uklęknąć przed ołta­rzem. Wszystko to naprawdę robiło wrażenie, więc by­łem bardzo przejęty. Oto klęczę przed ołtarzem mię­dzy dwiema zakonnicami, które pilnują, żebym nie zwiał. Wiedziały o moim bieganiu, ale mnie nie w gło­wie było bieganie, takiego miałem pietra.

Ksiądz wylał mi chyba z ćwierć litra święconej wody na głowę, a potem pokropił mnie całego, tak że czułem się, jakbym wyszedł spod prysznica. Z tego, co ksiądz mówił, a mówił dużo i zawile, niewiele zrozumiałem. Starałem się, jak mogłem, wsłuchiwać w te jego modły, on zaś cały czas trzymał dłoń na mojej mokrej głowie. W końcu zawyrokował: jeśli rzeczywiście opętał mnie diabeł, to jest on absolutnie nie do wypędzenia.

Tymczasem ja miałem jeszcze inne problemy, które mnie osobiś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin