De Sade D. A. F. - Sto dwadziescia dni Sodomy.rtf

(985 KB) Pobierz
Doktor żywago

Donatien Alphonse de Sade

STO DWADZIEŚCIA DNI SODOMY, CZYLI SZKOŁA LIBERTYNIZMU


Liczne wojny, jakie Ludwik XIV musiał prowadzić za czasów swego panowania, wyczerpując finanse państwa i siły narodu, pokazały jednak spo­sób na osiągnięcie bogactwa ogromnej liczbie tych pijawek zawsze czyhających na nieszczęścia publiczne, pijawek, które je wywołują zamiast łagodzić, ażeby czerpać z nich jak największe korzyści. Schyłek tego panowania, tak zresztą wzniosły, jest, być może, jedną z epok imperium francuskiego, w której po­wstało najwięcej takich ciemnych fortun, lśniących przepychem i rozpustą równie mroczną, jak one same. U schyłku tego panowania, na krótko przed­tem, zanim Regent usiłował przy pomocy słynnego trybunału, znanego pod nazwą Izby Sądowej, zmusić tłum dzierżawców do zwrotu tego, co bezprawnie zabrali, czterech z nich wymyśliło osobliwą partię rozpusty, z której mamy za­miar zdać sprawę. Błędem byłoby sądzić, że jedynie stan nieszlachecki zaj­mował się ściąganiem podatków; na jego czele stanęli wielcy panowie. Ksią­żę de Blangis i jego brat, biskup de***, którzy w ten sposób zdobyli ogromne fortuny, stanowią niepodważalny dowód, że również szlachta nie rezygnowała z tej drogi do bogactwa. Te dwie znamienite osoby, ściśle związane i przyjem­nościami, i interesami ze sławnym Durcetem i prezydentem de Curvalem, jako pierwsi wymyślili rozpustę, której historię opisujemy, a gdy zwierzyli się swym dwu przyjaciołom, wszyscy czterej stali się aktorami owych słynnych orgii.

Od ponad sześciu lat czterej libertyni, których zbliżyła wielkość bo­gactw i podobieństwo gustów, planowali zacieśnić łączące ich wiązy poprzez alianse, w większym stopniu ugruntowane na rozpuście niż na innych podsta­wach, na jakich opierają się zazwyczaj takie związki. A oto, na czym polegały ich zamysły. Książę de Blangis, trzykrotny wdowiec, mający dwie córki, po­zostawione mu przez jedną z żon, zorientowawszy się, że prezydent de Curval nosi się z zamiarem poślubienia starszej z dziewcząt, pomimo dobrze mu wia­domej zażyłości, w jakiej ojciec z nią pozostawał, książę, jak powiedziałem, natychmiast zaplanował potrójny alians.

- Chcesz Julię za żonę - rzekł do Curvała. - Daję ci ją bez wahania, ale stawiam jeden warunek: me bądź zazdrosny, gdy ona, choć będzie twoją żoną, zachowa dla mnie te same względy, jakimi zawsze mnie darzyła, a co więcej, pomóż mi nakłonić naszego wspólnego przyjaciela, Durceta, by oddał mi swą córkę, Konstancję, dla której, wyznam ci, mam niemal takie same uczu­cia, jak ty dla Julii

- Wiesz jednak zapewne - rzekł Curval - że Durcet, libertyn jak i ty...

- Wiem wszystko, co można wiedzieć - odparł książę. - Czyż w na­szym wieku i przy naszym sposobie myślenia coś takiego może stanowić prze­szkodę? Sądzisz, że pragnę żony, by uczynić z niej kochankę? Chcę, by służy­ła mym kaprysom, by stanowiła przykrywkę dla mnóstwa małych, sekretnych aktów rozpusty, które wspaniale osłania welon ślubny. Jednym słowem, chcę jej z tych samych względów, z jakich ty pragniesz mojej córki. Sądzisz, że nie znam twego celu i pragnień? My, libertyni, bierzemy żony, by były naszymi niewolnicami, fakt zaś, że są żonami, czyni je bardziej uległymi niż kochanki, a wiesz, jak cenny jest despotyzm dla przyjemności, w jakich gustujemy.

W tym momencie wszedł Durcet. Przyjaciele zdali mu sprawę z rozmo­wy i dzierżawca, zachwycony otwartością, która pozwoliła mu wyznać uczu­cia żywione przezeń do Adelajdy, córki prezydenta, zaakceptował de Blangisa jako zięcia na takich warunkach, jakie książę postawił Curvalowi. Bezzwłocz­nie zawarto trzy kontrakty ślubne; posagi były ogromne, a klauzule jednako­we. Prezydent, obciążony podobną winą, jak jego dwaj przyjaciele, wyjawił, nie zniechęcając tym jednak Durceta, swój sekretny związek z córką, wobec czego trzej ojcowie, z których każdy pragnął zachować swe prawa, umówili się, celem poszerzenia tych praw, że trzy młode osoby, w jednakowy sposób związane z mężami majątkiem i nazwiskiem, nie będą już należeć ciałem do jednego, lecz w równym stopniu do każdego z nich, pod groźbą najsurow­szych kar, gdyby odważyły się naruszyć którąkolwiek z klauzul, jakim je pod­porządkowano.

Przygotowania dobiegały końca, gdy biskup de***, również związany przyjemnościami z dwoma przyjaciółkami swego brata, zaproponował do alian­su czwartą osobę, o ile jemu pozwolą korzystać z trzech pozostałych. Osoba ta, druga córka księcia, a jego bratanica, była z nim spokrewniona w jeszcze większym stopniu niż sądzono. Utrzymywał on bowiem stosunki ze swą bra­tową, i obaj bracia doskonale wiedzieli, że ta młoda osoba, imieniem Alina, swe przyjście na świat zawdzięczała bez wątpienia biskupowi, a nie księciu. Biskup, który zobowiązał się od kołyski mieć pieczę nad Aliną, z tym, by ją posiąść, nie czekał, jak łatwo sobie wyobrazić, aż osiągnie ona wiek dojrzały. Toteż w tym względzie dorównywał swym towarzyszom, a wkład, jaki wniósł do wymiany handlowej, miał ten sam stopień zepsucia czy też degradacji. Po­nieważ jednak wdziękami i swą świeżą młodością dziewczyna brała jeszcze górę nad trzema towarzyszkami, nie wahano się z dobiciem targu. Biskup, podobnie jak trzej pozostali, podzielił się swymi prawami, i każdy z czterech w ten sposób powiązanych bohaterów stał się mężem czterech kobiet.

Z porozumienia tego wynika zatem, by streścić je dla wygody czytelni­ka, że książę, ojciec Julii, został mężem Konstancji, córki Durceta; Durcet, ojciec Konstancji, został mężem Adelajdy, córki prezydenta; prezydent, ojciec Adelajdy, został mężem Julii, starszej córki księcia, a biskup, wuj i ojciec Aliny, został mężem trzech pozostałych, odstępując Alinę przyjaciołom wobec praw, jakie sam do niej zachował.

We wspaniałej posiadłości księcia położonej w Burbonii zawarto te szczęśliwe związki i pozostawiam czytelnikom wyobrażenie sobie orgii, jakie się tam odbywały. Konieczność odmalowania innych pozbawia nas przyjem­ności, jaką mielibyśmy z ich nakreślenia. Po powrocie stowarzyszenie czte­rech przyjaciół stało się jeszcze bardziej trwałe, a ponieważ ważne jest ich bliższe poznanie, to zanim zajmiemy się każdym z osobna, by ich przedstawić bardziej szczegółowo, nieco światła na charaktery tych rozpustników rzuci, jak mi się wydaje, jeden drobny szczegół ich lubieżnego porozumienia.

Towarzystwo utworzyło wspólną sakiewkę, którą przez okres sześciu miesięcy zarządzał kolejno każdy z nich, a której zasoby, mające służyć wy­łącznie rozkoszom, były ogromne. Nadmierna fortuna pozwalała im na rzeczy bardzo osobliwe w tym względzie, i czytelnik nie powinien być wcale zdzi­wiony, gdy powiemy mu, że tylko na przyjemności stołu i rozpustę przezna­czano rocznie dwa miliony.

Cztery sławne stręczycielki kobiet i tyluż merkurych miało się zajmo­wać jedynie wyszukiwaniem, i w stolicy, i w prowincjach, tych wszystkich, którzy, tak spośród jednej, jak i drugiej płci, najlepiej mogli nasycić zmysły. Przygotowywano kolejno cztery kolacje tygodniowo w czterech letnich dom­kach położonych na przedmieściach Paryża9. Na pierwszej z nich, przezna­czonej wyłącznie przyjemnościom sodomii, przyjmowano tylko mężczyzn. Można tam było zobaczyć szesnastu młodzieńców w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, których ogromne możliwości pozwalały czterem bohaterom odgrywającym role kobiet zakosztować najbardziej zmysłowych rozkoszy. Mężczyzn wybierano kierując się wyłącznie wielkością członka, a ten nad­zwyczajny organ musiał być taką wspaniałością, która nigdy by nie mogła wniknąć w żadną kobietę. Był to najważniejszy warunek, a ponieważ nie szczę­dzono wydatków, rzadko się zdarzało, by nie został spełniony. Ażeby jednak zakosztować wszystkich przyjemności, dano tym szesnastu mężom równą liczbę znacznie młodszych chłopców, którzy mieli pełnić obowiązki kobiet. Tych brano w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, a o przyjęciu decydowały świeżość, buzia, wdzięk, postawa, niewinność i czystość, przewyższające wszystko, co nasze pędzle zdolne byłyby odmalować. Na tych męskich orgiach, na których dopuszczano się najbardziej lubieżnych czynów, jakie kiedykolwiek wymyśli­ły Sodoma i Gomora”, nie przyjmowano żadnych kobiet. Druga kolacja po­święcona została szykownym dziwkom, które, zmuszone wyrzec się tutaj py­chy i naturalnej wyniosłości, odpowiednimi sumami nakłonione zostały do oddania się najbardziej niewłaściwym kaprysom, a często nawet były zniewa­żane, jeśli tak się spodobało libertynom. Było ich zwykle dwanaście, a gdy Paryż nie mógł podołać urozmaiceniu tej płci równie często, jak to było potrze­bne, przeplatano te wieczory innymi, na których przyjmowano tylko kobiety godne szacunku, w takiej samej liczbie, od sfer sądowych do sfer rządowych. W Paryżu jest ponad cztery lub pięć tysięcy kobiet, należących do jednej lub drugiej sfery, które potrzeba albo zbytek zmusza do oddawania się tego rodza­ju rozrywkom. Wystarczy tylko zostać dobrze obsłużonym, by je znaleźć, i li­bertyni, którzy zostali obsłużeni znakomicie, znajdowali często cuda w tej oso­bliwej sferze. Ale daremnie być kobietą przyzwoitą, należało poddać się wszyst­kiemu, a libertynizm, który nie uznaje żadnych ograniczeń, znajduje szczególną podnietę w zmuszaniu do takich okropności i nikczemności, że wydawało się, iż natura i normy społeczne powinny chronić przed podobnymi doświad­czeniami. Znalazłszy się tam, należało czynić wszystko, a ponieważ czterej zbrodniarze znajdowali upodobanie w najbardziej łajdackiej i najbardziej nie­słychanej rozpuście, całkowita uległość wobec ich pragnień nie była drobnost­ką. Trzecia kolacja przeznaczona została dla najnikczemniejszych i najbardziej pohańbionych kreatur, jakie tylko mogły się spotkać. Dla kogoś, kto zna zbo­czenia rozpusty, wyrafinowanie to okaże się czymś zwyczajnym; to ogromna rozkosz, by tak rzec, tarzać się w bagnie wraz z kreaturami z tej sfery. Zna­leźć w tym można kompletny upadek moralny, najpotworniejszą rozpustę, cał­kowite upodlenie, i przyjemności te, w porównaniu z tymi, jakich kosztowano w przeddzień, albo z dystyngowanymi stworzeniami, które pozwoliły nam ich zakosztować, przydają pieprzu i jednym, i drugim występkom. Tytaj, ponie­waż rozpusta była pełniejsza, nie pominięto niczego, by j ą uczynić i różnorod­ną, i pikantną. W czasie sześciu godzin zjawiało się tam sto dziwek i bardzo często cała setka nie wychodziła nietknięta. Nie spieszmy się jednak, wyrafi­nowanie to dotyczy szczegółów, których jeszcze nie poruszyliśmy. Czwarta kolacja zarezerwowana została dla dziewic. Przyjmowano je wyłącznie w wieku od siedmiu do piętnastu lat. Warunek był jeden, chodziło tylko o buzię: miała być czarująca, oraz o pewność dziewictwa: musiało być autentyczne. Niewia­rygodne wyrafinowanie libertynizmu. Czterej libertni z pewnością nie pragnę­li zerwać wszystkich róż, i jakżeby mogli, skoro były one oferowane w liczbie dwudziestu i skoro tylko dwaj spośród nich byli w stanie dokonać tego aktu, jeden z pozostałych, dzierżawca, zupełnie już nie osiągał erekcji, biskup zaś mógł posiąść tylko w sposób, który, przyznaję, może zhańbić dziewicę, ale pozostawia ją nienaruszoną. Mniejsza o to, miało tam być dwadzieścia dziew­cząt, a te, które nie doznały uszczerbku z ich strony, stawały się na ich oczach łupem kilku sług, równie jak oni rozpustnych, jakich ci zawsze mieli ze sobą z kilku przynajmniej powodów. Niezależnie od tych czterech kolacji w każdy piątek organizowano szczególną, sekretną ucztę, mniej pełną niż pozostałe, ale, być może, znacznie bardziej kosztowną. Przyjmowano na niej jedynie cztery dobrze urodzone młode panny, odebrane rodzicom podstępem lub za pienią­dze. W tej rozpuście niemal zawsze brały udział żony libertynów, a ich całko­wita uległość, starania, usługi, czyniły ją zawsze bardziej pikantną. Jeśli zaś chodzi o potrawy podawane na tych kolacjach, to nie ma co mówić, że panowała tam zarówno wielka obfitość, jak i wystawność. Żaden z posiłków nie kosztował mniej niż dziesięć tysięcy franków, a gromadzono na nich najrza­dziej spotykane i najbardziej wykwintne potrawy, jakich mogła dostarczyć Fran­cja i kraje obce. Wina i likiery znajdowały się tam zawsze w ogromnym wybo­rze, owoce wszystkich pór roku były nawet zimą, jednym słowem, można za­ręczyć, że nawet stół pierwszego monarchy ziemi nie był zastawiony z takim przepychem i wspaniałością. Cofnijmy się teraz i odmalujmy czytelnikowi najlepiej jak potrafimy kolejno każdą z tych czterech postaci, ale nie w ko­rzystnym świetle, nie po to, by uwieść lub oczarować, lecz z natury, która mimo swego chaosu jest często wzniosła, nawet wówczas, gdy najbardziej się depra­wuje. Jeśli zbrodnia nie ma tej delikatności, jaką znajdujemy w cnocie, to czyż nie jest zawsze, ośmielamy się tak powiedzieć przy okazji, bardziej wznio­sła , czyż nie ma stale tego rysu wielkości i wzniosłości, który sprawia, że bierze ona górę, i zawsze będzie brać, nad monotonnymi i zniewieściałymi urokami cnoty? Będziecie mi mówić o użyteczności jednej i drugiej? Czyż do nas należy badanie praw natury, czyż do nas należy rozstrzyganie, czy w przy­padku, gdy występek jest jej równie konieczny jak cnota, z racji właściwych sobie potrzeb nie wpaja nam ona w równej mierze skłonności do obu? Ale mówmy dalej.

KSIĄŻĘ DE BLANGIS, od osiemnastego roku życia posiadacz ogrom­nej już fortuny, jeszcze znacznie powiększonej przezeń ściąganiem podatków, doświadczył wszystkich trudności, jakie piętrzą się przed młodym, bogatym i cieszącym się zaufaniem człowiekiem, który nie zwykł niczego sobie odma­wiać. W takim przypadku miara sił niemal zawsze staje się miarą występków, a im mniej się sobie odmawia, tym większą ma się łatwość sięgania po wszyst­ko. Jeśli książę otrzymał pierwotnie od natury kilka zalet, to, być może, zosta­ły one zrównoważone przez niebezpieczeństwa grożące jego pozycji, ale ta niezwykła matka, jak można by sądzić, niekiedy porozumiewająca się z for­tuną, by ta faworyzowała wszystkie występki, do jakich tamta skłania pewne istoty, od których oczekuje całkiem innych starań niż podsuwane przez cnotę, a to dlatego, że potrzebuje ona tak jednych, jak i drugich, natura, jak powie­działem, przeznaczając de Blangisowi ogromne bogactwo, obdarzyła go wszys­tkimi koniecznymi do nadużywania tego bogactwa impulsami i porywami. Wraz z niezwykle mrocznym i niegodziwym umysłem dała mu najbardziej zbrodni­czą i najbardziej nieczułą duszę, i dołączyła pomieszanie gustów i kaprysów, z czego rodzi się przerażający libertynizm, ku któremu książę miał tak szcze­gólną skłonność. Urodzony obłudnik, nieczuły, władczy, brutalny egoista, rów­nie rozrzutny w przyjemnościach, jak skąpy w służeniu pomocą, kłamca, ob­żartuch, pijak, tchórz, sodomita, kazirodca, morderca, podpalacz, złodziej, pozbawiony jakiejkolwiek cnoty, która by wynagrodziła tyle występków. Cóż mówię? Nie tylko żadnej nie poważał, ale brzydził się nimi wszystkimi i często powtarzał, że człowiek, chcąc osiągnąć na tym świecie prawdziwe szczę­ście, nie tylko winien oddawać się wszelkim występkom, ale nigdy nie pozwa­lać sobie na cnoty, i że nie chodzi jedynie o to, by zawsze czynić zło, ale wręcz o to, by nigdy nie czynić dobra. „Wielu jest ludzi - mawiał książę - którzy skłaniają się w stronę zła jedynie wówczas, gdy popychają ich ku niemu na­miętności. Zbłądziwszy, ich dusza spokojnie powraca na drogę cnoty, i prze­chodząc w życiu od walk do błędów i od błędów do wyrzutów sumienia, wy­kańczają się oni, tak że nie można dokładnie stwierdzić, jaką rolę odgrywali na Ziemi. Takie istoty - kontynuował - muszą być nieszczęśliwe. Zawsze chwiejne, zawsze niezdecydowane, całe życie spędzają w taki sposób, że rano nie mogą ścierpieć tego, co uczyniły wieczorem. Pełne wyrzutów sumienia z powodu przyjemności, w jakich gustują, z drżeniem sobie na nie pozwalają, toteż stają się zarazem cnotliwe w zbrodni i zbrodnicze w cnocie. Mój charak­ter, bardziej zdecydowany - dodawał bohater - nigdy w ten sposób nie zada­wał sobie kłamu. Nie waham się przy wyborze, a ponieważ zawsze jestem pewny, iż w tym, co czynię, znajdę przyjemność, nigdy skrucha nie przytępia jej uroków. Niezłomny w mych zasadach, gdyż mocno się w nich utwierdziłem w najmłodszych latach, zawsze postępuję zgodnie z nimi. Pozwoliły mi one poznać pustkę i nicość cnoty; nienawidzę jej, niedoczekanie, bym kiedykol­wiek do niej powrócił. Przekonały mnie, że występek jest jedynym uczyn­kiem, jaki pozwala człowiekowi doświadczyć owego duchowego i fizycznego drżenia, źródła najwspanialszych rozkoszy; temu się oddaję. Dawno wznio­słem się ponad urojenia religii, głęboko przekonany, że istnienie Stwórcy jest oburzającym absurdem, w jaki nie wierzą już nawet dzieci. Wcale nie muszę powściągać mych skłonności, by się mu przypodobać. Skłonności te otrzyma­łem od natury i drażniłbym ją, gdybym się jej sprzeciwiał; jeśli dała mi złe, to dlatego, że dlajej celów były konieczne. Jestem w jej rękach jedynie maszyną poddaną jej woli, i nie ma pośród mych zbrodni ani jednej, która by jej nie służyła; im więcej mi ich ona podsuwa, tym więcej ich potrzebuje, byłbym głupcem, gdybym stawiał jej opór. Mam przeciw sobie jedynie prawa, ale nie dbam o nie; złoto i kredyt zaufania wynoszą mnie ponad te pospolite plagi, które dotknąć mogą tylko lud”. Jeśli mówiono księciu, że w umysłach wszyst­kich ludzi istnieją jednak idee sprawiedliwości i niesprawiedliwości, mogące być jedynie owocem natury, skoro odnajdywano je jednakowo u wszystkich ludów, nawet u tych, które nie zostały ucywilizowane, odpowiadał na to, że idee te zawsze były względne, że silny zawsze uważał za bardzo sprawiedliwe to, co słaby za niesprawiedliwe, i że wystarczy, by zamienili się oni miejscami, a obaj zmienią zarazem sposób myślenia. Wyciągał z tego wniosek, że naprawdę sprawiedliwe było to, co sprawiało przyjemność, niesprawiedliwe zaś to, co sprawiało przykrość, gdy więc wyciągnął jakiemuś człowiekowi z kieszeni sto ludwików, uczynił rzecz bardzo sprawiedliwą dla siebie, choć okradziony musiałby widzieć to inaczej; wszystkie te idee są więc czysto umowne, i szalony byłby ten, kto dałby się nimi zniewolić. Tego rodzaju wywodami książę uzasadniał wszystkie swe dziwaczne skłonności, a ponieważ był niezwykle sprytny, jego argumenty wydawały się. rozstrzygające. Dostosowując postępo­wanie do własnej filozofii, książę od najwcześniejszej młodości oddawał się bez pohamowania najbardziej niegodnym i najbardziej osobliwym występ­kom. Jego ojciec, przedwcześnie zmarły, pozostawił mu, jak powiedziałem, ogromną fortunę, poczynił wszak zastrzeżenie, aby ze znacznej części tej for­tuny młodzieniec pozwolił przez całe życie korzystać matce. Warunek ten szyb­ko przestał się podobać Blangisowi, i zbrodniarz, widząc, że tylko trucizna mogłaby przeszkodzić w zgodzie na to, natychmiast postanowił zrobić z niej użytek. Rozpoczynając tym karierę w występku, ten łotr nie ośmielił się jed­nak działać samemu: do wykonania egzekucji postanowił nakłonić jedną ze swych sióstr, z którą żył w zbrodniczym związku, wmawiając jej, że w przy­padku powodzenia pozwoli jej korzystać z pewnej części fortuny, przypadają­cej mu w udziale wskutek tej śmierci. Ale młoda osoba brzydziła się takim czynem, i książę, widząc, iż jego sekret, powierzony niewłaściwej osobie, może zostać zdradzony, na poczekaniu zdecydował dołączyć do ofiary także tę, któ­rą chciał uczynić swą wspólniczką. Zawiódł obie do jednej ze swych posiadło­ści, skąd nieszczęsne nigdy nie powróciły. Nic tak nie ośmiela, jak pierwsza bezkarna zbrodnia. Po tej próbie książę zerwał wszelkie hamulce. Gdy ktokol­wiek stawiał jego pragnieniom najmniejsze przeszkody, natychmiast w użycie szła trucizna. Od morderstw z konieczności posunął się wkrótce do morderstw dla przyjemności. Poznał to nieszczęsne odchylenie, które w krzywdzie in­nych każe nam znajdować przyjemności, poczuł, że gwałtowny wstrząs do­znany przez jakiegokolwiek adwersarza przenosi na wszystkie nasze nerwy drżenie, którego siła, drażniąc pierwiastki życiowe, przepływające przez te nerwy, zmusza je do uciskania nerwów głównych, i wytworzenia wskutek drga­nia tego, co zwie się doznaniem rozkoszy. Dlatego zaczął popełniać kradzie­że i zbrodnie, kierując się wyłącznie zasada rozpusty i libertynizmu, tak jak inny, ażeby rozpalić te same namiętności, zadowala się oglądaniem dziewcząt. Mając dwadzieścia trzy lata związał się z trzema kompanami w występku, któ­rym wpoił swą filozofię, z zamiarem zatrzymania na publicznej drodze powo­zu, zniewolenia zarówno mężczyzn, jak i kobiet, a potem zabicia ich, zawład­nięcia pieniędzmi, z całą pewnością im niepotrzebnymi, i udania się tej samej nocy na bal w Operze w celu zdobycia alibi. Popełnili tę zbrodnię: dwie czaru­jące panny zostały zniewolone i zmasakrowane w ramionach matki, dodano do tego mnóstwo innych okropności, ale nikt nie ośmielił się go podejrzewać. Znudzony uroczą małżonką, daną mu przez ojca przed śmiercią, młody Blan-gis nie omieszkał odesłać jej do cieniów matki, siostry i wszystkich pozosta­łych ofiar, ażeby posiąść dziewczynę dość bogatą, ale zhańbioną publicznie, która, jak doskonale wiedział, była kochanką jego brata. Była to matka Aliny, o której była mowa wcześniej, jednej z aktorek naszej powieści. Druga małżonka, zgładzona wnet podobnie jak pierwsza, ustąpiła miejsca trzeciej, z któ­rą uczynił wkrótce tak, jak z drugą. W towarzystwie mówiono, że to jego po­tężna postura zabiła wszystkie kobiety, a ponieważ owa gigantyczność była jednakowa w każdym aspekcie, książę pozwolił krążyć opinii, która przesła­niała prawdę. Ten przerażający kolos rzeczywiście sprawiał wrażenie Herkulesa lub centaura. Książę miał pięć stóp jedenaście cali, członki silne i sprę­żyste, żywe ruchy, mocne nerwy... Dodajcie do tego męską i dumną postawę, ogromne czarne oczy, piękne ciemne brwi, orli nos, piękne zęby, wygląd zdro­wy i świeży, szerokie ramiona, barczyste, choć doskonale zbudowane plecy, piękne biodra, wspaniałe pośladki, najpiękniejsze na świecie nogi, żelazny charakter, siłę konia i członek prawdziwego muła, zadziwiająco włochaty, ob­darzony zdolnością rozlewania spermy tak często, jak książę zapragnął, nawet wówczas, gdy miał piętnaście lat, niemal ciągłą erekcję członka, mierzącego dokładnie osiem cali obwodu na dwanaście długości, a będziecie mieć por­tret księcia de Blangisa, jak gdyby narysowany przez was samych. Ale jeśli to arcydzieło natury było gwałtowne w swych pragnieniach, czymże się sta­wało, wielki Boże! gdy ukoronowało je upojenie rozkoszą? Nie był to już człowiek, lecz wściekły tygrys. Nieszczęsny, ku komu zwrócił on wówczas swe namiętności. Z jego piersi wyrywały się okropne przekleństwa i przeraża­jące krzyki, oczy zdawały się płonąć, pienił się, rżał, mógłby uchqdzić za sa­mego boga lubieżności. Bez względu na to, jakim rozkoszom się oddawał, jego ręce nieuchronnie wpadały w obłęd, i niejednokrotnie widziano, jak w chwili orgazmu wprost dusił kobietę. Gdy przychodził do siebie, miejsce upojenia zajmował całkowity brak zainteresowania nikczemnościami, jakich się właśnie dopuścił, a z tej obojętności, z tego rodzaju apatii niemal natych­miast rodziły się nowe iskry rozkoszy. Książę w młodości spuszczał się do osiemnastu razy dziennie, a przy ostatnim nie był bardziej wyczerpany niż przy pierwszym. Mimo jego pięćdziesiątki, siedem czy osiem wytrysków w takim samym okresie czasu wcale go jeszcze nie przerażało. Od blisko dwudziestu pięciu lat przyzwyczaił się do sodomii pasywnej i wytrzymywał ataki z takim samym wigorem, z jakim sam je przypuszczał chwilę później, gdy spodobało mu się zmienić rolę. Wygrał zakład o to, że wytrzyma pięćdziesiąt pięć sztur­mów jednego dnia. Obdarzonemu, jak powiedzieliśmy, nadzwyczajną siłą, wystarczyła jedna ręka do zniewolenia dziewczyny; wielokrotnie tego dowiódł. Założył się raz, że udusi konia nogami, i w określonym przezeń momencie zwierzę padło. Jego wybryki przy stole jeszcze przewyższały, jeśli to w ogóle możliwe, ekscesy łóżkowe. Niepojęte, jakie ilości jedzenia pochłaniał. Jadał regularnie trzy posiłki, wszystkie bardzo obfite i bardzo długotrwałe, a j ego zwykłą miarą było dziesięć butelek burgunda, choć wypijał ich aż do trzydzie­stu i zakładał się z każdym, kto by chciał, że dojdzie nawet do pięćdziesięciu. Ale jego pijaństwo nabrało zabarwienia namiętności, gdy bowiem likiery lub wina rozpaliły mu głowę, wpadał w szał i trzeba było go wiązać. A przy tym wszystkim, któż by powiedział? to prawda, że dusza często niezbyt odpowiada dyspozycjom cielesnym: rezolutne dziecko przeraziłoby tego kolosa, kiedy bowiem dla pozbycia się wroga nie mógł już użyć podstępu lub zdrady, stawał się nieśmiały i tchórzliwy, a myśl o nawet najmniej niebezpiecznej walce, ale przy równych siłach, zmuszała go do ucieczki na koniec świata. Brał wszak zgodnie ze zwyczajem udział w jednej lub dwu kampaniach, ale do tego stop­nia okrył się hańbą, że natychmiast porzucił służbę. Uzasadniając swą nie-godziwość równie sprytnie, co bezczelnie, twierdził otwarcie, że ponieważ tchórzostwo jest tylko pragnieniem zachowania życia, nie można ludziom roz­sądnym czynić z niego zarzutu.

Zachowując dokładnie te same cechy duchowe i dopasowując je do istoty fizycznej znacznie pośledniejszej niż ta, która dopiero co została nakreślona, mielibyśmy portret BISKUPA DE***, brata księcia de Blangisa. Ten sam mrok w duszy, ta sama skłonność do zbrodni, ta sama pogarda dla religii, ten sam ateizm, to samo szelmostwo, umysł jednak bardziej lotny, więcej sprytu i zręcz­ności w rzucaniu się na ofiary, ale figura drobna i wątła, nieduży wzrost, nad­wątlone zdrowie, nerwy bardzo delikatne, ogromne wyszukanie w przyjemno­ściach, przeciętne zdolności, członek bardzo pospolity, a nawet mały, ale oszczę­dzany z taką zręcznością i zawsze tracący tak niewiele, że bezustannie rozpalona wyobraźnia czyniła biskupa zdolnym do rozkoszowania się przyjemnościami równie często, jak jego brat, a przy tym zmysły tak subtelne, tak nadzwyczaj wrażliwe nerwy, iż w momencie wytrysku często mdlał i niemal zawsze tracił przytomność. Biskup miał czterdzieści pięć lat, bardzo delikatne rysy twarzy, dość ładne oczy, ale brzydkie usta i zęby, ciało białe, pozbawione zarostu, po­śladki małe, ale zgrabne, a członek pięć cali obwodu na dziesięć długości. Ubóstwiając sodomię aktywną i pasywną, a zwłaszcza tę ostatnią, całe życie służył swym tyłkiem, i przyjemność ta, która nigdy nie wymagała wielkiego nakładu sił, najlepiej odpowiadała jego niewielkim możliwościom. O pozo­stałych jego upodobaniach opowiemy w innym miejscu. Co do przyjemności stołu, to posuwał się niemal równie daleko jak jego brat, ale bardziej się tym delektował. Jego Wielebność, taki sam zbrodniarz jak jego starszy brat, doko­nywał zresztą podobnych wyczynów, które bez wątpienia stawiały go na rów­ni z przed chwilą odmalowanym bohaterem, inicjatorem słynnych wyczynów. Poprzestaniemy na jednym; wystarczy powiedzieć, co uczynił, ażeby pokazać czytelnikowi, do czego taki człowiek był zdolny, co potrafił i czego mógł do­konać.

Jeden z jego przyjaciół, człowiek szalenie bogaty, miał niegdyś miłost­kę z dziewczyną wysoko urodzoną, która dała mu dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca. Nie mógł jej jednak poślubić, i panna została żoną innego. Kocha­nek tej nieszczęsnej zmarł młodo, lecz jako posiadacz ogromnej fortuny. Nie mając nikogo bliskiego, o kogo by się troszczył, postanowił zostawić cały

[...]

kich wyczynów, że bez wątpienia zadziwią one sławniej szych żarłoków. Od dziesięciu lat Curval nie pełnił już swej funkcji, nie tylko nie był w stanie, ale gdyby nawet mógł, to i tak poproszono by go, jak sądzą, o rezygnację.

Curval wiódł życie bardzo libertyńskie, bliskie były mu wszystkie ro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin