A. i B. Strugaccy - Spotkanie.pdf
(
63 KB
)
Pobierz
Microsoft Word - A. i B. Strugaccy - Spotkanie
Arkady & Borys Strugaccy
Spotkanie
Aleksander Kostylin stał przy swoim ogromnym biurku i przegl
dał l
ni
ce fotogramy.
– Witaj, Lin – powiedział Łowca. Kostylin uniósł łys
głow
i zawołał:
– O! Home is the sailor, home from sea!
– And the hunter is home from the hlll – odpowiedział Łowca. U
cisn
li si
.
– Co masz dla mnie ciekawego tym razem? – rzeczowo zapytał Kostylin. – Przyleciałe
prosto z Jajły?
– Tak, z Tysi
ca Oparzelisk. – Łowca zasiadł w fotelu i wyci
gn
ł nogi przed siebie. – A ty wci
tyjesz i łysiejesz, Lin. Zgubi ci
ten
siedz
cy tryb
ycia, wspomnisz jeszcze moje słowa. Nast
pnym razem zabior
ci
z sob
.
Kostylin z zatroskan
min
obmacał swój wielki brzuch.
– Tak – powiedział. – Baronowie starzej
si
, baronowie tyj
... Wi
c co mi przywiozłe
?
– Nic szczególnego, Lin.
adnych rewelacji. Z dziesi
w
y dwustrunowych, kilka nie znanych gatunków wielo – muszlowych
mi
czaków... Mog
przejrze
? – Łowca wzi
ł z biurka plik fotografii.
– Przywiózł to jeden debiutant. Znasz go?
– Nie. – Łowca ogl
dał zdj
cia. – Zupełnie nie
le. To, oczywi
cie, Pandora?
– Masz racj
. Pandora. Gigantyczny rakopaj
k. Wyj
tkowo wielki egzemplarz.
– Tak – powiedział Łowca wpatruj
c si
w ultrad
wi
kowy karabin wsparty dla porównania rozmiarów o nagi
ółty brzuch rakopaj
ka.
– Nie
le jak na pocz
tkuj
cego. Ale widywałem ju
wi
ksze sztuki. Ile razy strzelał?
– Mówi,
e dwa razy. I za ka
dym razem w centralny splot nerwowy.
– Nale
ało strzela
igł
anestetyczn
. Chłopczyk troszk
si
zdenerwował. – Łowca z u
miechem patrzył na zdj
cie, na którym przej
ty
my
liwy dumnie wspierał nog
na martwym potworze. – No, dobrze, a co słycha
u ciebie w domu?
Kostylin machn
ł r
k
.
– Istny urz
d stanu cywilnego. Wszyscy si
eni
. Marta wyszła za m
za hydrologa.
– Która Marta? – zapytał Łowca. – Wnuczka?
– Prawnuczka, Paul! Prawnuczka!
– Tak – powiedział Łowca. – Baronowie si
starzej
. – Odło
ył zdj
cia na biurko i wstał. – No có
, ja ju
chyba sobie pójd
.
– Znowu? – z niezadowoleniem zapytał Kostylin. – Mo
e ju
starczy?
– Nie, Lin. Tak trzeba. Spotkamy si
tam gdzie zawsze.
Łowca kiwn
ł głow
i wyszedł. Zszedł do parku i skierował si
w stron
pawilonów. Jak zwykle w Muzeum było bardzo tłumnie.
Ludzie spacerowali po alejkach obsadzonych pomara
czowymi palmami z Wenus, gromadzili si
wokół terrariów i przy wypełnionych
przezroczyst
wod
basenach, w wysokiej trawie pomi
dzy drzewami biegały dzieci – bawiły si
w „ciepło – zimno – Mars”. Łowca
przystan
ł, by na nie popatrzy
. Była to ogromnie pasjonuj
ca zabawa. Bardzo dawno temu z Marsa przywieziono na Ziemi
mimikrodony, ogromne jaszczury o melancholijnym usposobieniu, wspaniale przystosowane do nagłych przemian w otaczaj
cym je
rodowisku – idealnie opanowały umiej
tno
mimikry. W parku Muzeum korzystały z całkowitej swobody. Dzieci zabawiały si
odnajdywaniem mimikrodonów – wymagało to niemałej spostrzegawczo
ci i zr
czno
ci – a nast
pnie przeci
gały zwierzaki z miejsca
na miejsce,
eby zobaczy
, jak mimikrodony zmieniaj
kolor. Jaszczury były wielkie i ci
kie. Dzieci wlokły je po ziemi trzymaj
c za
skór
na karku. Mimikrodony nie protestowały. Wygl
dało na to,
e zabawa sprawia im przyjemno
.
Łowca min
ł ogromn
przezroczyst
kopuł
chroni
c
terrarium „Ł
ka z planety Ru
ena”. Pod kopuł
na bladej niebieskawej trawie
skakały i walczyły z sob
zabawne remby, gigantyczne, ol
niewaj
co kolorowe owady, troch
podobne do ziemskich koników polnych.
Łowca przypomniał sobie, jak to dwadzie
cia lat temu po raz pierwszy polował na Ru
enie. Siedział w zasadzce przez trzy doby
oczekuj
c na pojawienie si
jakiegokolwiek zwierz
cia, a ogromne t
czuj
ce remby skakały dokoła i siadały na lufie jego karabinu. Przy
„Ł
ce” zawsze pełno było ludzi, poniewa
remby s
prze
liczne i ogromnie pocieszne.
Nie opodal wej
cia do centralnego pawilonu Łowca zatrzymał si
przy balustradzie okalaj
cej gł
boki okr
gły basen – studni
. W
basenie, w
wiec
cej liliowym
wiatłem wodzie, bezustannie kr
yło długie kudłate zwierz
– ichtiomammal, jedyny znany
przedstawiciel ciepłokrwistych, oddychaj
cy skrzelami. Ichtiomammal bez przerwy był w ruchu, pływał zataczaj
c koło i przed rokiem,
i przed pi
cioma laty, i przed czterdziestoma, kiedy Łowca zobaczył go po raz pierwszy. Ichtiomammala z ogromnym trudem schwytał
sławny Saillieu. Saillieu od dawna jest trupem,
pi wiecznym snem gdzie
w d
unglach Pandory, a jego ichtiomammal ci
gle jeszcze
zatacza kr
gi w liliowej wodzie basenu.
W westybulu pawilonu Łowca znowu zatrzymał si
i przysiadł na chwil
w lekkim foteliku stoj
cym w k
cie.
rodek jasno
o
wietlonej sali zajmowała wypchana lataj
ca pijawka – „sora – tobu chiru” (
wiat zwierz
cy Marsa, System Słoneczny, typ
wielostrunowce, gromada skórodyszne, rz
d, rodzina, gatunek – „sora – tobu chiru”). Lataj
ca pijawka była jednym z pierwszych
eksponatów w Muzeum Kosmozoologii. Ju
od półtora wieku ten obrzydliwy potwór szczerzył paszcz
przypominaj
c
wielołupinow
szcz
k
koparki, witaj
c ka
dego, kto wchodził do pawilonu. Dziewi
ciometrowy, pokryty tward
l
ni
c
sier
ci
, beznogi, bezoki...
Niegdy
władca Marsa.
�
Tak, ró
nie bywało na Marsie – my
lał Łowca. – Tego si
nie zapomina. Pi
dziesi
t lat temu te bestie prawie całkowicie ju
wyt
pione, nieoczekiwanie znowu si
rozmno
yły i zacz
ły jak za dawnych lat uprawia
korsarstwo na szlakach komunikacyjnych
ł
cz
cych marsja
skie bazy. Wtedy wła
nie przeprowadzono totaln
obław
. Trz
słem si
w crawlerze i prawie niczego nie widziałem
w tumanach piasku, który wzbijały
elazne g
sienice. Z prawa i z lewa p
dziły pustynne czołgi, wszyscy, którzy w nich siedzieli,
zgłosili si
na ochotnika. Jeden z czołgów wjechawszy na wydm
nagle si
przewrócił i ludzie błyskawicznie wysypali si
na piach,
wtedy i my wła
nie wyskoczyli
my z chmury kurzu, a Ermler złapał mnie za rami
i wrzeszczał co
, wskazuj
c przed siebie. Spojrzałem
i zobaczyłem pijawki, setki pijawek – kr
yły nad słonym jeziorem w dolinie mi
dzy wydmami. Zacz
łem strzela
, inni te
zacz
li
strzela
, a Errhler ci
gle jeszcze nie mógł si
upora
z rakietomiotem własnej konstrukcji. Wszyscy na niego krzyczeli, wymy
lali mu i
nawet odgra
ali si
,
e go pobij
, ale nikt nie mógł si
oderwa
od karabinu. Pier
cie
obławy zacie
niał si
i widzieli
my ju
błyski
wystrzałów z crawlerów id
cych z przeciwnej strony, a wtedy Ermler przesun
ł pomi
dzy mn
a kierowc
zardzewiał
rur
swojej
armaty, rozległa si
potworna detonacja i ogłuszony i o
lepiony upadłem ma dno crawlera. Jezioro zasnuł g
sty czarny dym, wszystkie
maszyny stan
ły, ustała strzelanina, a ludzie tylko wrzeszczeli i wymachiwali karabinami. Ermler w ci
gu pi
ciu minut zu
ył cał
posiadan
amunicj
, crawlery podjechały do jeziora, a my wysiedli
my,
eby podobija
wszystko, co jeszcze ocalało po rakietach
Ermlera. Pijawki wiły si
mi
dzy czołgami, rozgniatały je g
sienice, a ja ci
gle strzelałem, strzelałem... Byłem wtedy młody i bardzo
lubiłem strzela
. Niestety, zawsze byłem
wietnym strzelcem i nigdy nie chybiałem. A strzelałem nie tylko na Marsie i nie tylko do
gro
nych drapie
ników. Lepiej by było, gdybym nigdy w
yciu nie brał do r
ki karabinu...
Łowca wstał, przeszedł obok wypchanego potwora i powlókł si
wzdłu
galerii. Musiał wygl
da
nieszczególnie, bo ludzie
zatrzymywali si
i patrzyli na niego zaniepokojeni. Wreszcie podeszła do
jaka
dziewczyna i nie
miało zapytała, czy mo
e mu by
w
czym
pomocna. „Zastanów si
, co mówisz, dziewczyno” – powiedział Łowca. U
miechn
ł si
z wysiłkiem, wsun
ł dwa palce w
kieszonk
kurtki i wyci
gn
ł przecudown
muszl
z Jajły. „To dla ciebie – powiedział – przywiozłem j
z bardzo daleka”. „Bardzo
le
pan wygl
da” – powiedziała dziewczyna. „Nie jestem ju
młody, córeczko – odparł Łowca. – My, starzy, rzadko kiedy dobrze
wygl
damy. Zbyt wielki ci
ar musz
d
wiga
nasze dusze”.
Dziewczyna z pewno
ci
go nie zrozumiała, ale te
Łowca bynajmniej tego nie pragn
ł. Pogłaskał j
po głowie i poszedł dalej. Tylko,
e teraz wyprostował ramiona, starał si
trzyma
prosto i ludzie wi
cej si
za nim nie ogl
dali.
„Tego mi jeszcze brakuje,
eby dziewcz
ta si
nade mn
litowały – my
lał. – Zupełnie si
rozkleiłem. Chyba ju
nie powinienem
wraca
na Ziemi
. Powinienem na zawsze pozosta
na Jajle, zamieszka
na brzegu Tysi
ca Oparzelisk i zastawia
aki na rubinowe
w
gorze. Nikt nie zna lepiej ode mnie Tysi
ca Oparzelisk, tam byłbym na swoim miejscu. Jest tam wiele zaj
dla my
liwego, który
nigdy nie strzela...”
Łowca stan
ł. Zawsze zatrzymywał si
w tym miejscu. W podłu
nej szklanej skrzynce na kawałkach szarego piaskowca stała na trzech
parach rozcapierzonych krzywych nóg pomarszczona, niepozorna, szarawa jaszczurka. W
ród zwiedzaj
cych szary sze
cionóg nie
wywoływał
adnych emocji. Tylko niewielu znało niezwykł
histori
pomarszczonego gada. Ale Łowca j
znał i ilekro
tu przystan
ł,
zawsze ogarniał go religijny nieomal zachwyt dla niepokonanej siły
ycia. Jaszczurka ta została upolowana w odległo
ci dziesi
ciu
parseków od Sło
ca, nast
pnie spreparowana, wypchana i ustawiona tu, w Muzeum. Stała tak w gablocie przez dwa lata. I nagle
pewnego pi
knego dnia na oczach tłumu zwiedzaj
cych z pomarszczonej szarej skóry wylazły dziesi
tki male
kich zwinnych
sze
cionogów. Co prawda w ziemskiej atmosferze wszystkie natychmiast pogin
ły, spaliły si
w nadmiarze tlenu, ale szum si
podniósł
ogromny i zoologowie do dzi
ci
gle jeszcze si
głowi
, jak w ogóle mogło do tego doj
. Zaprawd
,
ycie jest tym jedynym, przed
czym warto schyli
czoło...
Łowca spacerował po galeriach przechodz
c z pawilonu do pawilonu. Ostre afryka
skie sło
ce, dobre, gor
ce sło
ce Ziemi o
wietlało
oblane szklistym plastykiem zwierz
ta zrodzone pod innymi sło
cami, o setki miliardów kilometrów st
d. Łowca znał prawie wszystkie,
widywał je wiele razy i nie tylko w Muzeum. Niekiedy zatrzymywał si
przed nowymi eksponatami, odczytywał dziwaczne nazwy
dziwacznych zwierz
t i znajome nazwiska my
liwych. „Malta
ska szpada”, „Kropkowany jo”, „Wielki tsin – lin”, „Mały tsin – lin”,
„Kapucyn błonkonogi”, „Czarne straszydło”, „Łab
d
królewna”... Simon Kreutzer Władimir Babkin, Bruno Belliard, Nioolas Drouoł,
Jean Saillieu – junior... Łowca znał ich wszystkich i był teraz spo
ród nich najstarszy, cho
nie miał mo
e najwi
cej szcz
cia. Ale
szczerze si
ucieszył, kiedy Saillieu – junior złowił wreszcie łuskowatego skrytoskrzela, kiedy Wołodia Babkin dostarczył na Ziemi
ywego mi
czaka szybownika, a Bruno Belliard ustrzelił w ko
cu na Pandorze nosogarba z biał
błon
, na którego polował od wielu
lat...
Wreszcie Łowca dotarł do dziesi
tego pawilonu, w którym było niejedno jego własne trofeum. Zatrzymywał si
teraz przy ka
dej
prawie gablocie, wspominał. „Oto »Lataj
cy dywan«, niekiedy zwany równie
»Spadaj
cym li
ciem«. Przez cztery dni nie mogłem
wpa
na jego trop. To było na Ru
enie, gdzie tak rzadko padaj
deszcze, gdzie dawno, dawno temu zgin
ł znakomity zoolog Ludwik
Porta. »Lataj
cy dywan« porusza si
bardzo szybko i ma wy
mienity słuch. Nie mo
na na niego polowa
z pojazdu, trzeba go tropi
dniem i noc
, szukaj
c ledwie widocznych oleistych
ladów na li
ciach drzew. Wytropiłem go i od tej pory nikomu innemu ju
si
to nie
udało. Saillieu, który bardzo mi tego zazdro
cił, cz
sto pó
niej mawiał,
e to był czysty przypadek” – Łowca z dum
dotkn
ł
wygrawerowanych na tabliczce liter: „Schwytał i spreparował P. Gniedych”. „Strzelałem do niego cztery razy i ani razu nie chybiłem,
ale on
ył jeszcze, kiedy spadał na ziemi
łami
c gał
zie zielono – piennych drzew. To było za czasów, kiedy jeszcze strzelałem...”
A oto
lepy potwór z przesyconych ci
k
wod
bagien Władysławy.
lepy i bezkształtny. Nikt nie wiedział naprawd
, jaki mu nada
kształt, kiedy wypychano skór
, wreszcie posłu
ono si
najbardziej udan
fotografi
. Goniłem go przez bagniska do brzegu, na którym
zastawiłem kilka pułapek, wpadł do jednej z nich i długo potem ryczał wij
c si
w czarnej cieczy. Trzeba było a
dwóch wiader beta –
nowokainy,
eby go wreszcie u
pi
. To było całkiem niedawno, mo
e dziesi
lat temu, wtedy ju
nie strzelałem... „To jest przyjemne
spotkanie”.
Im dalej zagł
biał si
Łowca w galerie dziesi
tego pawilonu, tym powolniejsze stawały si
jego kroki. Dlatego,
e bardzo nie chciał i
dalej. Dlatego,
e nie mógł nie i
dalej. Dlatego,
e zbli
ało si
spotkanie najwa
niejsze. I z ka
dym krokiem przybierało na sile
uczucie beznadziejnego niepokoju. A zza szkła ju
mu si
przygl
dały okr
głe białe oczy.
Jak zwykle podszedł do niewielkiej gabloty i przede wszystkim przeczytał napis na tabliczce, napis, który od dawna znał na pami
:
„Zwierz
cy
wiat planety Crookesa, system Gwiazdy EN 92, typ – kr
gowce, gromada, rz
d, rodzina, gatunek – trójpalczak czteror
ki.
Upolował P. Gnie – dych. Spreparował dr A. Kostylin”. Potem Łowca podniósł oczy.
W przeszklonej gablocie na pochyło ustawionej, gładko wypolerowanej desce le
ała mocno spłaszczona wzdłu
osi poziomej głowa,
naga i czarna, z płaskim owalem twarzy. Skóra na przedniej cz
ci głowy była gładka i napi
ta jak na b
bnie, nie było warg, nie było
czoła, nie było nozdrzy. Były tylko oczy. Okr
głe, białe, o niezwykle szeroko rozstawionych male
kich czarnych
renicach. Prawe było
lekko uszkodzone i to nadawało martwemu spojrzeniu dziwaczny wyraz. Lin był znakomitym fachowcem – dokładnie taki sam wyraz
oczu miał trójpalczak, kiedy Łowca po raz pierwszy pochylił si
nad nim w g
stej mgle. Dawno to było temu...
To było przed siedemnastu laty. „Dlaczego to si
musiało sta
? – pomy
lał Łowca. – Przecie
wcale nie zamierzałem tam polowa
.
Crookes stwierdził przecie
,
e na planecie nie ma wy
szych form
ycia, znaleziono tylko bakterie i raczki l
dowe. Niemniej kiedy
Saunders poprosił mnie,
ebym zbadał okolic
, zabrałem na wszelki wypadek karabin....”
Nad kamiennymi osypiskami wisiała mgła. Wschodziło wła
nie male
kie czerwone sło
ce – czerwony karzeł EN 92 – i wydawało si
,
e mgła jest purpurowa. Pod mi
kkimi g
sienicami łazika osypywały si
kamienie, z mgły wynurzały si
po kolei niewysokie ciemne
skałki. Potem co
si
na szczycie jednej takiej skałki poruszyło i Łowca zatrzymał łazika. Z tej odległo
ci trudno było zobaczy
zwierz
,
a do tego jeszcze ta mgła i to niesamowite o
wietlenie. Ale Łowca miał znakomite oko i był do
wiadczonym my
liwym. Było dla niego
oczywiste,
e po skałce maszeruje jakie
spore zwierz
, i Łowca ucieszył si
,
e zabrał ze sob
bro
. „Zrobimy z Crookesa balona” –
pomy
lał wesoło. Otworzył klap
włazu, ostro
nie wysun
ł luf
karabinu na zewn
trz, wycelował. W chwili gdy mgła nieco przerzedła i
garbata sylwetka zwierz
cia ostro zarysowała si
na tle czerwonawego nieba – strzelił. I natychmiast z miejsca, w którym znajdowało si
zwierz
, buchn
ł o
lepiaj
cy fioletowy błysk. Rozległ si
gło
ny trzask, a potem jaki
przeci
gły syk. Potem zza
lebu uniosły si
kł
by
szarego dymu i przyciemniły ró
ow
mgł
.
Łowca bardzo si
zdziwił. Doskonale pami
tał,
e/załadował karabin igł
anestetyczn
, która w
adnym razie nie mogła spowodowa
takiego wybuchu. Po kilkuminutowym namy
le wyszedł z tankietki i udał si
na poszukiwanie zdobyczy. Znalazł j
tam, gdzie
spodziewał si
j
znale
– na kamiennym osypisku pod skał
. Było to istotnie czworono
ne albo czworor
kie zwietrz
wielko
ci
du
ego doga, ale tak straszliwie poparzone i okaleczone,
e Łowca znowu si
zdumiał na widok masakry, któr
spowodowała zwykła
anestetyczn
igła. Trudno było sobie teraz nawet wyobrazi
, jaki mógł by
pierwotny wygl
d zwierz
cia. Stosunkowo nieuszkodzona
była tylko przednia cz
głowy – płaski owal, obci
gni
ty gładk
skór
i białe zagasłe oczy.
Na Ziemi upolowanym zwierz
ciem zaj
ł si
Kostylin. Po tygodniu zawiadomił Łowc
,
e jego zdobycz jest bardzo uszkodzona i nie
stanowi
adnej rewelacji – chyba
e b
dzie si
j
traktowało jako dowód istnienia wy
szych form
ycia w systemach planetarnych
czerwonych karłów – i poradził Łowcy, aby w przyszło
ci z termitowymi nabojami obchodził si
ostro
niej. „Mo
na by pomy
le
,
e
strzelałe
do niego ze strachu – powiedział rozdra
niony – zupełnie jak gdyby zamierzało na ciebie napa
”. „Ale
ja
wietnie pami
tam,
e strzelałem do niego igł
” – upierał si
Łowca. – „A ja
wietnie widz
,
e
je trafił termitow
kul
w kr
gosłup” – odpowiedział mu
Lin. Łowca wzruszył ramionami i nie przeczył dłu
ej. Oczywi
cie, ciekawe byłoby dowiedzie
si
, co spowodowało tak
eksplozj
, ale
w ko
cu nie to jest przecie
najwa
niejsze.
„Tak, wtedy si
wydawało,
e to zupełnie nie ma znaczenia – rozmy
lał Łowca. Wci
jeszcze stał zapatrzony w płask
głow
zwierz
cia. – Po
miałem si
z Crookesa, posprzeczałem si
z Linem i zapomniałem o wszystkim. A potem przyszło zw
tpienie, a w
lad
za nim – nieszcz
cie”.
Crookes zorganizował dwie wielkie ekspedycje. Przeszukał na swojej planecie olbrzymie przestrzenie. I nie znalazł ani jednego
zwierz
cia, które przekraczałoby rozmiarami małego raczka. Za to na południowej półkuli, na skalistym płaskowzgórzu odkrył nie
wiadomo czyje pole startowe – okr
gł
płaszczyzn
stopionego bazaltu o
rednicy mniej wi
cej dwudziestu metrów. W pierwszej chwili
to odkrycie wzbudziło zainteresowanie, ale pó
niej okazało si
,
e gdzie
w tym rejonie l
dował Saunders na gwiazdolocie, który
wymagał niewielkiego remontu, i wszyscy o odkryciu Crookesa zapomnieli. Wszyscy oprócz Łowcy. Poniewa
ju
w tym czasie
zrodziły si
pierwsze w
tpliwo
ci.
Kiedy
, przypadkiem, w leningradzkim Klubie Astronautów Łowca usłyszał histori
o tym, jak to na planecie Crookesa omal nie
spłon
ł
ywcem in
ynier pokładowy. Wyszedł na powierzchni
planety z uszkodzon
butl
tlenow
. W butli był przeciek, a atmosfera
planety Crookesa nasycona jest lekkimi w
glowodorami, które gwałtownie reaguj
z tlenem. Na szcz
cie zdołali zerwa
z chłopaka
płon
c
butl
i sko
czyło si
tylko na lekkich poparzeniach. Łowca słuchał tej opowie
ci i przed jego oczyma pojawił si
fioletowy
błysk nad czarn
skałk
.
Kiedy na planecie Crookesa odkryto to nieznane pole startowe w
tpliwo
ci przerodziły si
w straszn
pewno
. Łowca pop
dził do
Kostylina. „Kogo ja zabiłem?! – krzyczał. – To było zwierz
, czy człowiek? Lin, kogo ja zabiłem?” Kostylin słuchał i twarz nabiegała
mu krwi
, wreszcie rykn
ł: „Siadaj! Przesta
histeryzowa
jak stara baba! Jak
miesz tak do mnie mówi
? My
lisz,
e ja, Aleksander
Kostylin, nie jestem w stanie odró
ni
istoty rozumnej od zwierz
cia?” – „Ale to pole startowe!”... – „Sam l
dowałe
na tym
płaskowzgórzu razem z Saundersem...” – „Eksplozja!... Przestrzeliłem mu butl
z tlenem!” – „Nie trzeba było strzela
termitowymi
nabojami w w
glowodorowej atmosferze” – „Nawet gdyby było tak, jak mówisz, to przecie
Crookes nie znalazł tam ani jednego wi
cej
trójpalczaka! Teraz wiem, to był obcy astronauta!” – „Baba! – wrzeszczał Lin. – Histeryczka! Na planecie Crookesa mog
jeszcze przez
najbli
sze sto lat nie znale
ani jednego trójpalczaka! Ogromna planeta, pełna grot i pieczar, dziurawa jak ser szwajcarski! Miałe
po
prostu szcz
cie, głupi durniu, tylko
e nie umiałe
go wykorzysta
, i zamiast zwierz
cia przywiozłe
mi troch
zw
glonych ko
ci!”
Łowca zacisn
ł pi
ci, a
zatrzeszczały stawy.
– Nie, Lin – wymruczał. – Ja ci nie przywiozłem zwierz
cia, przywiozłem ci ko
ci obcego astronauty...
„Ile słów straciłe
niepotrzebnie, Lin! Ile razy mnie przekonywałe
! Ile
razy mi si
wydawało,
e w
tpliwo
ci min
ły raz na zawsze,
e znowu mog
oddycha
spokojnie i nie czu
si
morderc
...
e mog
y
jak wszyscy ludzie. Jak te dzieci, które bawi
si
mimikrodonami... Ale sprytnym sylogizmem nie da si
zabi
zw
tpienia”.
Łowca poło
ył dłonie na przezroczystym pudle ł przywarł twarz
do plastyku.
– Kim jeste
? – zapytał z beznadziejnym smutkiem.
Lin zobaczył go z daleka i jak zawsze zrobiło mu si
ogromnie
al tego
miałego i wesołego niegdy
człowieka, załamanego pod
ci
arem własnego sumienia. Ale Kostylin udał,
e wszystko jest w najlepszym porz
dku,
e wszystko jest równie wspaniałe, jak
wspaniały jest słoneczny dzie
nad Cape Town. Gło
no postukuj
c obcasami podszedł do Łowcy, poklepał go po plecach i umy
lnie
rze
kim głosem zawołał:
– Koniec spotkania! Głodny jestem jak wilk, Polly!
Idziemy teraz do mnie na pyszny obiad! Marta ugotowała dzi
na twoj
cze
prawdziw
ochsenschwanzsuppe! Chod
my, Łowco,
ochsenschwanzsuppe czeka!
– Chod
my – cicho powiedział Łowca.
– Ju
dzwoniłem do domu. Nie mog
si
doczeka
, kiedy ci
zobacz
, marz
o wysłuchaniu twoich opowiada
.
Łowca skin
ł głow
i powoli poszedł w kierunku wyj
cia. Lin popatrzył na jego przygarbione plecy i odwrócił si
. Jego oczy
napotkały martwe spojrzenie oczu zza przezroczystej tafli. „Porozmawiali
cie sobie?” – zapytał w milczeniu Lin. „Tak”. – „Nic mu nie
powiedziałe
”. – „Nie”. Lin spojrzał na tabliczk
... „trójpalczak czteror
ki. Upolował P. Gniedych. Spreparował dr A. Kostylin”. Lin
znowu obejrzał si
na Łowc
i szybko, ukradkiem, dopisał palcem po słowie „czteror
ki” słowo „sapiens”. Na tabliczce nie pozostał
oczywi
cie
aden
lad, ale Lin i tak po
piesznie przetarł j
dłoni
.
Doktorowi Aleksandrowi Kostylinowi te
było ci
ko. On przecie
wiedział z cał
pewno
ci
, wiedział od samego pocz
tku...
Przeło
yła Irena Lewandowska
Plik z chomika:
emohawk
Inne pliki z tego folderu:
A. i B. Strugaccy - Poniedzialek zaczyna sie w sobote.pdf
(1201 KB)
A. i B. Strugaccy - Z zewnatrz.pdf
(100 KB)
A. i B. Strugaccy - Spotkanie.pdf
(63 KB)
A. i B. Strugaccy - Bajka o trojce.pdf
(364 KB)
A. i B. Strugaccy - Bialy stozek Alaidu.pdf
(136 KB)
Inne foldery tego chomika:
Arkadij i Borys Strugaccy - Piknik na skraju drogi (Stalker)
Arkadij i Borys Strugaccy - Zuk w mrowisku [Audiobook PL]
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin