Zbuntowana - Anne Barbour.doc

(1051 KB) Pobierz

Anne Barbour ZBUNTOWANA

1

Po rzęsistych ulewach, jakie nawiedziły nocą Londyn, budził się Baśnie świeży, letni poranek, roku pańskiego 1817. Świt rozpostarł już jasne sztandary na tle ametystowego nieba, a wschodzące słońce dotknęło kościelnych wież, oblewając je złocistym blaskiem. Wreszcie pierwsze nieśmiałe promienie przekradły się przez zaciągnięte zasłony jednego z eleganckich domów w Mayfair i wydobyły z mroku wspaniałą postać Charlesa Trenta, piątego hrabiego Bythorneitlow - który siedział na skraju łóżka z głową ukrytą w dłoniach.

Na Boga, chyba już był za stary na podobne rzeczy. Wrócił do domu ledwie parę minut temu. Gdy wychodził poprzedniego wieczoru na przyjęcie do Vivienne, zamierzał tam zabawić tylko parę godzin, ale piękna wdowa zażądała, by poświęcił jej znacznie więcej czasu. Doprawdy, stawała się coraz bardziej natarczywa, roszcząc sobie coraz to nowe pretensje do jego czasu i energii oraz sakiewki.

Być może nadeszła już pora, by zakończyć ten romans. Tym bardziej że ostatnio małżonka hrabiego Tenby’ego, tak bardzo przez niego zaniedbywana, poczynała wysyłać do niego nadzwyczaj ciekawe i kuszące sygnały.

Thorne westchnął. Z drugiej jednak strony piękna hrabina, niewąt­pliwie prawdziwy klejnot pośród kobiet, była Jeszcze bardzo młodziutka i niedoświadczona. Może powinien odnowić swoje związki z Marią Stafford? Była wprawdzie trochę samolubna i oschła wobec innych, ale posiadała też pewne zalety - poza grzecznym i uprzejmym mężem - miała około trzydziestki, niemal dokładnie tyle co on, świetnie się z nią rozmawiało i doskonale czuł się w jej towarzystwie.

Dobry Boże, pomyślał z przestrachem, do czego to doszło? Czyżby istotnie zaczął oceniać swoją kochankę pod tak praktycznym względem? Czyżby ów niepowtarzalny dreszcz towarzyszący osaczaniu każdej nowej ofiary i późniejszym urokom odniesionego zwycięstwa miał nagle ustąpić miejsca chęci... właściwie chęci czego? Przyjaźni? Prychnął. Przyjaciół miał dosyć.

Thorne ponownie skierował myśli ku wdzięcznej osobie hrabiny Tenby, ku jej świeżo rozkwitłemu ciału, pełnym piersiom i krągłym biodrom. Oczyma wyobraźni ujrzał różowy języczek, którym często zwilżała swe pełne, różane wargi - na tę myśl poczuł przyjemny dreszczyk w lędźwiach. Do diabła z przyjaźnią. Nie zapomniał jeszcze, czego przede wszystkim oczekiwał od kobiet - nie była to bynajmniej błyskotliwa rozmowa.

Z tym pokrzepiającym przekonaniem szykował się, by wreszcie spocząć w swym miękkim łóżku, gdy nagle usłyszał lekkie skrobanie do drzwi sypialni, po czym na progu ukazał się gustownie odziany dżentelmen. W jego zachowaniu można było dostrzec zaniepokojenie, które niezbyt pasowało do jego anielskich rysów. W trzęsącej się z podniecenia dłoni dzierżył jakiś papier, który okazał się liścikiem.

- Milordzie - zaszemrała owa zjawa.

- Co tam, Williams? - spytał znużonym głosem Thorne.

- To od panny Chloe, milordzie. Przed chwilą przyniosła to jej służąca.

Pomachał kopertą tuz przed jego nosem, jakby nagle papier zajął się ogniem, wbiegł do sypialni i prawie rzucił listem w swego chlebodawcę.

- Co takiego? - Thorne z niesmakiem spojrzał na zmięty liścik, na którym widniały kleksy i ciemne plamy - najprawdopodobniej ślady łez, którymi cała koperta była wprost usiana.

- Milordzie - przeczytał na głos. - Nie mogę dłużej znosić pańskiego nieustannego i pozbawionego szacunku dla mych uczuć mieszania się w moje życie. - Thorne wzniósł oczy do nieba. - Mój Boże, co za teatralny ton - mruknął do siebie. Tym razem jednak zachował się pan nad wyraz okrutnie. Powtarzam, milordzie, że nie zamierzam dalej być ofiarą pańskich kaprysów i wiązać się z mężczyzną, którego prawie nie znam. Pańska obojętność dla mych uczuć i pogarda dla wszystkiego, co jest dla mnie święte, pchnęły mnie do ucieczki przed pańską tyranią. - Hrabia, tknięty nagłym przeczuciem, spojrzał na swego sługę. - Mój Boże, chyba nie znaczy to, że... - Urwał i wrócił do listu. Oto dlaczego rezygnuję z pańskiej wątpliwej ochrony i uciekam pod skrzydła Osoby, Która Mnie Zrozumie. Proszę nawet nie próbować mnie ścigać, gdyż sama podjęłam to postanowienie. Zresztą i tak mnie pan nie znajdzie.- Podpis był już staranny - Z poważaniem, Chloe Venable.

Thorne wstał i zaklął, długo i soczyście.

- A to szelma! Mogłem się spodziewać, że wymyśli coś takiego. Kiedy wyjechała?

- Nie potrafię powiedzieć, milordzie. Pinkham twierdzi, że musiała to zrobić wczorajszej nocy, kiedyśmy wszyscy... to znaczy - spojrzał z ukosa na swego pana - kiedy większość z nas poszła już spać. Łóżko panienki było nie tknięte.

Thorne ciężko westchnął.

- Cóż, nic tu nie poradzimy. Będę musiał jej poszukać. Ta służąca Chloe - jak jej było, Pinkham? Nie domyśla się, dokąd panienka mogła uciec?

- Nie, milordzie. Nie ma żadnych przyjaciółek w Londynie, a rodzice tych młodych dam na pewno nie pomogliby w podobnym przedsię­wzięciu. Panienka nie ma tu także żadnych bliskich krewnych.

Hrabia zdjął zdobiony koronką halsztuk, kiwając smętnie głową.

- Niech to diabli, Williams. Ta dziewczyna sprawiała mi kłopoty od samego przyjazdu. Jest tu raptem parę miesięcy, a wydaje się, jakby upłynęły lata.

- W istocie, milordzie - odparł sługa, pomagając hrabiemu wyswobodzić się ze zmiętego stroju wieczorowego i przywdziać bardziej odpowiednie dzienne ubranie. - Wziąć na siebie brzemię opieki nad panną... hm, na wydaniu, to dość uciążliwy obowiązek.

Williams uznał za stosowne dyskretnie westchnąć.

- Lepiej będzie, jeśli pójdziesz zaraz obudzić ciotkę Lawinie - rzekł Thorne, wiążąc pod szyją świeży halsztuk. - Ta nowina na pewno uleczy ją ze wszystkich rzekomych migren, ale może cioteczka będzie nam mogła udzielić jakiejś wskazówki, gdzie Chloe postanowiła się ukryć.

Służący skłonił się i opuścił pokój hrabiego, Thorne tymczasem spiesznie udał się do sypialni Chloe, gdzie począł metodycznie przetrząsać wszystkie szuflady i szafki. Na próżno się jednak trudził. Chloe ani myślała zostawiać mu jakiejś wskazówki, która mogłaby go naprowadzić na właściwy trop. Mimo to przeszukanie palisandrowego biureczka, które stało obok łóżka, zostało uwieńczone drobnym sukcesem. W rogu górnej szuflady Thorne znalazł plan jakiegoś miejsca, naszkicowany pośpiesznie i niedbale. Przyglądając mu się uważnie, stwierdził ku swemu rozczarowaniu, że mapka przedstawia okolice jego wiejskiej posiadłości Bythorne Park, leżącej niedaleko Guildford, niecałe dwadzieścia mil od Londynu. Chloe narysowała ją pewnie miesiąc temu, kiedy spędzili tam prawie tydzień. Thorne przypatrzył się bliżej nazwom pobliskich wiosek, starannie wykaligrafowanym na planie. Droga wiła się wokół nich i kończyła się u góry mapki w okolicach pewnej wsi - jakżeż ona się nazywała - Overby? Oddsbeck? Zniecierpliwiony odrzucił kartkę i przez chwilę stał na środku pokoju, mierzwiąc nerwowo swe miękkie, ciemne włosy, które i tak wyglądały, jakby potargał je wicher. Tknięty przeczuciem podbiegi do kominka, lecz pogrzebawszy w popiele doszedł do wniosku, iż wszystko, co w ostatnim czasie znalazło się w palenisku, dawno już spłonęło. Wszystko, poza małym skrawkiem papieru, odrobinę już zwęglonym, który nagły podmuch powietrza ukazał jego oczom.

Doskonale, można było jeszcze odczytać datę - notatka pochodziła sprzed tygodnia. Thorne zorientował się także, że jest to fragment listu do Chloe, którego większą część, niestety, strawiły płomienie.

- ...bardzo się cieszę... - mruczał, próbując odczytać to, co pozostało. - to cudownie, że pani... proszę koniecznie przyjechać... rozumiem pani... Chwileczkę. Proszę koniecznie przyjechać?. - Spojrzał na podpis, ale nie potrafił go odcyfrować. W dole listu zdołał jednak odczytać nagryzmolo­ne Rosemare Cottage, obok zaś widniała nazwa wsi, której również nie mógł odgadnąć. Był prawie pewien, że pierwszą literą jest O albo D - może C, potem idzie M, które równie dobrze mogło być W albo V.

Overcross! - olśniło go nagle.

- Overcross - powtórzył zadowolony. Gdzie słyszał tę nazwę? Odwróciwszy się podniósł mapkę, którą chwilę wcześniej cisnął na podłogę. Tak, był pewien, że nazwa owej wsi w jej górnej części brzmiała właśnie Overcross, ale gdzie słyszał to słowo? Wieś leżała niedaleko posiadłości, była jednak na tyle odległa, że Thorne zupełnie jej nie znał. Mimo to był przekonany, że musiał o niej słyszeć, i to całkiem niedawno.

Przemierzał wzdłuż i wszerz sypialnię, dzierżąc mapkę w jednej, a resztki listu w drugiej dłoni. Nagle jego myśli przerwało gwałtowne otwarcie drzwi sypialni, w których stanęła niska, pulchna dama. Spod krzywo nałożonego czepka wychodziły jej kosmyki rozczochranych siwych włosów.

- Bythorne! Co się stało? Williams powiedział... - Obrzuciła wzrokiem pokój. - Wielkie nieba, więc to wszystko prawda! Uciekła! Och, co za mała niewdzięcznica! Chyba za chwileczkę będę miała atak! Beddoes, prędko moje sole trzeźwiące!

Z dłonią przy swym wydatnym biuście opadła na łóżko, dając rozpaczliwe znaki służącej, która natychmiast wbiegła za nią do pokoju. Thorne podszedł do łóżka i usiadł obok damy.

- Ciociu Lavinio, nie powinnaś tak bardzo się przejmować. Odnajdę ją. No, już dobrze - dodał uspokajającym tonem, gładząc jej dłoń. Ciotka tymczasem nie przestawała użalać się nad wyjątkową perfidią swojej podopiecznej. Lady Lavinia St. John, siostra jego matki, panna lat około pięćdziesięciu, gospodarowała w domu od śmierci jego rodziców, czyli od ładnych paru lat. Była prawdziwą mistrzynią w zarządzaniu domem i od dawna właśnie dzięki niej wszystko w Bythorne Park układało się pomyślnie. Kiedy Thorne poprosił ją, żeby zamieszkała razem z nim w Londynie i pełniła rolę przyzwoitki przy jego przybranej bratanicy, nie wahała się ani przez chwilę. Niestety, ciotka Lavinia nie umiała zyskać posłuchu i Chloe sprytnie to wykorzystywała, niewiele sobie robiąc z dyscypliny, jaką usiłowano jej narzucić. Biedna cioteczka, zadumał się przelotnie Thorne. Nie zasłużyła sobie na podobne traktowanie w jesieni życia. Próbując ją pocieszyć, powtórzył jeszcze kilka razy: „Już dobrze, dobrze”.

Kiedy dama nieco się uspokoiła, a jej oddech wyrównał się, zapytał:

- Nie wiesz przypadkiem, dokąd Chloe mogła pojechać?

Pokręciła głową przygnębiona.

- Czy mówi ci coś nazwa Overcross? Przypuszczam, że to wieś niedaleko na północ od Bythorne Park.

- Overcross, Overcross... - powtarzała ciotka, aż wreszcie błysk przypomnienia rozświetlił jej twarz. - Zgadza się. Chloe chciała tam pojechać wiosną, kiedy byliśmy w Bythorne Park. Mieszka tam pewna kobieta, która... zaczekaj chwileczkę.

Wstała i podeszła do półki z książkami, która wisiała nad biurkiem. Wyciągnąwszy jakiś tom, usiadła z powrotem.

- Tak - ciągnęła, czytając z okładki. - To właśnie ona - Hester Blayne.

Ciotka wręczyła książkę Thorne’owi, który odczytał na głos:

- Apologia praw kobiet. Dobry Boże! - Odrzucił książkę, jakby go oparzyła.

- Znasz to nazwisko? - spytała lady Lavinia.

- Oczywiście że tak - powtórzył wstrząśnięty. - Hester Blayne to jedna z najgłośniej krzyczących przedstawicielek tej przedziwnej nowej rasy, angielskich feministek.

- Zgadza się - skinęła głową ciotka Lavinia, trochę zdumiona jego reakcją. - Oprócz tej książki panna Blayne napisała jeszcze parę innych i we wszystkich nawołuje do walki o poprawę losu kobiet. Napisała też kilka powieści na ten temat. Chloe jest jej wielbicielką. Była na paru jej wykładach tu, w Londynie, a gdy w kwietniu pojechaliśmy do Bythorne Park, robiłam, co mogłam, żeby nie popędziła od razu do domu tej panny, czyli do Overcross.

- Tak, teraz sobie przypominam. - Thorne zacisnął palce. - Całymi dniami suszyła mi głowę, żebym pozwolił jej odwiedzić tę pannę Blayne, chociaż wtedy jej nazwisko niewiele mi mówiło. - Wstał gwałtownie z łóżka. - A więc wiemy już, dokąd mogła uciec, ale, dobry Boże, jak się tam dostała?

- Cóż - odparła ciotka. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby ta diablica wzięła po prostu dorożkę do White Horse Cellars, skąd odjeżdżają dyliżanse do Surrey. Wielkie nieba, Bythorne, przecież nie wzięła ze sobą służącej, pojechała sama jak palec! A jeśli coś się jej przytrafi... Taka młoda dziewczyna podróżująca samotnie... W najlep­szym razie będzie skompromitowana.

- Nie dopuszczę do tego - odrzekł Thorne z surowym wyrazem twarzy. - Jeżeli wyruszę natychmiast, stanę w Overcross jeszcze dziś po południu i przywiozę ją do domu wieczorem, zanim ktokolwiek zacznie coś podejrzewać.

Tak więc niedługo potem pasażerom powozów i przechodniom na Portsmouth Road dane było ujrzeć słynną czerwono-czarną kariolkę hrabiego Bythorne’a, która gnała co koń wyskoczy na południe.

 

Kilka godzin później tego samego dnia pierwsza emancypantka Anglii, panna Hester Blayne, klęczała w ogrodzie obok swego domu położonego tuż za wsią Overcross. Jak na postać tego formatu, była dość niepozorną osóbką, nieco mniej niż średniego wzrostu i bardzo drobną. Pasma ciemnych włosów, które wymykały się spod prostego płóciennego czepka, wiły się wokół zaskakująco młodej twarzy - zadarty nosek i pełny, okrągły podbródek z pewnością nie pasowały do dwudziestu ośmiu lat. Zresztą w tym momencie szczególnie trudno byłoby określić jej wiek. Miała na sobie praktyczną i wygodną suknię z muślinu oraz równie wygodne i solidne buty. Z wielką energią i entuzjazmem plewiła właśnie ogród.

Praca w ogrodzie zajęła jej niemal całe popołudnie i pannie Blayne zaczynało już doskwierać ostre słońce, odurzały ją również intensywne zapachy lata. Usłyszawszy jakiś hałas koło domku, uniosła głowę.

- Hester! - Przy drzwiach stała starsza kobieta, rozglądając się wokół wzrokiem zamglonym od upału.

- Tu jestem, Larkie! Chodź, zobacz, jak sobie świetnie radzę.

- Święci pańscy, dziecko, siedzisz na dworze od paru godzin. Dlaczego nie kazałaś zrobić tego tej nowej służącej? Mówiłaś, że chcesz pracować nad książką.

Hester wstała z klęczek i przeciągnęła się z lubością, czując w mięśniach przyjemne zmęczenie.

- Perkins pomagała dziś cały dzień kucharzowi, a ja miałam po prostu ochotę skorzystać z tak pięknego dnia. Zresztą książka jest na ukończeniu i mogłam sobie powagarować.

Starsza pani uśmiechnęła się z czułością i powiedziała:

- Lepiej jednak wejdź do domu. Pewnie niedługo pojawi się tu żona pastora. Obiecała, że zatrzyma się tu wracając ze wsi i przywiezie mi Jedwabnych nici do wyszywania.

- Za minutkę będę gotowa, Larkie. Chcę tylko skończyć tę grządkę.

Panna Larkin nic nie odrzekła, tylko raz jeszcze uśmiechnęła się i weszła do domu.

Hester z zadowoleniem - wróciła do swego zajęcia. Pomyślała nie bez satysfakcji, że nigdy dotąd jej życie nie układało się tak dobrze. Niebywale szybko pokonała imponującą drogę: od mamie opłacanej guwernantki, którą była we wczesnej młodości, przez żarliwy bunt przeciw podłemu traktowaniu kobiet w Anglii, aż doszła do dzisiejszej stawy - głównej rzeczniczki feminizmu w całym królestwie. Jej sukcesy w literaturze i życiu publicznym nareszcie pozwoliły jej uniezależnić się finansowo od rodziny.

Skrzywiła się na wspomnienie słów, jakie usłyszała miesiąc temu od swego brata.

- Doprawdy, Hezzie, umywam ręce od twoich spraw - powiedział wtedy. - Jeśli dalej będziesz wystawiać nas na pośmiewisko, będę zmuszony zerwać z tobą wszelkie kontakty. Czy wiesz, jak się czuję, kiedy wytykają mnie palcami i mówią: „Patrz, idzie sir Barnaba Blayne. Porządny człowiek, tylko ma obłąkaną siostrę”.

Odrzekła mu znużonym głosem:

- Barney, zrobisz, co będziesz uważał za stosowne. Przez dziesięć lat nie przyjęłam od ciebie ani pensa, nie zamierzam też korzystać z twojej wątpliwej pomocy kiedyś w przyszłości. Jeżeli tak bardzo przejmujesz się tym, co mówią ludzie, dlaczego po prostu nie zostawisz mnie w spokoju?

W jasnoszarych oczach brata zamigotało święte oburzenie.

- Dlatego, u diabła, że wciąż jesteś moją siostrą, Hezzie, i nie podoba mi się, że inni doskonale bawią się twoim kosztem, a ty nic sobie z tego nie robisz.

Ta uwaga do tego stopnia rozbawiła Hester, że wybuchnęła śmiechem.

- Rzeczywiście, nic sobie z tego nie robię. Być może cię to zdziwi, Barney, ale w Anglii mieszka mnóstwo ludzi, którzy z wielkim uznaniem wyrażają się o mojej pracy.

- Nie ma wśród nich nikogo znaczącego - odparł natychmiast Barney, grzebiąc tym samym wszelką nadzieję na zgodę między nimi, jaka przez chwilę zdawała się rysować. Od tej pory już się z nim nie widziała; ani z jego nieznośną żoną Belindą, ani ze swymi dwiema siostrami, które zawsze były posłuszne sir Barnabie.

Niechże już tak będzie, skoro nie może być inaczej, pomyślała Hester. W małym domku na wsi było jej całkiem dobrze, była szczęśliwa pośród książek i przyjaciół, do których zaliczali się najwięksi intelektualiści epoki. Miała także Larkie. Błogosławiła dzień, w którym zebrała dość pieniędzy, by sprowadzić do siebie dawną nianię z ponurego mieszkania w mało reprezentacyjnej części Londynu.

Hester uśmiechnęła się do swych myśli, po chwili jednak uśmiech zamarł na jej ustach. Nie wszystko układało się tak doskonale: wśród blasków wiejskiego życia czaił się niewielki cień - może nawet wcale nie tak mały. Spadek po ciotce, która miała do niej słabość, i pieniądze, które zarobiła za książki i wykłady, wystarczały wprawdzie na bieżące wydatki, ale miała też na głowie inne koszty, które przepełniały ją ciągłą troską. Na przykład spłata hipoteki domu. Same raty nie były tak wysokie, lecz co miesiąc dochodziła do wniosku, że aby płacić regularnie, musi rezygnować z innych wydatków. Dach był już tak połatany, iż stało się jasne, że wkrótce trzeba go będzie wymienić. Komin nie był czyszczony od dawna, a Larkie należało sprawić nowe okulary.

Westchnęła. Może powinna była wziąć się do nowej powieści zamiast pisać dzieło filozoficzne? Miała już na swym koncie trzy powieści, które niespodziewanie odniosły wielki sukces, a kolejny tom traktujący o ciężkiej doli kobiet w Anglii, nawet gdyby wzbudził zainteresowanie wśród sporej liczby czytelników, nie przyniesie jej nawet połowy zysku, jaki mogła mieć z powieści. Nie było jeszcze za późno, by przerwać pracę nad dziełem zatytułowanym Kobiety jako klasa niższa, i zasiąść do pisania lżejszej książki, ale Hester czuła się w obowiązku napisać rzecz bardziej poważną.

Hester podniosła się z klęczek na pięty i poczęła wycierać dłonie powalane ziemią. Chwilę pozostała w tej pozycji, wciąż myśląc o sprawach finansowych. Obiecała wydawcy skończyć Kobiety jako klasa niższa w rekordowym terminie, by zacząć pisanie kolejnej książki, która miała być w modnym stylu powieści gotyckiej i, jak zapewniał wydawca, miała przynieść im obojgu zawrotne zyski. Z zasady czuła wstręt do tego gatunku, lecz...

- Hej tam, dziewczyno! Biegnij co tchu do domu i sprowadź tu swoją panią!

Głęboko zamyślona Hester nie usłyszała turkotu nadjeżdżającego powozu, ale na dźwięk tego rozkazującego i nie znoszącego sprzeciwu męskiego głosu aż podskoczyła. Dobry Boże, czy ten człowiek zwracał się do niej?

- Mówię do ciebie! Chcę rozmawiać z panią tego domu!

Z płonącym okiem Hester odwróciła się i ujrzała potężną postać mężczyzny, na twarzy którego malował się gniew.

2

Nieznajomy wysiadł ze swej niezmiernie szykownej sportowej dwukółki i pchnął zdecydowanie furtkę, która odbiła się z hukiem od słupka. Gdy Hester podniosła się znad grządek i stanęła twarzą w twarz z intruzem, stwierdziła, że pomyliła się w swych przypusz­czeniach. Chociaż istotnie odznaczał się wysokim wzrostem, nie był wcale tak potężny, jak jej się z początku wydawało. To tylko złość, której najwidoczniej nie umiał pohamować, sprawiła, że zdawał się górować nad Hester. Właściwie, gdyby nie ów gniew i pogarda, które wykrzywiały grymasem jego twarz, można by uznać, że jest niezwykle przystojnym mężczyzną. Był ubrany zgodnie z najnowszą modą: od czubka cylindra z wywiniętym rondem po podeszwy heskich butów z cholewami, wypolerowanych do oślepiającego połysku. Jego włosy, czarne jak krucze skrzydło, opadały łagodną falą na kołnierz, a spod równie czarnych brwi spoglądały na nią smoliste, przenikliwe oczy. W tej chwili oczy te były rozświetlone ukośnymi promieniami popołu­dniowego słońca.

Nieznajomy podszedł i zatrzymał się tuż przed Hester.

- Nie słyszałaś? - odezwał się. - Spieszę się, dziewczyno, i chcę mówić z twoją panią.

Hester odetchnęła bardzo głęboko i odparła uprzejmie:

- Ja natomiast wcale się nie śpieszę. W dodatku nie jestem dziewczyną, sir, tylko panią w tym domu. Czym więc mogę panu służyć?

Mężczyzna cofnął się o krok.

- Pani? - parsknął. - To niemożliwe. Chciałem mówić z Hester Blayne.

- Właśnie pan to robi - odrzekła Hester.

W jego twarzy odbił się niezbyt uprzejmy wyraz niedowierzania.

- Hester Blayne, ta, hm... feministka?

- We własnej osobie - odparła Hester, wciąż bardzo spokojnym tonem, który jednak nikomu, kto dobrze ją znał, nie wróżył nic dobrego.

- Jeśli to prawda - rzekł wyraźnie lekceważącym tonem - żądam, aby natychmiast wydała pani moją podopieczną.

Na te słowa Hester wyprostowała się z godnością, prezentując w całej okazałości swą drobną figurkę.

- Dobry człowieku. Nie wiem, kim pan jest, lecz nie mam najmniejszego zamiaru w to wnikać. Proszę tylko, by przestał pan miotać się w niezrozumiałej dla mnie wściekłości i raczył opuścić mój ogród.

To rzekłszy, odwróciła się i skierowała kroki w stronę domku. Thorne patrzył zdumiony w ślad za nią. Afront, jaki mu niewątpliwie zrobiła, wyrażał każdy ruch jej ciała, bardzo zgrabnego, choć drobnego, jak zdążył zauważyć. Otrząsnął się z osłupienia i podążył za nią. Chwycił ją za ramię, ale natychmiast puścił, ponieważ zwróciła się ku niemu gwałtownie, że wzniesioną pięścią.

- Nieładnie traktować innych w ten sposób - warknął. - Wiem, że Chloe jest tutaj, i chcę ją zobaczyć.

- Drogi panie, proszę posłuchać - powiedziała Hester, a Thorne zauważył, że jej brązowe oczy, które jeszcze przed chwilą wydawały się ciepłe i przyjazne, teraz zmieniły się w miniaturowe wulkany, gotowe pluć ogniem i siarką. - Choćby nie wiem jak długo stał tu pan i żądał, powtarzam, nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Nie znam żadnej Chloe; nie znam także pana, lecz mam wielką nadzieję, że nie będzie pan się musiał przedstawiać. Jeżeli pan stąd nie odejdzie, zmuszona będę posłać po konstabla.

I znów odwróciła się na pięcie, tymczasem Thorne, nie chcąc powtarzać błędu, nie śmiał jej tym razem dotykać, lecz zatrzymał ją, zagradzając jej po prostu drogę.

- Sądzę, że to ja powinienem posłać po konstabla, panno Blayne. jestem hrabia Bythorne i mam wszelkie powody, by podejrzewać, że udziela pani schronienia mojej podopiecznej, pannie Chloe Venable.

Ani jego tytuł, ani pełne godności oświadczenie nie zrobiły na damie żadnego wrażenia. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego, wreszcie głęboko westchnęła.

- Chociaż właściwie nie mam ku temu żadnych podstaw, mi­lordzie, zrobię panu uprzejmość i nie złożę pańskiego zachowania na karb szaleństwa, tylko nieporozumienia. Nie chciałabym jednak, żebyśmy rozmawiali w ten sposób na oczach całego świata. Proszę do środka.

Nie czekając na odpowiedź, minęła go i otworzyła drzwi i nie oglądając się za siebie weszła do domu.

Rad nierad, Thorne podążył za nią, mrucząc coś pod nosem. Kiedy znalazł się w środku, rozejrzał się zdziwiony po pokoju. Choć było to bardzo małe pomieszczenie, zostało urządzone niezwykle praktycznie i z dużym smakiem. Powziął podejrzenie, że panna Blayne ma po prostu bogatą rodzinę. A może w jej życiu był jakiś majętny dżentelmen?

Gospodyni wskazała mu krzesło, po czym zadzwoniła dzwoneczkiem, który stał na kredensie, sama zaś usiadła na kanapce naprzeciw krzesła hrabiego.

- Zatem - zaczęła dość szorstko - o czym to pan krzyczał?

Powstrzymując wybuch gniewu, Thorne odparł cierpko:

- Nie krzyczałem, panno Blayne. Moja podopieczna, panna Chloe Venable, uciekła z domu i jak się okazało, prawdopodobnie pojechała i do pani. Jeżeli więc będzie pani tak dobra...

- Nie znam nikogo o nazwisku Chloe Venable, milordzie. Gdybym nawet znała, dlaczego sądzi pan, że ta panna postanowiła przyjechać właśnie tu?

Thorne zgrzytnął zębami, wydobył z kieszeni liścik, który zostawiła mu Chloe, i głośno go odczytał.

Hester słuchała w milczeniu.

- Cóż, potrafię zrozumieć, dlaczego nie chce dłużej mieszkać z panem pod jednym dachem, ale czy naprawdę sądzi pan - dodała zdziwiona - że to ja jestem tym Kimś, Kto Ją Zrozumie?

Zamiast odpowiedzi Thorne wyciągnął ów nadpalony strzęp listu, który znalazł w kominku w sypialni Chloe.

- Myślę, że to nie pozostawia wątpliwości co do faktu, iż miałyście ze sobą coś wspólnego - odburknął. - Wydaje się jasne, że pani utwierdzała ją w jej postanowieniu. Czyż to nie pani pismo?

- Owszem - odrzekła powoli. - Chyba tak, lecz ja nigdy...

- Widzi pani ten fragmencik - ciągnął tym samym tonem - Proszę koniecznie przyjechać?. Jeśli to nie jest zachęta, ciekaw jestem, jak pani by to określiła.

- Co za niedorzeczność! - odparowała panna Blayne, a Thorne poczuł nową falę gniewu. - Powiadam panu: nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek poznała pańską podopieczną. Przyznaję, wygląda na to, że napisałam do niej, ale pisuję listy do setek osób, zwłaszcza do dziewcząt w jej wieku, odpowiadając na ich listy. Niech pan teraz zamilknie i pozwoli mi się skupić.

Thorne ponownie osłupiał. Odkąd stał się dorosły, żadna kobieta nie odezwała się do niego w podobny sposób.

- Do kroćset... - zaczął, ale panna Blayne uciszyła go po prostu ruchem ręki. Ku swemu zdumieniu Thorne opadł na krzesło i milcząc spoglądał na nią z niesmakiem.

- Chyba sobie przypominam pannę Venable - powiedziała w końcu Hester. - O ile dobrze pamiętam, pisała do mnie kiedyś wiosną. Twierdziła, że moja książka zmieniła jej życie.

Nieoczekiwanie panna Blayne uśmiechnęła się promiennie i praw­dziwa magia tego uśmiechu zaparła Thorne’owi dech w piersiach. Jej policzki poróżowiały, oczy rozbłysły, a niezbyt piękna twarz przeistoczyła się w oblicze psotnej leśnej rusałki.

- Takie słowa nie pozostawią obojętnym żadnego pisarza, milordzie. W swoim liście napisała, że była kiedyś w tych okolicach i bardzo chciała mnie odwiedzić, ale jej rodzina nie pozwoliła na to. Odpisałam jej więc, dziękując za miłe słowa, dorzuciłam nieco uprzejmości i dodałam, że jeśli kiedyś jeszcze będzie w tych stronach, serdecznie ją do siebie zapraszam. - Przerwała, poważniejąc nagle. - Gdzież jest ta dziewczyna? - Wstała i podeszła do kredensu, ujęła w dłoń dzwonek i potrząsnęła nim niecierpliwie. Następnie ponownie zwróciła się do hrabiego: - To chyba wszystko, co wiem na temat pańskiej podopiecz­nej, milordzie. Przykro mi, że od pana uciekła, ale nie potrafię panu pomóc.

Thorne opadł zrezygnowany na krzesło. Był pewien, że znajdzie Chloe tu, w niewoli u tego demagoga w spódnicy, na którego patrzył teraz w milczeniu i bez ruchu. Hester odchrząknęła.

- Powiedziałam, milordzie, że nie mogę panu pomóc.

Thorne otrząsnął się.

- Tak - odezwał się rozdrażniony. - Trudno, wierzę pani na słowo, że jej tu nie ma, lecz za to, co zrobiła, obwiniam właśnie panią.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin