Schulz B., Sklepy Cynamonowe.pdf

(450 KB) Pobierz
145996124 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
145996124.001.png 145996124.002.png
BRUNO SCHULZ
SKLEPY
CYNAMONOWE
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
2
SIERPIEŃ
1
W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na
pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem,
w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie
słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.
Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysy-
pując z koszyka barwną urodę słońca - lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czere-
śnie, tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku;
morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji
owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber
cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy - surowy materiał obiadu o
smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obia-
du o zapachu dzikim i polnym.
Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co
dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku
śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły
dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w
słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Po sprzątaniu Adela za-
puszczała cień na pokoje, zasuwając płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę
głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze
mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko fa-
lujących od marzeń południowej godziny.
W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało
się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone
od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zę-
by. I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce
nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i
wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli
do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę kultu pogańskiego.
Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna
pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listo-
wiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony,
ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy listnych o srebrzystym
podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, za-
bawiały się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi
w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztu-
katorzy, obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywa-
jąc z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które
formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały; balkony
wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem.
3
Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała ka-
wałek muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z ho-
roskopu tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, po-
rysowanego hieroglifami rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed
tę sień sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek
Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża
z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na pachnące sza-
basem piętro.
Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załama-
ne cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod
naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i
sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadepta-
ne stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości.
Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem
malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde
cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać
nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze
z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa
wiejskiego.
Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym
kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem
czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potęż-
nej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni ży-
wota, uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie
dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalo-
nych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika.
2
Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Hu-
czy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu,
jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eks-
plodują cicho, jak koniki polne.
A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby ogród
obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego, chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. Na
tych barach ogrodu niechlujna, babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadli-
ska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybuja-
łymi ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak
babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzeda-
wał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę ba-
bek, dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie
parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów,
było śmietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał
sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym śmietnisku, oparte o parkan i za-
rośnięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśmy ją
wszyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało
zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema starymi cegłami.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin