Wishmaster [Jeza_R].doc

(3288 KB) Pobierz
Wishmaster http://www

Wishmaster http://www.yaoi.pl/teksty/viewstory.php?sid=173

autor: Jeza_R

Opis: Na końcu świata jest pałac, w którym Tęczowooki Pan Życzeń zmienia marzenia w koszmary.

W samym środku pustyni jest miasto, a w nim mieszka złodziej, który zapomniał, jak to jest marzyć.

Rated: 16+

Kategoria: opowiadanie

GATUNEK TEKSTU: angst, fantasy

OSTRZEŻENIA: łagodne sceny erotyczne, sceny przemocy lub tortur

Serie: Świat Trzydziestu

 

Opublikowane: 02.09.2005 - 18.01.2009 | Rozdziały: 22 | Liczba slow: 282287 | Zakończone: NIE

 

 

 

 

1 - Nie - złodziej. Najpiękniejszy czarodziej na świecie.

 

Pachnące opary błękitnej mgły szczelnie otulały podwyższenie na końcu ogromnej komnaty, całkowicie zasłaniając wszystko co się tam znajdowało. Spływały po marmurowych schodach, jak połyskliwa woda, rozchodziły się na boki i snuły między jasnymi pniami oliwkowych drzewek, rosnących między ażurowymi kolumnami, podtrzymującymi sklepienie komnaty - wiecznie tonące w mroku, błyszczącym czasem nielicznymi gwiazdami.

- Wzywałeś, panie?

Klęczał kilka kroków przed szerokimi stopniami już od kilku minut. Doskonale wiedział, że odpowiedź na pytanie może otrzymać za kolejne kilka minut, jak i za godzinę. Wszystko zależało od kaprysu osoby kryjącej swe oblicze za zasłoną z błękitnej mgły.

Był przygotowany na długie czekanie.

Więc drgnął z zaskoczenia, gdy tym razem odpowiedź nadeszła prawie natychmiast. Spłynęła z podwyższenia, jak mgła pachnąca jaśminem, razem z nią.

- A czy byłbyś tu, gdybym cię nie wzywał? To chyba rozumie się samo przez się.

Głos wypowiadający te słowa zawsze wywoływał w nim dreszcze - nie ważne jak długo już służył jego rozkazom, od jak dawna tu przebywał... zawsze czuł respekt, przed tym delikatnym, a tak władczym szeptem.

- Więc co rozkażesz, panie?

Nie odważył się podnieść wzroku. Nawet jeśli Go nie zobaczy, nawet jeśli od tak dawna nie widział Jego twarzy - nie mógł zdobyć się na spojrzenie tam. Bo to mogłoby Mu się nie spodobać.

- Nudzi mi się, Cid - tym razem to brzmiało jak westchnienie. - Strasznie mi się tu nudzi. Zrób coś z tym.

Nie zdziwił się, bo słyszał to już wiele razy. Te słowa zawsze były wstępem do wyznaczenia mu jakiegoś zadania, którego efekt końcowy zapewniał jego panu na jakiś czas rozrywkę. Często była to bardzo osobliwa rozrywka - tylko w Jego pojęciu, sprawiająca radość, której Jego sługa nie zawsze mógł zrozumieć. Ale przecież jest tylko człowiekiem, nie zawsze jego ludzki umysł może nadążyć za myślami jego pana.

Więc tylko zapytał pokornie. Jak już wiele razy...

- Co rozkażesz bym zrobił, panie, by sprawić ci radość?

- Przyprowadź mi kogoś - usłyszał wkrótce. - Jakieś ludzkie dziecko, żeby mogło mnie zabawić przez jakiś czas.

- Tak, panie - pokłonił się, czołem niemal dotykając podłogi. - Jakieś specjalne życzenia co do niego?

- Przecież wiesz, że nie mam żadnych szczególnych wymagań - tym razem to było rozbawienie. - Żeby tylko było zabawne, reszta leży w twojej kwestii, Cid. Postaraj się zrobić to jak najszybciej.

- Rozumiem, panie.

Jeszcze raz pokłonił się nisko i - nie odwracając się - wycofał się z komnaty.

Na podwyższeniu otulonym szczelnie błękitną mgłą, postać spoczywająca na wyścielanej atlasem sofie uśmiechnęła się mgliście do siebie.

Nie, Cid, tylko ci się wydaje, że rozumiesz...

 

 

Gdy noc bezszelestnie rozpostarła swe ramiona ponad skalistymi szczytami, a gwiazdy pospołu z księżycem oświetliły porośnięte rzadkim lasem strome zbocza, na jednym z granitowych występów, wybijających się wysoko ponad trawiastą górską łąkę, wylądował ptak niespotykanych rozmiarów...

Choć może "ptak" to niezbyt odpowiednie określenie tego stworzenia. Ponieważ ptaki nie latają nocą, nie noszą obszernych, granatowych szat, a ich skrzydła składają się z piór, a nie z przejrzystych, ciemnofioletowych błon rozpiętych między czarnymi kościanymi masztami. Piękne skrzydła, połyskujące w mroku jak mozaika z najcenniejszych klejnotów, unikalne... ale nie ptasie.

Więc to nie ptak, ani istota mu podobna przysiadła na skale, by odpocząć i zebrać myśli.

Za plecami miał jeden z najwyższych szczytów Czarownych Gór, Kerkesh Ter, na szczycie którego znajdowała się siedziba jego pana. Droga inna niż powietrzna zajęłaby mu co najmniej kilka dni.

Przed sobą miał resztę świata.

Świata, który od wielu, wielu lat rzadko odwiedzał, i w który został znów posłany na poszukiwania.

Błoniaste skrzydła złożyły się, by odpocząć po locie, a ich właściciel potarł palcami skronie.

W tym ogromnym świecie ma znaleźć jedno ludzkie dziecko, które ma się spodobać jego panu. Na miliony innych ma odnaleźć jedno, z którym mógłby tam wrócić, które On mógłby zaakceptować. To zadanie więcej niż trudne, jeśli chce zdążyć przed początkiem nowego roku.

Więc nie może tracić czasu.

Smukła dłoń sięgnęła do sakiewki zawieszonej przy tkanym z tęczowych nici pasie i wyciągnęła z niej płaski, miedziany amulet. Przedmiot był idealnie okrągły, miał średnicę jakiś pięciu centymetrów i jego grubość malała w stronę obrębionych srebrem krawędzi. Po obydwu stronach połyskiwały wygrawerowane i wypełnione srebrną farbą napisy w języku, którego żaden mędrzec, poza nim, nie byłby zdolny odczytać.

Ułożył krążek na dłoni i palce drugiej ręki zawiesił nad nim. Przez chwilę nic się nie działo, ale gdy tylko zamknął oczy, symbole wyryte w metalu rozjarzyły się złotym blaskiem. Amulet lekko, niczym płatek kwiatu, uniósł się w powietrze i, zawisając między jasnymi dłońmi, zaczął wirować. Z początku powoli, jednak z upływem czasu prędkość obrotu zwiększyła się do tego stopnia, że litery starożytnego pisma zatarły się, a cały przedmiot zmienił się w dysk promieniujący złotym światłem, które oświetlało nieskazitelnie piękną twarz właściciela.

I w końcu, gdy otworzył oczy - które okazały się mieć czysto chryzolitową barwę - amulet... zniknął. Szybciej niż wzrok mógł nadążyć pomknął w odległą dal, zostawiając za sobą jedynie cienką złotą nić niedawnego blasku.

Tak, leć daleko. Szukaj tej osoby i znajdź ją szybko, a ja podążę za tobą.

Stał i czekał.

Używał tego zaklęcia już wielokrotnie i miał do niego zaufanie. Gdyby miał sam szukać tej osoby... nie zajęło by to najpewniej okresu krótszego niż rok. Niby pan powiedział mu, że nie ma szczególnych wymagań, że wszystko leży w jego kwestii...

Ale on doskonale wiedział, że skoro On nie mówi o swych oczekiwaniach, to wcale nie znaczy, że ich nie ma. Zawsze mówił "ludzkie dziecko" - dla kogoś takiego jak On, w tym określeniu mieściło się każde ludzkie stworzenie, od niemowlęcia, do starca. To od Jego woli zleży, co tym razem będzie bardziej interesujące. Nie mówił o wyglądzie, ale sługa wiedział, że to nie może być istota brzydka - ktoś o takim zmyśle estetyki i takim umiłowaniu piękna (któremu po części zawdzięcza swoją twarz) nie zniósłby widoku istoty, która, wedle własnego mniemania, psułaby harmonię Jego dopracowanego w najdrobniejszych szczegółach otoczenia. Mówił, że chce kogoś zabawnego - a to oznaczało, że musi szukać kogoś o stosunkowo silnej woli, ponieważ ktoś taki dłużej będzie walczył i nie złamie się tak szybko.

I poza tym istnieje jeszcze setka takich niewypowiedzianych nigdy na głos kryteriów, które musi spełniać osoba, jaką będzie musiał Mu przyprowadzić. A są to wymagania doprawdy niebanalne, a co gorsza, za każdym razem inne.

Więc najlepiej będzie, jeśli po prostu zaufa zaklęciu i zajmie się tą prostszą częścią - czyli odstawieniem tej osoby przed Jego oblicze.

Niespodziewanie ciszę nocy przeszył wysoki pół - gwizd, pół - okrzyk. Sprawił, że dzienne ptaki mimo mroku poderwały się z gniazd.

Chryzolitowe oczy spojrzały w dal, delikatne usta lekko rozciągnął uśmiech. Naciągnął kaptur płaszcza na głowę i owinął wokół szyi ciepły szal.

Zaklęcie znalazło zaskakująco szybko.

Ale za to zapowiadał się długi lot.

 

 

Cicho. Delikatnie. Ostrożnie.

Tak skradał się każdy złodziej - a przynajmniej taki był złoty standard skradania się. Innych nie uznawano. Co więcej, inne nie wróżyły miłych przeżyć - więc każdy trzymał się tego złotego standardu tak kurczowo jak tylko mógł.

On też. Choć nie był zawodowym złodziejem, to potrafił docenić zaangażowanie jakie każdy, najdrobniejszy nawet złodziejaszek, wkładał w to, by jego osobisty styl jak najmniej odbiegał od ideału, jakim charakteryzowali się zawodowcy. Z prostego powodu.

Zawodowcy zawsze żyli dłużej, a niektórzy doczekali się nawet sędziwej starości, nie tracąc żadnej z rąk.

Choć, to, że nie był złodziejem, to może nie do końca prawda... czego dowodziło miejsce, w którym się w obecnej chwili znajdował i to co zamierzał właśnie zrobić.

W końcu kradzież konia to nie jest tak do końca legalne zajęcie, które czeka na każdego młodego człowieka po zapadnięciu zmroku - jak wypad ze znajomymi do jednego z tych gwarnych miejsc, gdzie wieczorami gromadzi się miejska młodzież.

W pewnym sensie to była kradzież i każdy postronny obserwator mógłby to tak nazwać.

Nazywajcie to jak chcecie. Dla mnie to po prostu sposób na zarobienie pieniędzy... ten koń też pewnie był kradziony i najpewniej komuś za to też zapłacono, więc, w pewnym sensie, jest to tylko dalsza część obiegu pieniądza. Łatwo przyszło, łatwo poszło, na tym opiera się ten świat.

I tak to sobie tłumacząc - przy wykorzystaniu odrobiny filozofii i szczypty zasad rynku zbytu - kontynuował skradanie się po dość niepewnie wyglądającym murze.

Mur był ceglany i szeroki - i to by mu wystarczyło, ale skoro do tego dochodził jeszcze jego wiek - to dawało marną gwarancję, że nagle jakaś cegła nie usunie mu się spod nóg. Ta ściana już w chwili, gdy przybył do tego miasta, była wiekowa, a te dodatkowe lata na pewno nie sprawiły, że nagle odzyskała swą dawną wytrzymałość. Nie w tym klimacie.

Ale wracając do muru - nie wybrałby go, gdyby nie była to jedyna dostępna droga, na której pozostanie niezauważonym - oczywiście jeśli zachowa się odpowiednio cicho. Wysoka na cztery z kawałkiem metry ściana biegła dokładnie między budynkami gospody i miejskiego więzienia - wymarzona lokacja miejsca kradzieży, prawda? Z jednej strony, mimo późnej pory, dobiegały krzyki podchmielonych klientów, z drugiej nie mniej podchmielonych wartowników. Jak by na to nie patrzył, właściciel gospody potrafił dogadać się z miejscową strażą tak skutecznie, że przymykała oko na nocne hałasy w sąsiedztwie.

Wspaniale.

Do tego dołem od strony wiezienia często chadzały psy wartowników, a z drugiej strony brytany gospodarza, gotowe odgryźć nogi każdemu kto się nawinie...

Pięknie, po prostu pięknie.

Zatrzymał się i przykucnął, starając się być jak najmniej widocznym. Rozejrzał się uważnie, jednocześnie niemal do bólu wytężając słuch. Nic nie wskazywało na to, że ktoś mógłby go zobaczyć, a przy świetle licznych pochodni widział drzwi stajni, przy których nikt się nie pętał... ale czy ktoś mu zagwarantuje, że nikogo nie ma w środku? Czasem tych najbardziej nachalnych i kłopotliwych gości jeden z pachołków mało delikatnie "odprowadzał" do stajni, by tam sobie wytrzeźwieli w spokoju, w towarzystwie zwierząt. Choć... może, skoro już ktoś się tam znalazł, to jest zbyt pijany, by cokolwiek móc skojarzyć? A może taki delikwent po prostu śpi?

No cóż, pokładał w tym nadzieję.

Jeszcze ostrożniej pokonał ostatnie kilka metrów, dzielących go od pokrytego grubą strzechą dachu... czy to strach powodował, że było mu tak zimno, czy to ubranie okazało się za cienkie na mroźne pustynne noce? I dlaczego dopiero teraz to poczuł?

Dreszcz przebiegający po plecach, wzdłuż kręgosłupa, jak wspinająca się po nich lodowata jaszczurka...

Przez chwilę to wyobrażenie stało się dla jego zmysłów prawie materialne... prawie wyciągnął rękę, by strząsnąć z siebie ohydnego gada, który teraz siedział mu na karku i sprawiał, że z kolei zrobiło mu się gorąco... pozbyć się tego! Cokolwiek to jest, pozbyć się tego!

...co to było?

Palce mocno zaciskał na suchej trzcinie, którą pokryto strzechę, leżał na tym stromym dachu i oddychał ciężko, jak po biegu... powietrze zaraz po opuszczeniu jego płuc zmieniało się w mleczną parę...

Co to, do cholery było?! W chwili, gdy skoczył z muru na ten dach... to złudzenie, które omal nie sprawiło, że spadł na ziemię... przez ten krótki moment wydawało mu się, że coś siedzi mu na plecach... coś tak ciężkiego, że w połowie skoku ściąga go w dół... coś, co owinęło się mu wokół szyi śliskimi, zimnymi ramionami i zdławiło oddech... i przez tą jedną straszną chwilę spadał w niekończąca się pustkę, tracąc z oczu wszystko, łącznie z nocnym niebem upstrzonym gwiazdami...

Odetchnął głęboko i obtarł zimny pot z twarzy.

Pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się coś takiego...? Cholera, przecież, gdyby przeżył coś podobnego już dawniej, pamiętałby chyba, prawda? Bo tego na długi czas nie zapomni... co to mogło być...

Ale w tej chwili wyrwało go z rozmyślań niespokojne parskanie. Wewnątrz są konie, czy to możliwe, że usłyszały jak lądował na dachu? Czy konie mają tak dobry słuch? A może tak dobry węch, że wyczuły jego zapach przez grube ściany?

Nie miał pojęcia, konie były stworzeniami, które oglądał rzadko z daleka, a z bliska dopiero dwa razy w życiu... gdy je kradł... znaczy, wprowadzał je w dalszy obieg. Koń to rzadki widok w tym mieście, zwłaszcza w porze suchej - a co za tym idzie zwierzę cenne i drogie, bodajże najdroższe. I tylko dlatego po raz trzeci w życiu zdecydował się na ten krok, który może przypłacić bardzo drogo.

Za kradzież wielbłąda, czy yaee - traci się dłoń. Za kradzież konia - obie ręce.

 

 

Skrzydlata postać bezszelestnie opadła na polanę, która teraz wydała się jej jedynym miejscem, gdzie można przystanąć - wokół jak okiem sięgnąć rozpościerał się cedrowy las. Nie uśmiechało mu się lądować na drzewach.

Znów złożył skrzydła i usiadł - po trochu by odpocząć i nieco się zastanowić. Na nocnym niebie nadal jaśniała nić blasku, jaką zostawiło za sobą zaklęcie, wystarczy by podążać za nią.

Ale ten jedyny trop prowadzi na południowy - wschód, daleko na południowy - wschód. A daleko na południowym - wschodzie jest pustynia Num, bardzo nieprzyjemne i mało gościnne miejsce. Zwłaszcza za dnia lot nad piaszczystym bezkresem, gdzie potężne zawirowania powietrzne potrafią ściągnąć na ziemię niejednego ptaka, wydawał mu się mało ciekawą perspektywą. Pod słońcem, które mogłoby poparzyć jego delikatne skrzydła, a nawet je spalić, gdyby leciał za wysoko.

Z drugiej strony, ograniczając się do podróży jedynie w nocy i bladym świtem, gdy światło jeszcze nie parzy, bardzo wydłuży czas dotarcia do celu, a to też mu się nie uśmiechało.

Och, czekał nowego roku, wtedy poprosi swego pana o umiejętność fizycznego przemieszczania się z jednego miejsca w inne, za pomocą magii, w czasie krótszym niż kilka minut. Dlaczego wcześniej o to nie prosił? Tylko dlatego, że dotychczas w podróży wystarczały mu skrzydła.

Chyba zaczyna się starzeć - uśmiechnął się do siebie w myślach. Bo ten lot już zdążył nieco go zmęczyć, kiedyś się to nie zdarzało.

Tak, ale kiedyś podniecała go sama myśl o tym, że może skorzystać ze skrzydeł, jakie od Niego dostał. Sam lot był czymś co najmniej tak niezwykłym, jak możliwość dożycia dwustu lat. A teraz po prostu mu się to znudziło. Najchętniej wcale by nie opuszczał pałacu, gdyby nie rozkazy od jego pana.

No nic, trzeba pomyśleć. Wiatr ponad chmurami jest dość spokojny i zanosi się na to, że tak pozostanie do samego skraju pustyni. Mógłby zwiększyć powierzchnię skrzydeł, by wykorzystać je jedynie do szybowania i skłonić duchy wiatru, by trochę mu pomogły. To nie powinno być trudne. W ten sposób jest możliwość, by dotarł do obrzeży Num do rana... w najgorszym wypadku zdąży przed południem. Przeczeka najgorętszą porę dnia i zobaczy jak daleko znajduje się cel.

Wstał niechętnie i rozprostował połyskliwe skrzydła.

Do tego czasu zaklęcie powinno już naznaczyć "ofiarę" i wrócić do niego.

 

 

Do tego czasu powinien już się stąd dawno zabrać.

Tak sobie mówił, obwiązując końskie kopyta grubym płótnem, dzięki czemu żelazne podkowy nie będą tak brzęczeć na kamiennym bruku. Zwierzęciu nie podobało się to za bardzo, ale delikatny szept, łagodne klepanie po karku i słodki granat sprawiły, że ten obcy człowiek, majstrujący coś przy jego nogach, stał się bardziej znośny. Nie było konieczności rżenia na alarm.

Właściciel zdecydował się na tę gospodę, chociaż stać by go pewnie było na najdroższe miejsca w mieście, pewnie tylko dlatego, że zaraz za murem znajdowało się więzienie i masa strażników. Właśnie dlatego to miejsce miało zawsze komplet gości - ci którzy przybywali do miasta w interesach chcieli przynajmniej spać bezpiecznie. A może sam spał gdzie indziej, a zostawił tu tylko cenne wierzchowce? Mogłoby tak być...

W ogóle to co to jest za pomysł, podkuwania tych kształtnych kopyt metalem? Co to daje? Przecież są na tyle twarde, że gorący piasek nic im nie zrobi. A może to zapobiegało ścieraniu? A może to służy informowaniu właściciela, że zwierzę zostało skradzione? Ten stukot na kamieniach potrafiłby obudzić umarłego...

Jeśli o to chodzi, to właśnie udało mu się rozbroić ten alarm.

Skończył obwiązywać ostatnie kopyto i poklepał uspokajająco ciepły bok, gdy zwierze spojrzało na niego pytająco.

Bogowie, jakie one mają mądre oczy! Ile gracji zawiera tak prosty ruch jak choćby odwrócenie głowy w ich wykonaniu. Nic dziwnego, że są takie drogie. A ten dodatkowo jest... prześliczny. Oba były piękne i oba z chęcią zabrałby ze sobą - jeden biały jak mleko, drugi koloru popiołu z maleńkimi jasnymi cętkami. Oba stały w osobnym boksie - z dala od wielbłądów i yaee, które mogłyby pokaleczyć nieznane im stworzenia - mniejsze od tych pierwszych szczudłonogich i zgarbionych, i dużo smuklejsze od tych drugich, wyglądających jak połączenie woła z jakimś długowłosym psem. Patrzą na niego i mają tak rozumne oczy, że aż ma się wrażenie, że mogłyby przemówić, zapytać jak ma na imię i jakie ma zamiary.

Wspaniałe... aż żal, że taka istota musi służyć człowiekowi. Powinno być odwrotnie.

Oba pokochał w chwili, gdy je zobaczył, ale zamówienie obejmowało tylko tego cętkowanego, białego miał zostawić.

Choć to może i lepsze, bo nie wiedział, czy potrafiłby sobie poradzić z dwoma.

Na belce obok boksu wisiały na hakach uzdy i siodła, i cała reszta tych uprzęży, nie znał się na tym. Wiedział tylko jak zakłada się uzdę i jak utrzymać się na grzbiecie. Montowanie na tym stworzeniu siodła przekraczało jego umiejętności w obchodzeniu się z końmi. Umiejętności, które nie wiadomo skąd się wzięły.

Bo przecież to jest trzeci koń jakiego ma szansę chociaż dotknąć. Trzeci w całym jego życiu... chyba w całym. Przynajmniej w tych ostatnich jedenastu latach jakie pamięta.

Skończył zakładać ozdobną uzdę - również co najmniej drogie cacko - i spojrzał w oczy wierzchowca. Już nie tak bystre, teraz lekko zamglone.

To znaczyło, że substancja, jaką skropił owoc granatu, zaczęła w końcu działać. Nie otępiała zwierzęcia na tle, by stało się problemem, ale robiła to wystarczająco, by przestało nim być ciche wyprowadzenie go ze stajni.

Drugi koń patrzył spokojnie, jak otwiera boks i wyprowadza jego towarzysza. Jego też poczęstował granatem, by nagle za nim nie zatęsknił.

Najostrożniej, krocząc cicho jak kot w absolutnej ciemności, wyprowadził zwierzę z boksu i doprowadził do drzwi, które nie wychodziły na podwórze za gospodą. Co prawda służyły ludziom, ale Łatek - jak go już w myślach nazwał - jest odpowiednio niski i smukły, że powinien się zmieścić. W końcu stajnie były obliczane na zwierzęta wysokie i szerokie - wielbłądy i yaee.

Zanim przekroczył próg, wyjrzał ostrożnie i zlustrował otoczenie. Nic się nie działo, całkowity spokój i pustka. Te drzwi wychodziły na małe, zagracone podwórko, znajdujące się w rogu, między stajnią i trzymetrowym murem, i stanowiło swojego rodzaju śmietnik, na który wyrzucano połamane podczas bójek w gospodzie meble, potłuczone garnki i innego rodzaju niepotrzebne przedmioty. Nie było to miejsce przyjemne, bo zapach rozchodzący się w powietrzu mówił, że najwyraźniej służy jeszcze jako latryna dla stajennych i innych ludzi pracujących tu... ale w końcu nie o to chodziło. Ważne było, że po drugiej stronie podwóreczka znajduje się furtka, prowadząca do jednego z mniej ciekawych zaułków, a ten do jeszcze mniej ciekawych miejsc. I to było bardzo pocieszające.

Kolejną pocieszającą rzeczą, było, to, że Łatek jednak zmieścił się w progu. A jeszcze jedną było, to, że jego pomysł z obwiązaniem mu kopyt był strzałem w dziesiątkę.

Ostrożnie stanął przed furtką i poklepał konia po chrapach, w nagrodę za dotychczasową cichą współpracę. Teraz jedynie potężna żelazna kłódka stała między nim, a wolnością. A z doświadczenia wiedział, że im większa kłódka, tym może bardziej odporna na uszkodzenia mechaniczne, ale jednocześnie mniej oporna na wytrych i zręczne palce trzymającego go.

Mimo, że przy pasku miał cały komplet wytrychów i wybranie odpowiedniego nie sprawiało mu problemu, nadal nie uważał się za złodzieja. Był po prostu kimś, kto potrafi wykorzystać swoją zręczność i bardzo szybko się uczy.

Spokojnie, trochę w lewo, trochę w prawo, znaleźć jakiś punkt zaczepienia...

Jednocześnie zastanawiał się, gdzie są psy. Jeśli dobrze obliczył czas, to wypadała akurat pora, gdy strażnicy za murem robią obchód, a to zawsze sprawiało, że wielkie brytany, jakie mają zwyczaj włóczyć się po podwórku za gospodą, biegają wzdłuż ściany i ujadają jak szalone, jeszcze prowokowane przez strażników po drugiej stronie. Powinien dobrze obliczyć...

Ale nic nie słyszał. Nawet pisku.

Może poszły spać, albo wyrzucili im jakieś jedzenie i tym się zajęły?

Gdyby był zawodowym złodziejem, już dawno leżałyby gdzieś otrute - tak robią zawodowcy. Uratowała ich tylko jego niechęć do takich praktyk. Zbyt bardzo lubił zwierzęta, zbyt bardzo byłoby mu ich żal.

Trochę w lewo...

Ciche parsknięcie odwróciło na moment jego uwagę. Pogłaskał konia po nosie...

Ale zaraz odpowiedziało mu drugie... z wnętrza stajni. A potem usłyszał tam jakiś ruch. Obijanie się czegoś o ściany... pomruk obudzonego yaee... kolejne parsknięcie...

Co się dzieje? Wszystkie nagle postanowiły się obudzić?

Zwierzęta najwyraźniej nie tylko się obudziły. Po chwili tłumionych odgłosów wstawania i szurania, rozległ się jeden wysoki ryk yaee... a potem już wszystkie zaczęły ryczeć... Czyżby psy wpadły do stajni?

Także jego Łatek zaczął wykazywać oznaki zaniepokojenia, parskał i rzucał łbem, szarpiąc wodze, które człowiek owinął sobie na nadgarstku. Był coraz głośniejszy i na nic zdały się uspokojenia i głaskanie po nosie, zwierzę było coraz bardziej zdenerwowane.

- Cholera, nie teraz, szkapo jedna ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin