Miłaszewska. [Zatrzymany zegar]..doc

(637 KB) Pobierz
Wanda Miłaszewska

 

      Wanda Miłaszewska

       Zatrzymany zegar

  Wydawnictwo Literackie  "ABC"

Kraków 1992

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  PWZN Print 6

         Lublin 1995

  Adaptacja na podstawie

  książki wydanej przez

  Wydawnictwo Literackie

  "ABC" Kraków 1992

 

  Redakcja techniczna

  wersji brajlowskiej:

   Piotr Kaliński

 

  Skład, druk i oprawa:

   $p$w$z$n "Print 6R"

   ul. Wieniawska 13

   20-071 Lublin

   tel. (0-81) 295-18

 

  $i$s$b$n 83-85987-23-1

  `st

 

  I

 

 

  Stara i pomarszczona kobieta wprowadziła mnie do wnętrza. Był to ten sam

wielki, nieco ponury pokój z surowym obiciem w ciemne kwiaty. Tak, poznałam

go od razu. Na połupanym kominku, w miejscu gdzie stały zawsze wazoniki

chińskie, osiadła gruba warstwa pyłu. Sprzęty powynoszono, lecz te, które

zostały - nieliczne - zdawały się przychylnie spoglądać w mą stronę,

wspominając dawną zażyłość.

  Zwłaszcza kanapa. Ta śmieszna kanapa z wielkim oparciem, stojąca na

pokracznie wykrzywionych nogach...

  Ileż razy gramoliłam się na nią, wczepiając dziecinne piąstki w grubo

kręconą frędzlę, którą była oszyta! Kawałek tej frędzli, dawniej

szczerozłotego koloru, dziś barwy nieokreślonej, zwieszał się jeszcze z

jednego boku. Naddarte i przetarte w wielu miejscach obicie ukazywało

strzępki waty czy pakuł, którymi wypchany był szanowny mebel...

  Przy całym zniszczeniu, przy całej wyblakłości swojej, jakże niewiele

zmieniła się kanapa ciotki Eufemii Klimontowskiej! Znaczne wgłębienie

środkowej części zdawało się zachowywać jeszcze szeroki odcisk kształtów

korpulentnej damy. Tu właśnie, odkąd siebie i tę kanapę pamiętam, w tym

miejscu siadywała niezmiennie ciotka Eufemia Klimontowska, żartobliwie

przez Janusza "ciotką rodu" zwana.

  Jakże odległych czasów sięgają te wspomnienia! Byłam jeszcze zupełnie

malutka, gdy po raz pierwszy przestąpiłam próg tego pokoju. Wysoki, dębowy

próg wydawał się mym czteroletnim stopom trudną do przebycia zaporą,

zwłaszcza że za nic w świecie nie odważyłabym się wychylić głowy z fałdów

matczynej spódnicy.

  Było to o zmierzchu, o wczesnym zimowym zmierzchu i w pokoju na okrągłym

stole paliła się lampa z przymocowanym do abażuru kawałkiem w kilkoro

złożonej gazety. Gdyśmy tak brnęły przez tę ogromną bawialnię, zastawioną

sprzętami, siedząca na kanapie otyła dama spojrzała, nie podnosząc głowy,

znad okularów. Dotychczas pamiętam krótki błysk oczu czarnych i żywych,

stanowiących niezwykły kontrast z opuchłą i pomarszczoną oprawą niemal

bezrzęsnych powiek.

  Pani Eufemia Klimontowska robiła na drutach czerwony włóczkowy szal,

którego wykończona połowa spływała po tłustych kolanach aż do ziemi. Nie

odkładając drutów, powstrzymanych tylko w ich migotliwym błyskaniu, stara

dama patrzyła czas jakiś uważnie, bez słowa. Patrzyła raczej na matkę niż

na mnie, a jej fałdziste oblicze nie wyrażało żadnych specjalnych uczuć,

złych czy dobrych: widniało zeń tylko oczekiwanie.

  - Przyjechałyśmy... - rzekła moja matka cichym głosem i nagle z

determinacją odgarniając fałdy sukni dorzuciła pośpiesznie:

  - To jest właśnie Krysia.

  W ciszę, jaka nastąpiła po tym oświadczeniu, wpadł nareszcie dźwięk

głosu. Głosu tego również nigdy nie zapomnę. Zdawał się wydobywać spod

ziemi, z głęboka, a jednocześnie miał w sobie jakiś ostry, zgrzytliwy ton,

taki jaki wydaje stare żelastwo uderzone młotkiem.

  - No - powiedziała "ciotka rodu", odkładając na bok druty. - Mamy teraz,

chwalić Boga, grudzień, a tak - wyciągnęła palec w moją stronę - można

chodzić w środku lata, jeżeli w ogóle dziewczynie wypada pokazywać gołe

nogi.

  Nie zrozumiałam dobrze treści słów, ale na sam dźwięk głosu łzy napłynęły

mi do oczu. Byłabym z pewnością wybuchnęła płaczem, pogrążając w rozpaczy

biedną mamę, gdyby nie nowy, niespodziewany incydent: oto tłusty mops,

którego nie zauważyłam dotychczas, uniósł potworny swój łeb z poduszki i

prostując się na kabłąkowatych nogach, ukazał w szerokim ziewnięciu otchłań

czerwonej paszczy.

  To wydarzenie tak całkowicie pochłonęło moją uwagę, że nawet nie

dosłyszałam lękliwych objaśnień matki. Dopiero gderliwy głos starej damy

przywołał mnie do rzeczywistości.

  - Jeżeli już w takiej pozycji jesteście, że dziewczyna nie ma nawet

całych porządnych pończoch, to ja jej zrobię na drutach i będzie je odtąd

nosiła. Cicho, Acan! - wypowiedziała jednym tchem ciotka, spoglądając

bardzo przyjaźnie na psa, który skończywszy ziewać, zawarczał głucho, jak

gdyby teraz dopiero zauważył obcych przybyszów.

    - Doprawdy... cioteczko... tyle dobroci... - zaszeleścił znów cichy

głos mej matki.

  - Jestem ciotka. Tak mnie nazywaj. Ciotka Eufemia. Nie cierpię tych

wszystkich waszych spieszczeń! - mruknęła dama, po czym pocałowała mamę w

czoło, a mnie w okolicę ciemienia. Jednocześnie głowa moja przygwożdżona

ręką "ciotki rodu" zginęła całkowicie w fałdach szerokiego kaftana,

wypełnionego zaiste imponującą obfitością ciała. Od tej pory zapach piżma,

lawendy i trociczek, którym przepojona była, nie wiem już teraz, suknia czy

skóra otyłej damy, stanowi dla mnie nieodłączną całość z jej wspomnieniem,

tak samo jak mops Acan i ruda kotka, imieniem Waćpani, faworytka całego

domu.

  W przeciwieństwie do mopsa, którego oprócz fizycznej brzydoty cechował

nader przykry charakter, Waćpani odznaczała się pełną wdzięku

pieszczotliwością. Nawet wtedy gdy wypadło jej skarcić któregoś z

młodocianych figlarzy, zbyt natarczywie nastającego na jej spokojne

poobiednie far_niente, czyniła to z gracją. Wczepiała w dziecięce ramiona

ostre pazurki, ani na chwilę nie rozwierając półprzymkniętych powiek,

kryjących szmaragdowy blask oczu. Pełen zadowolenia pomruk, dobywający się

z jej gardła, nie ustawał przy tym ani na chwilę, zupełnie jakby Waćpani

prawiła słodkim tonem kazanie: "A widzisz, kochanku, nie zaczepiaj mnie,

gdy tu sobie wypoczywam w ciszy, bo to nieładnie być natrętnym i

naprzykrzać się bliźniemu, choćby nawet tym bliźnim był... zwykły kot

domowy..."

  Skończywszy, z tym samym łagodnym mruczeniem chowała pazurki pomiędzy

miękkie poduszeczki łap i zamykała zupełnie oczy dla zaznaczenia, że sprawę

uważa za załatwioną.

  Ciotka Eufemia wolała mopsa. Wychowała go od szczenięcia, ucząc pić mleko

"po palcu", gdyż pokraczne stworzenie wskutek jakiegoś nieszczęśliwego

wypadku już w niemowlęctwie zostało pozbawione swej naturalnej opiekunki i

żywicielki.

  Kiedy przybyłam do Klimontowic, mops liczył blisko piętnaście lat życia i

srodze cierpiał na astmę. Ten właśnie szczegół, być może, przyczyniał się w

znacznej mierze do bałwochwalczego przywiązania, jakim darzyła ciotka swego

ulubieńca. Kaszląc i sapiąc oboje patrzyli na siebie pełnym współczującego

zrozumienia wzrokiem.

  W rzadkich chwilach rozserdecznienia lubiła ciotka opowiadać o młodych

latach mopsa. Opowieści takie były specjalnym faworem, toteż każdy z

domowników słuchał po stokroć tych samych historii, usiłując nadać swej

twarzy wyraz jak najgłębszego skupienia.

  - Gdybyście widzieli, jaki on był śliczny i milutki! Od chwili gdy

nauczył się biegać, nie opuścił mnie nigdy nawet na kilka godzin. Sypiał w

nogach łóżka i jadł tylko z mojego talerza... Sierść miał ciemniejszą,

miększą niż teraz i pachniał tak przyjemnie...

  Tu ciotka zwykle wzdychała i dodawała po pauzie:

  - Zapach młodych szczeniąt to dla mnie perfuma... Chrapliwy, ostry jej

głos nabierał cieplejszych tonów, ilekroć zwracała się bezpośrednio do

Acana. Pod szczęśliwą gwiazdą urodził się ten pies, jedyne w całym domu

stworzenie, które nie odczuwało zmiennych humorów ciotki Eufemii, zależnych

od pór roku, dni miesiąca, a nawet specyficznych godzin dnia.

 

 

  Ii

 

 

  Mój Boże! Więc prawie całą godzinę spędziłam w tym starym pokoju na

wspomnieniach, nie zdając sobie sprawy, że czas mija!

  Dopiero na dźwięk obcego głosu ocknęłam się z zadumy. Baba stała w

obramowaniu tęgiej, dębowej futryny, podobna raczej do malowidła starej

szkoły niemieckiej niż do żywego człowieka - i patrzyła na mnie

przenikliwie.

  - Myślałam sobie - rzekła wreszcie - co to się stało, że pani z powrotem

nie widać? Powiada wreszcie mój stary: zmierzch ciut-ciut, trzeba zajrzeć,

co się tam święci!

  Zaczęłam przetrząsać woreczek i wręczyłam kobiecie trochę pieniędzy,

mówiąc z zakłopotaniem:

  - Dziękuję wam, moi kochani. Dziękuję i przepraszam. A jeśli tu jeszcze

powrócę, otworzycie mi, prawda? Widzicie, ja ten dom znam od dziecka.

Pamiętam...

  Dziwna jest ta potrzeba wywnętrzania się przed bliźnim. Ot, co babie do

tego, przyszłam, to przyszłam. Nikt mnie tu przecież podejrzewać nie

będzie, że przyszłam na przykład kraść pajęczynę zasnuwającą puste kąty...

Zachciało mi się posiedzieć tutaj godzinkę, więc posiedziałam. I nagle

mamrocząc coś, jąkam się jak pensjonarka przy tablicy - i to przed kim?

Przed obcą kobietą, która tu jest od niedawna i której niewiele zależy na

wiadomości, jak dawno znam ten stary dwór...

  Widocznie moja baba rozumowała podobnie, gdyż nie przyjmując datku

odezwała się znowu:

  - A dobrze, dobrze. Niech paniuńcia przychodzi, ile jej się spodoba!

Zawsze ktoś otworzy. Nie ja, to stary. A te papierki, to niech se pani

schowa. Jak się nasz mały na książce nauczy, jeszcze my pani pięknie

dziękować będziem.

  Mały? Aha, to ten z dużą głową wnuczek. Jak to mu? Teoś. Prawda, Teoś.

Siedzi pod oknem na trzeciej ławce i struże blat stołu, ilekroć myśli, że

tego nie widzę. Dobrze, moja kobieto. Zapamiętam sobie Teosia. Wyuczę go

przez zimę. Na "majowe" będzie już czytał z książki wobec calutkiej wsi.

Dobrze.

  Wróciłam potem do domu nie przez wieś, ale łąkami. Droga o połowę krótsza

i dwa razy piękniejsza. Jak doskonale po dziś dzień pamiętałam każdy zakręt

maleńkiej rzeczki! Najpierw idzie się trawą jasnozieloną, spłowiałą od

słońca. Trochę niżej, już w dole, rośnie jakiś nadwodny gatunek, o liściach

długich, ważkich i chropawych. Szeleści to pod nogami, łamie się w sztywne

zygzaki. Rośnie w kępach, między którymi prześwituje woda. Trzeba stąpać

umiejętnie, zagarniając za każdym krokiem pokos tej trawy, niby żywy,

zielony pomost, by nie przemoczyć trzewików. A jeszcze dalej, w trawie,

która się znowu staje krótka, tylko mocniejsza w kolorze i gęstsza,

widnieją, stosownie do pory roku: żółte kaczeńce lub modre oczka

niezabudek, czasem te nieśmiałe kwiatuszki na różowych łodygach, całe jak

gdyby z mgły i z rosy utkane. Zerwiesz je - i giną ci w ręku, maleją w

oczach, gasną.

  Dalej od rzeczki, w miejscach bardziej suchych, łąka aż pstrzy się od

kwiatów. Na wiosnę są to przeważnie jaskry, świecące bezczelnie jak

wyczyszczony mosiądz, trochę drobnych dzwonków, kwitnące trawy. Później

łąka staje się już to krwawa od wysoko wybujałych szczawiów, już to

błękitno-liliowa od skabiozy rozpanoszonej tu we wszystkich odmianach

gatunku i barwy.

  W tej chwili są jeszcze skabiozy, choć to koniec września. Lato było

dosyć wilgotne, pewnie dlatego łąka wygląda dotychczas tak świeżo. Więc te

skabiozy od tylu lat kwitną rokrocznie tak samo?

  "Boże mój... Boże mój..." Idąc powtarzam sobie z zachwytem, po trosze ze

smutkiem te dwa wyrazy. Znów charakterystyczny szczegół: ilekroć byłam w

tym miejscu, tu właśnie gdzie rzeczka nagle zakręca i srebrzy się pod

światło, powtarzałam zawsze te same słowa. Piętnaście, dwadzieścia lat

temu... Dawniej...

  Mój Boże! Mój Boże!... Mój Boże... Zachwyt mam w sercu ten sam, lecz

smutek jakiś nowy. Postarzałam się od wczoraj tylko o dzień, a zdaje mi

się, że chyba o lat dziesiątek.

  Kiedy wchodziłam przez bramę do tej cienistej alei lipowej, byłam bardzo

samotna, ale nie czułam ciężaru tej samotności na barkach. Człowiek tak

długo nie jest sam, jak długo sobie tego nie powie. A cóż to sobie mogłam

powiedzieć, wróciwszy do małej, ciemnej izdebki, w której własnymi rękoma

co wieczór zapalam lampę? Musiałam sobie powiedzieć coś, co jest prawdą

bezwzględną: stara już jesteś i bardzo samotna, moja Krysiu. "Taki już

porządek na świecie, rybeńko!" - westchnęłaby Balbina, która w latach

mojego dzieciństwa miała najpewniejsze lekarstwo na smutek wszelki i

gorzkie strapienie: gruszki suszone i śliwki nadziewane kminkiem...

  Ale nie ma Balbiny, nie ma gruszek, nie ma w ogóle nic z owych czasów,

oprócz mnie samej - i nic tego nie zmieni, nawet fakt, że się tu, na

starych śmieciach, znalazłam. Jestem na tych śmieciach jak liść wiatrem

zagnany. Jutro kierunek wiatru zmieni się i - fiut! - żegnaj, mój liściu!

Szukaj sobie innego miejsca na świecie, innego schroniska, gdziebyś

przylgnęła całą duszą, nim cię los znowu oderwie i hen odniesie.

  Zbliżającą się starość przeczuwam nie od wczoraj. Że mam kilka siwych

nitek we włosach? To jeszcze drobiazg. Szatynki wcześnie siwieją. A

zresztą: "Bodajbyś cudze dzieci uczył" - tak przecież brzmi przekleństwo,

choć kto jak kto, ale te dzieciska kochane siwizny mi nie przysporzyły.

  To zresztą także drobiazg. To nie to. I lekki zarys zmarszczek pod

oczami, zapowiedź "kurzych łapek" w przyszłości - i ten ledwo widoczny, a

przecież widoczny żółtawy ton skóry przeświecający jak gdyby od wewnątrz -

to także nie to. Starość moja, starość, czekająca na progu, to owe dziwne

nastroje, którym poddaję się coraz częściej, to ta jakaś malaise, na którą

nie znajduję w tej chwili polskiego określenia. To te okresy smutnych

zapadań w zadumę... W zadumę nad czym? Bóg raczy wiedzieć. Nad niczym

specjalnym albo po prostu nad tym, że życie płynie i ucieka mi sprzed oczu

coraz chyżej...

  "Ucieka?" Zły wyraz. Ja życia nie chwytam za poły, nie staram się

powstrzymać go w biegu. Więc nie ucieka, ono tylko przechodzi. Przechodzi

mimo mnie, nawet mnie mija. A niech tam!

  Dlatego tak lubię patrzeć w słońce o zachodzie, że zawsze z jednakim

wzruszeniem obserwuję odwieczne zjawisko. Drgnęło? Ostatni raz? Nie:

jeszcze błysło. I jeszcze. I jeszcze maleńki rąbek płonie różowo nad linią

horyzontu. Podobno to już jedynie spectrum słoneczne, lecz drga i płonie

tak samo...

  Słońce wędruje przez niebo jak człowiek przez własne życie - i jeden

tylko ma zenit: południe. A potem rozpoczyna się pospieszna wędrówka w dół,

ku innej, ku tamtej stronie. Wreszcie, nim wszystko zapadnie w nicość,

zszarzeje, zgaśnie, ta jedna, krótka chwila, jak błysk, która zdaje się

trwać nieskończenie... To przejście w inne światy, ten moment, w którym

zarówno człowiek, jak słońce w jednym ułamku sekundy przeżywa całe swoje

istnienie.

  Wszystko to mogło być powiedziane lepiej i piękniej. Nie mam pretensji do

celowania w doborze metafor. Jestem zwyczajną śmiertelniczką, nie

wynalazłam prochu. Należę do rzędu tych istot, które każda stara prawda

przez nie odkryta zachwyca i dziwi...

  Miałam raz ucznia, który kosztował mnie wiele pracy. Chodziło zwłaszcza o

mnożenie czy dodawanie. Chwilami z rozpaczą sądziłam, że dziecko jest chyba

kretynem, skoro w żaden sposób pojąć nie może, iż dwa razy trzy jest sześć,

a trzy razy trzy - dziewięć. Przez szereg dni chłopaczek odpowiadał bez

sensu, na chybił trafił. Szalałam. Wreszcie pewnego ranka malec niechcący

odpowiedział trafnie... I nagle oczy mu zabłysły, klasnął w ręce,

wykrzyknął:

  - To, proszę pani, jest tak: jak dostanę dwa razy od mamy na tramwaj, to

będzie sześć kopiejek, a jak dostanę trzy razy, to będzie... - zastanowił

się i po chwili dorzucił triumfalnie: - To będzie dziewięć!

  Zrozumiał. Coś błysnęło w mózgu, jakieś pojęcia oderwane skojarzyły się

ze sobą, przestały być abstrakcją...

  Ilekroć zdarzy mi się w życiu coś zrozumieć, uczynić takie fenomenalne

odkrycie prawd znanych i uznanych - przypominam sobie tego malca i nabieram

otuchy...

 

  Iii

 

 

  Chaos w myślach trwa nadal. To już czwarty dzień od pamiętnej niedzieli,

czwarty tydzień od mego tutaj przyjazdu.

  Więc naprawdę można tak długo przetrawiać wspomnienia? Nie uwierzyłabym,

gdyby mi powiedziano rok temu, że kiedykolwiek pozwolę się do tego stopnia

obezwładnić pierwszej lepszej fali, płynącej z błękitnego Wczoraj ku

szaremu Jutru. Czyż doprawdy przeszłość była taka błękitna? Kto wie, może

moje bezbarwne "dziś" nabierze kiedyś przez oddalenie koloru?

  Postanowiłam sobie nie odwiedzać zbyt często klimontowskiego zakątka.

Zanadto mnie obraz znajomy przenika. Jestem później jak klisza, którą

wywołano, ale nie utrwalono. Kontury wszystkiego co żywe wchłaniałam w

siebie ongi, zarysowują się wyraźnie, by wkrótce poczernieć w świetle

rzeczywistości. Czegoś nie dostaje tym obrazkom z natury. Może camera

obscura - owo sanktuarium wspomnień - nie była tak szczelna, jak sobie

wyobrażałam?

  Na szczęście, tydzień składa się z sześciu dni powszednich i jednej tylko

niedzieli... Od ósmej do dwunastej dzieciaki siedzą rzędami na długich

ławkach poustawianych pośrodku tak, że przy każdej ścianie mam wolne

przejście. To mi ułatwia kontrolę nad niesforną gromadką. Przechadzam się

między trzydzieściorgiem drobiazgu, zaglądam w zeszyty, czasem na kolana,

gdzie wzdęty fartuszek świadczy o pokaźnym zapasie antonówek i złotych

renet... Mimo woli uśmiecham się w duchu. Te dzieciaki jeszcze się mnie

boją, a raczej - będą się mnie obawiały zawsze. Jestem dla nich

autorytetem, władzą, jednostką wszechmocną, od której zależy wysokość

stopni i wymiar kary za każde wykroczenie.

  Od drugiej do czwartej następna porcja: dzieci młodsze. Czekam

niecierpliwie na przyobiecaną pomocnicę. Kopa móżdżków nieskazitelnie

pustych, to trochę za wiele na moje trzydzieści sześć lat, na mój

chroniczny katar krtani, na mój sterany organizm.

  Chciałbym, aby ta pomocnica nie była koniecznie osobą rutynowaną, z

dyplomami, ale musi być młoda i energiczna, musi lubić dzieci i swoją pracę

tutaj. Ma wkrótce takie stworzenie przyjechać i zamieszkać na plebanii,

gdyż "burmistrz" (jak to brzmi patetycznie w mieścinie, która się nawet

brukami od zwykłej wsi nie odróżnia) nie przystaje na drugą lokatorkę.

  Na ogół jest mi nieźle wśród tych ludzi. Żyją "po prostemu", ale jest w

nich ta jakaś godność, cechująca tutejszych mieszczan. Podobno po dziś

dzień przechowują z pietyzmem papiery, świadczące o przywilejach nadanych

temu "miastu" przez samego króla Władysława Iv. Dlatego mieszczanie tutejsi

cenią swe pochodzenie na równi z zaściankową szlachtą, której

przedstawicieli mam zaszczyt oglądać co dzień drepcących boso przy pługu,

gdyż właśnie idzie w najlepsze jesienna orka.

  Na wieść o moim przyjeździe burmistrz kazał wybielić czysto izdebkę i

wstawić nowe szyby. Było to zresztą koniecznością, gdyż powybijała je

tutejsza młodzież, uprawiająca do niedawna dziwny rodzaj sportu. Zabawa

polegała na tym, że z nadejściem zmierzchu chłopcy, zgromadzeni na ulicy

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin