Lance Armstrong - Liczy sie każda sekunda (2004).pdf

(780 KB) Pobierz
15548970 UNPDF
Lance Armstrong
Liczy się każda sekunda
Sally Jenkins
2004 r.
Wstęp do polskiego wydania
Kolarstwo jest sportem dość skomplikowanym, nie łatwo więc w kilku słowach wytłumaczyć
wszystkich niuansów tej dyscypliny. Podobnie człowiek. Czy jest ktoś na świecie, kto zna
wszystkie tajemnice organizmu ludzkiego? Nie. No, ale jest cała armia specjalistów, lekarzy,
psychologów, socjologów, którzy starają się poznać i opisać zjawiska rządzące człowiekiem,
jego życiem. Dodajmy więc teraz człowieka o szalenie poplątanym życiu, a do tego kolarza,
ba, jeszcze Amerykanina z Teksasu, a trzeba wiedzieć, że cyklistyka w Stanach jest tak mało
popularna jak u nas baseball. Konglomerat, jak się patrzy.
Na szczęcie bohater to Lance Armstrong, który postanowił drugi raz przybliżyć nam
swoje życiowe i sportowe losy.
W porównaniu z pierwszą książką w „Liczy się każda sekunda” jest więcej sportu.
Wszystkim kibicom wydaje się, że pięciokrotnego zwycięzcę Tour de France znają jak kolegę
z podwórka. Tymczasem książkę czyta się z zapartym tchem, tak jak z zapartym tchem
ogląda się kolejne etapy „Wielkiej Pętli”. Dlaczego? Bo Armstrong wszystko tłumaczy.
Dzięki książce możemy poznać jego uczucia, myśli, zachowania - także w życiu prywatnym.
To swoisty przewodnik napisany przez pięciokrotnego triumfatora z Paryża w przeddzień
jego szóstego (?), historycznego sukcesu.
Lance jest nie tylko autorem, bohaterem, ale także trenerem, psychologiem, lekarzem.
Wszystkim!
Wiele lat spędziłem na rowerze. Przejechałem wcale nie mniej kilometrów niż Lance,
jechałem w Tour de France, uważnie śledzę bieżące wydarzenia kolarskie, ale z tej książki
dowiedziałem się tylu nowych faktów...
Śmiało więc mogę ją Państwu polecić.
Czesław Lang
Podziękowania
Autorzy pragną podziękować następującym osobom, ponieważ bez nich pisanie
książki ani by się nie rozpoczęło, ani nie zostałoby ukończone.
Billowi Stapletonowi, Bartowi Knaggsowi i Lee Walkerowi, którzy służyli celnymi
radami i umacniali mnie w wierze w prawdziwą przyjaźń. Jimowi Ochowiczowi, doktorowi
Craigowi Nicholsowi, Johanowi Bruyneelowi, George’owi Hincapie, Jeffowi Garveyowi i
Dougowi Ullmanowi, którzy oferowali mi swoją przyjaźń, a także wyświadczali nieocenione
przysługi przy różnych okazjach. Sally Reed i wszystkim pracownikom fundacji. A także
niezliczonej rzeszy znajomych, m.in. Scottowi MacEachrenowi, Dave’owi Mingeyowi i
Ryanowi Streetowi, którzy dzielili się ze mną swoimi wspomnieniami i poglądami. Stacy
Creamer z wydawnictwa Broadway Books, która była wielkodusznym i niezwykle
cierpliwym redaktorem. Stuartowi Calderwoodowi za troskliwą opiekę, którą sprawował nad
maszynopisem.
Najgorętsze podziękowania składam jednak mojej rodzinie i mojemu zespołowi, Big
Blue, wierząc, że wszyscy doskonale to rozumieją.
ROZDZIAŁ I
WYRZUCONY DO ŚWIATA ŻYWYCH
Wygląda na to, że będę żył - przynajmniej przez następnych 50 lat, a może dłużej. Ale
ilekroć potrzebuję się w tym upewnić, a czasami tak się zdarza, wyjeżdżam do miejsca,
zwanego Dziurą Martwego Człowieka, i gapię się w dół. Zdecydowany na wszystko zdejmuję
koszulę i skaczę w coś, co jest czymś wyjątkowym.
Jest to oczywiście mój własny sposób na kontrolę sił witalnych. Dziura Martwego
Człowieka to duża zielona sadzawka, bogata w minerały, wyżłobiona w wapiennej skale i tak
starannie ukryta wśród pagórków Teksasu, że trudno tam trafić. Krąży o niej wiele legend.
Według jednej z nich konfederaci topili w jej wodach sympatyków unii, a według innej
Apacze zwabiali tam niczego nie podejrzewających kowbojów, którzy nie wiedzieli, że przed
nimi rozciąga się urwisko. W każdym razie tak polubiłem to miejsce, że kupiłem w pobliżu
200 akrów zarośniętych krzakami i pokrytych pastwiskami, a jeżdżąc tam samochodem,
wyrobiłem w miękkiej ziemi drogę. Wydaje się naturalne, że miejsce zwane Dziurą
Martwego Człowieka powinno należeć do faceta, który prawie był już martwy - a który
odzyskawszy życie na nowo, nie zgadza się na wegetację.
Stoję obok czternastometrowego wodospadu i przyglądam się spadającej wodzie -
przyglądam się też sobie. Spad jest na tyle długi, że na sam widok zasycha mi w ustach.
Wydaje mi się, że lecąc w dół, zdąży się rozważyć więcej niż tylko jedną myśl. Najpierw
może przyjść ci do głowy: „Trochę strachu nie zaszkodzi”, a potem: „Dobrze, że umiem
pływać”, i jeszcze, gdy już uderzasz o taflę wody: „Cholera, jaka zimna!” Kiedy skaczę,
znajduję niezbite dowody na to, że naprawdę żyję: przyspieszony puls, uporczywy odgłos
oddechu i kołatanie w piersi - to moje serce, które niczym nieposłuszny więzień wali w kraty
mojej klatki piersiowej.
Wypływam na powierzchnię, wydając radosne okrzyki, pokonuję spienioną wodę i
dopływam do skalistego brzegu. Wychodzę z sadzawki, wycieram się i wracam do domu do
trójki moich dzieci. Otwieram z hukiem drzwi, wołam syna Luke’a i córki bliźniaczki: Grace
oraz Isabelle. Całuję je w szyje, jedną ręką biorę puszkę piwa shiner bock, a drugą obejmuję
dzieci.
Kiedy zrobiłem to po raz pierwszy, moja żona Kik spojrzała na mnie i wywróciła
oczyma. Wiedziała, gdzie byłem.
- Masz teraz jaśniejszy umysł? - zapytała.
* * *
Jak to się stało, że uniknąłeś śmierci? Może nie była mi jeszcze pisana albo po prostu
nie chciałem umrzeć.
Wiem, że w szpitalnych łóżkach leżą chorzy przypięci do przeklętych stelaży z
kroplówkami, patrzą, jak przeklęta chemia wnika w ich żyły, i zastanawiają się: „Ten facet
chorował na to samo co ja. Jeśli jemu się udało z tego wyjść, to i mnie się uda”. Myślę o nich
przez cały czas.
Mój przyjaciel, Lee Walker, mówi, że zostałem „wyrzucony”. Chodziło mu o to, że
kiedy niemalże umarłem, a całkiem możliwe, że naprawdę trochę umarłem, zostałem
ponownie wyrzucony do świata żywych. Jest to dobre określenie tego, co mi się przydarzyło.
Miałem 25 lat, kiedy rak prawie mnie zabił: zaawansowany nowotwór kosmówkowy
zaatakował brzuch, płuca i mózg, a żeby się go pozbyć, musiałem przejść dwie operacje i
poddać się czterem cyklom chemoterapii. Potem napisałem książkę o tym pt. Mój powrót do
życia. Nie tylko o kolarstwie. Pisałem w niej o spotkaniu twarzą w twarz ze śmiercią i o tym,
jak w ostatniej chwili uciekłem z jej sideł.
- Jest pan pewien? - zapytałem lekarza.
- Jestem pewien.
- Jak pewien?
- Bardzo.
- Jak może być pan tak bardzo pewien?
- Jestem tak bardzo pewien, że wyznaczyłem operację na jutro na 7 rano.
Do podświetlanej tablicy przypięto zdjęcie rentgenowskie mojej klatki piersiowej.
Kolor czarny oznaczał zdrowe tkanki, biały - raka. Fotografia przypominała burzę śnieżną.
Wówczas nie zastanawiałem się, bo nie potrafiłem, nad przyszłością. Kiedy upewniasz
się, że będziesz żyć, musisz zdecydować o tym, jak będziesz żyć, i nie jest to wcale łatwe.
Zadajesz sobie pytanie: „Teraz, kiedy już wiem, że nie umrę, co mam robić? Jak najlepiej
wykorzystać własne życie?” Te rzeczy nie idą w parze, są tajemniczą kalkulacją. Jeśli chodzi
o mnie, najlepszym wykorzystaniem mojego życia był udział w Tour de France, najbardziej
wyczerpującej imprezie sportowej na świecie.
Za każdym razem, gdy wygrywam kolejny Tour de France, mam dowód na to, że żyję
- i upewniam się, że inni również mogą zwyciężyć chorobę i żyć. Pokonałem nowotwór
jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Czterokrotnie wygrałem Tour de France, i
nie mam nic przeciwko, żeby wygrać ten wyścig - wyrównując rekord - po raz piąty. Byłoby
to jakieś ekscytujące przeżycie.
Nie wygrałbym ani jednego wyścigu Tour de France, gdyby nie nauka wyciągnięta z
choroby. Teraz wiem to na pewno: ból jest przemijający, a skutki rezygnacji pozostają na
zawsze.
Ukończenie Tour de France jest dla mnie po prostu potwierdzeniem tego, że wygrałem
z chorobą. Uciążliwość wyścigu, niedorzeczność przedsięwzięcia, objazd całego kraju na
rowerze, pedałowanie od miasteczka do miasteczka, posuwanie się wzdłuż wybrzeża,
przejazd przez mosty, wspinanie się na szczyty górskie, które tam nazywają cols, wymaga
niemal nadludzkiej siły. Wyścig jest tak wyczerpujący, że holenderski kolarz, Hennie Kuiper,
powiedział kiedyś po pokonaniu górskiego podjazdu: „Poczerniało mi w oczach. Widziałem
czarny śnieg przed sobą”. To oczywiste, że chorzy nie mają dość sił, aby ukończyć wyścig.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin