KRASICKI_IGNACY___MIKO_AJA_.PDF

(362 KB) Pobierz
Microsoft Word - Ignacy Krasicki - Miko³aja Doœwiadczyñskiego przypadki.txt
Ignacy Krasicki - Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki
Przedmowa
Przedmowa do książki jest co sień do domu, z tą jednak różnicą, iż domowi być
bez sieni trudno, a książka się bez przedmowy obejdzie. Starożytni autorowie nie
znali przedmów - ich wynalazek, tak jak i innych wielu rzeczy mniej potrzebnych,
jest dziełem późniejszych wieków.
Wielorakie bywają przyczyny pobudzające autorów do kładzenia przedmów na czele
pisma swojego. Jedni, fałszywej modestii pełni, zwierzają się czytelnikowi (choć
ich o to nie prosił), jako pewni wielkiej dystynkcji i nie mniejszej
doskonałości przyjaciele przymusili ich do wydania na świat tego, co dla własnej
satysfakcji napisawszy chcieli mieć w ukryciu. Drudzy skarżą się na zdradę, że
mimo ich wolą manuskrypt ich był porwany. Trzeci, czyniąc zadosyć rozkazom
starszych, dając księgę do druku uczynili ofiarę heroiczną posłuszeństwa; i
jakby to bardzo obchodziło ziewającego czytelnika, te i podobne czynią mu
konfidencje.
Nieznacznie przedmowy weszły w modę; teraz jednak ta moda najbardziej panuje,
gdy kunszt autorski został rzemiosłem. Bardzo wielu, a podobno większa połowa
współbraci moich, autorów, żyje z druku; tak teraz robiemy książki jak zegarki,
a że ich dobroć od grubości najbardziej zawisła, staramy się ile możności
rozciągać, przedłużać i rozprzestrzeniać dzieła nasze. Jak więc przedmowy do
literackiego handlu służą, łatwo baczny czytelnik domyślić się może.
Oprócz wzwyż wyrażonych przyczyn są wielorakie inne pobudki zachęcające, a
niekiedy przynaglające do pisania przedmów. Zwierza się częstokroć autor
czytelnikowi, jaki miał cel, jakową intencją w pisaniu księgi swojej; jakoż
godna szacunku, godna wdzięczności tak przykładna, tak zdatna poufałość.
Mógłżeby się inaczej domyślić czytelnik, że książka do nabożeństwa na to pisana,
aby się na niej modlić? komedia, żeby się śmiać? tragedia, żeby płakać?
historia, żeby stare dzieje wiedzieć? Byłby zapewne w niepewności i
powątpiewaniu; i gdyby go dobroczynny autor łaskawie nie przestrzegł, śmiałby
się może z tragedii, płakał, czytając komedie, książkę do nabożeństwa mógłby
wziąć za romans, a modliłby się na kronice.
Są tacy autorowie, którzy znając wytworność dzieła swojego, a miałkość umysłu
innych ludzi, pełni kompasji nad czytającym gminem, raczą się upodlać i zniżać
dla dobra pospolitego, tłumacząc to w przedmowie, czego w księdze zrozumieć
trudno.
Ja, z miejsca mojego, wielbiąc tak wielką ich duszy wspaniałość, biorę jednak
śmiałość dać im radę, aby zamiast przedmowy pisali postscriptum. Czytanie
przedmowy zwykło poprzedzać czytanie książki; na tym fundamencie czytelnik
znajdzie na pierwszym wstępie ułatwienie trudności, o których nie wie,
tłumaczenie zawiłości, o której nie słyszał. Cóż zatem nastąpić może? Oto,
przerażony i nie wiedzący czego się trzymać, porzuci księgę i z niewypowiedzianą
narodu ludzkiego szkodą zostanie w pierwszej dzikości swojej.
Zachęca autor czytelnika obietnicami i naówczas przedmowa jest delikatną dzieła
pochwałą; żeby zaś ujść samochwalstwu, odmienia kunsztownie postać swoją. Jest
to przyjaciel, który modestią przyjaciela zgwałcił; jest to drukarz, który mimo
wiadomość autora przedmowę napisał; jest to, na koniec, nieznajomy obudwom
literat, który - dowiedziawszy się o przyszłym na świat wyjściu tak pożytecznego
dzieła - nie mógł tego na sobie przewieść, żeby ukontentowania swego z czytania
przypadkowego tego manuskryptu nie wyraził.
Są melancholiczne pióra; te stylem elegii jęczą nad niewiadomością, nad
zaślepieniem, nad niewdzięcznością żelaznego wieku tego. Nie chwali się autor w
żałobnej swojej przedmowie, ale z przyzwoitą modestią daje do wyrozumienia, iż
na złe czasy trafił, a w Atenach i w Rzymie miałby był statuy... Szkoda, że się
dawniej nie urodził.
Tantae-ne animis coelestibus irae?
Są (mówię z żalem) takowi autorowie, którzy na wzór owego hiszpańskiego rycerza
z wietrznego młyna olbrzymy robią. Ci gniewają się prorockim duchem. Jeszcze ich
dzieła nikt nie czytał, już oni zoilów łają. Niekontenci z szczególnej bitwy,
wyzywają wszystkich przeświadczonych, nieuważnych, płochych, letkich,
zazdrosnych, głupich. Są zaś przeświadczonymi, nieuważnymi, letkimi, płochymi,
zazdrosnymi, głupimi ci wszyscy, którzy ich aprobować i wielbić nie będą.
Jest jeszcze rodzaj jeden autorów, wcale przeciwny tym, o którycheśmy dopiero
mówili. Ci, przeświadczeni o niedoskonałości swojej, a może udający
przeświadczonych, pragną wzbudzać nie tak podziwienie jak kompasją. Drżący i na
klęczkach (jak mówi satyryk francuski), w pokorne przedmowie chcą zmiękczyć i
przeprosić rozgniewanego, a bardziej znudzonego czytelnika. Starania ich
daremne. W zepsutym i zupełnie skażonym tym naszym wieku największe nieprawości
ujść mogą - to co nudzi, jest grzechem nieodpuszczonym. Radziłbym takim nie
pisać; ale choroba pisania jest nieuleczona.
Ja sam, niegodny współtowarzysz tego przezacnego cechu, jeszczem był tej książki
nie skończył, a już kilka nowych projektów na pisanie innych książek ułożyłem.
Jeżeli ta znajdzie aprobacją, wdzięcznie przyjmę łaskawy sąd czytelnika; jeśli
nie, zasmucę się, ale będę pisał.
Księga pierwsza
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ktokolwiek opisanie życia mojego czytać będzie, niech wie zawczasu, że to ani
spowiedź, ani panegiryk. Nie dla próżnej chwały ani dla upokorzenia mojego tę
pracę przedsięwziąłem; ale siedząc na wsi, gdy mam czas wolny, wolę go obrócić
na to pisanie niż łamać kark za zającem albo w kuflu pedogry szukać.
Urodziłem się w domu uczciwym, szlacheckim; którego roku, nie wyrażam, bo to się
na nic nikomu nie zda; do mojej historii chronologia mniej potrzebna, a mnie też
nie bardzo miło przypominać sobie, żem stary. Gdybym się chciał zasadzać na
świadectwach konkluzyj i panegiryków przypisanych przodkom moim, które zbutwiałe
dotąd u mnie w kaplicy wiszą, znalazłbym się może w pokrewieństwie ze wszystkimi
panującymi familiami w Europie; alem ja od tej próżności daleki. Niesiecki nas w
swoim herbarzu na złość Paprockiemu i Okolskiemu pomieścił; i mnie samemu
dostało się czytać w jednym starym manuskrypcie, iż podczas owego sławnego
gliniańskiego rokoszu Gabriel Doświadczyński niósł buńczuk przed Rafałem
Granowskim, marszałkiem naówczas i hetmanem wielkim koronnym.
Nim zacznę mówić o moim wychowaniu, nie od rzeczy zda mi się namienić cokolwiek
o tych, od których życie powziąłem, to jest po prostu o moim ojcu i o mojej
matce. Ojciec mój, po stopniach: skarbnik, wojski, miecznik, łowczy, cześnik,
podstoli, sześćdziesiątletnie ziemi swojej i województwa usługi a ustawiczne na
sejmiki elekcyjne i gospodarskie peregrynacje przy kresie życia szczęśliwie
nadgrodzone i ukoronowane zobaczył: został stolnikiem. Do tego nawet stopnia
konsyderacji już był przyszedł, że go podano ostatnim kandydatem do
podsędkostwa, ale przeciwna cnocie fortuna nie pozwoliła dojść tego stopnia;
prędko się jednak uspokoił zwyczajną nieszczęśliwym refleksją nad marnościami
świata tego.
Dopomogła do takowej rezolucji nader szczęśliwa natura: był albowiem z tego
rodzaju ludzi, których to pospolicie nazywają "dobra dusza". Nic on o tym nie
wiedział, co robili Grecy i Rzymianie, i jeżeli co zasłyszał o Czechu i Lechu,
to chyba w parafii na kazaniu. Co mu powiedział niegdyś jego ojciec (a jak
starzy twierdzili, jeszcze lepsza dusza niż on), to też samo on nam ustawicznie
powiadał; tak dalece, iż u nas nie tylko wieś, ale i sposoby mówienia i myślenia
były dziedziczne. Wreszcie, był to człowiek rzetelny, szczery, przyjacielski; i
choć nie umiał cnót definiować, umiał je pełnić. Z tej jednak nieumiejętności
definiowania pochodziło, iż się był względem ludzkości nieco pomylił; rozumiał
albowiem, iż dobrze w dom gościa przyjąć jest toż samo co się z nim upić. Stąd
poszło, że się i inwentarz zmniejszył, i zdrowie nadwerężyło; znosił jednak
pedogrę sercem heroicznym i kiedy mu czasem pofolgowała, często natenczas
powtarzał, iż miło cierpieć dla kochanej ojczyzny.
Matka moja, z dzieciństwa wychowana na wsi, dla odpustu chyba nawiedzała
pobliższe miasta; skąd każdy łatwo wnieść sobie może, że jej na wielu
teraźniejszych talentach brakło. Nie obchodziło ją to bynajmniej i gdy raz
strofowana była od jednego modnego kawalera, iż zdawała się mieć zbyt surowe
maksymy i dzikość niejaką, obrażającą oczy wielkiego świata, rzekła mu w
szczerości ducha, że woli prostacką cnotę niż grzeczne występki.
Pierwsze lata niemowlęstwa mojego przepędzone były w orszaku niewiast. Niedobrze
jeszcze artykułowane słowa tłumaczyły piastunki i niańki za dziwnie roztropne
odpowiedzi; te z niesłychaną skwapliwością zaraz opowiadano matce mojej, która
zwyczajnie od tego punktu zaczynała dyskursa w każdym posiedzeniu. Potakiwali
ziewając sąsiedzi, a niejeden byłby może na koniec i zasnął, gdyby nie budził
ich ojciec częstymi kielichy. Orzeźwieni naówczas, wynurzali koleją obfite
życzenia, aprekacje i proroctwa; a mój ojciec płakał.
W dalszym czasów przeciągu nieraz mi na myśl przychodziły zdrożności
pierwiastkowe edukacji i zastanawiałem się nad tym, jako jest rzecz zła i
szkodliwa w niemowlęcym nawet wieku poruczać dzieci osobom nie mającym żadnego
oświecenia. Tkwią mi do tego czasu w głowie bajki i straszne powieści, którychem
się aż nadto nasłuchał; i częstokroć mimo rozumną konwikcją muszę się z sobą
pasować, żebym gusłom i zabobonom nie wierzył lub wykorzenił bojaźń jakowąś i
wstręt, gdy zostaję bez światła albo na osobności.
Nadto wkradał się nieznacznie gust obmowy słysząc albowiem, jako każdego z
dworskich obyczaje niewiasty krytykowały, te zaś powieści mile przyjmowane przed
starszymi bywały - wziąłem to sobie za punkt pozyskania łaski matki lub
ochmistrzyni cokolwiek też przed nimi na drugich mówić; a gdy brakło okazji,
udawać się musiałem do kłamstwa. Uważałem i to, że jak wieczorne rozmowy były
zwyczajnie o upiorach, czarownicach i strachach, tak ranne o snach: jedna
drugiej z kobiet opowiedała, co się jej śniło; a z ich tłumaczeń i wróżek
nauczyłem się, iż gdy się komu ogień marzy, gościa się w domu spodziewać trzeba;
a gdy ząb wypadnie, zapewne natenczas ktoś z krewnych umrze.
Tak do lat siedmiu przebywszy w domu, trafiło się, iż przyjechał do nas brat
matki mojej, człowiek urzędem, nauką i wiadomością świata znamienity.
Przypatrowałem się pilnie wujowi memu, tym bardziej iż widziałem, że go rodzice
moi bardzo szanowali; dziwowałem się, iż dwa dni u nas siedząc, jeszcze się był
nie upił; księdzu lektorowi mówiącemu o upiorach wierzyć nie chciał. To mi
wstręt do niego zaczęło czynić, iż się ze mną nie tak jak drudzy bawił; a co
najgorsza, zapędzoną w pochwały moją matkę niepomału, mnie zaś niezmiernie
zmieszał, gdy się spytał, czy ja umiem czytać, pisać i inne wiekowi przyzwoite
mam wiadomości.
Pierwszy raz obiły się o moje uszy natenczas takowe słowa; matka z początku
chciała o czym inszym dyskurs zacząć, ale gdy coraz bardziej nalegał, rzekła
natenczas i ledwo nie słowo w słowo jej dyskurs pamiętam:
- Podobno się zdziwisz, braciszku, gdy ci powiem szczerze, że nasz Mikołajek
dotąd ani pisać, ani czytać nie umie; ale nie będziesz nas z mężem moim winował,
gdy ci opowiem przyczyny, dla których nie chcieliśmy się spieszyć z jego nauką.
Najprzód, dziecię jest delikatne, słabe, mogłaby mu zaszkodzić zbytnia
sedentaria, którą i nad alamentarzem mieć trzeba. Potem, jak sam waszmość pan
widzisz, niezmiernie jest bojaźliwe: gdybyśmy mu dyrektora dali, straciłoby
fantazją, ta zaś, raz stracona, powetować się nie może. Trudno też znaleźć
doskonałego takiego człowieka, jakiego byśmy chcieli mieć do jego edukacji; a na
koniec, już to ostatnia rzecz, jak mówią, młode źrebię łamać.
- Dobrze mówisz, moja panno - odezwał się jegomość - świętej pamięci nieboszczyk
mój ojciec (Panie, świeć nad duszą jego) toż samo o mnie mówił; ale jednakowo,
kiedy jegomość tak mówi, podobno lepiej dać Mikołajka do szkół. Opatrzy z łaski
swojej i miejsce, i człowieka; a tymczasem wypijmy za zdrowie jegomości, mojego
mościwego pana i kochanego dobrodzieja.
Z jaką radością moją, a może i matki, odjechał nazajutrz ten wspólny nasz
nieprzyjaciel, wyrazić trudno. Jednak jego dyskurs zostawił w umyśle ojcowskim
fatalną impresją. Coraz dyskurs zaczynał o szkołach, nawet kupiono alamentarz i
tablice do pisania. Bolało to niezmiernie matkę; jednak, jako była bogobojna,
gdy jej w tym uczyniono skrupuł, że mnie na zgubę moją pieści, uczyniła zapewne
najheroiczniejszą w życiu swoim ofiarę, gdy zezwoliła na to, abym był wysłany do
szkół publicznych; ojciec albowiem upornie i z wielką natarczywością ganił
domową edukacją dla tej przyczyny, że tego przedtem w Polszcze nie bywało. Co na
to odpowiadała matka, nie pamiętam; to wiem i dobrze pamiętać będę, że po
długich utarczkach, troskach, pożegnaniach, błogosławieństwach, na koniec
rzewliwym płaczu do szkół wyprawiony zostałem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nim dalszy proceder szkolnej edukacji mojej opiszę, niech mi się godzi
zastanowić nad niektórymi okolicznościami, a osobliwie wewnętrzną naówczas
umysłu mojego sytuacją. Przez siedem lat nie tak wychowania, jak pieszczot
domowych byłem wolen nie tylko od nauki, ale od najmniejszego chęciom moim
sprzeciwienia się; stąd ten pierwszy krok poniewolnego wyjazdu zdawał mi się
nieznośny. Pierwszy raz dopiero poznawałem ciężar podległości; oddalałem się
pierwszy raz od obecności rodziców, od pieszczot matki, od pochlebstw
domowników. Najbardziej jednak (jak zapamiętam) przerażał mnie cel, dla którego
wysłany byłem: nauka. Nie mogłem ją mianować dobrem, bo mi nią grożono i
obiecywano za karę; wnosiłem więc sobie, iż nie może być, tylko przykra i
dolegliwa. Nie widziawszy przedtem nikogo w domu naszym, który by, oprócz
kościoła, na książce czytał, mniemałem, iż na tym szczęśliwość starszych
zasadzona, iż się nie uczą. Przymnażało umartwienia pełne narzekania pożegnanie
domowych, żałujących panięcia, iż się będzie musiał uczyć; i lubo mi rodzice
powiadali, iż mi to wyjdzie na dobre, jam to brał za sposób słodzenia
nieszczęścia mego, wewnętrznie przekonany, iż jeżeli nauka jest karą, jam na nią
zasłużył i dlatego mnie do szkół wiozą.
Długo pożądany dyrektor był człowiek młody, bez żadnego doświadczenia, sam się
jeszcze uczący, synowiec rodzony jegomości księdza prefekta tych szkół, do
których jechałem. Chłopiec do posługi w domu i szkole - syn naszego pana
podstarościego, dobrze mi z dawna znajomy, prawie rówiennik i wszystkiej domowej
rozpusty wierny i nierozdzielny towarzysz. Reszta wyprawy składała się z starego
szafarza i gospodyni wyuczonej w sekretach domowej apteczki, a to dla
poratowania (broń Boże choroby) zdrowia mojego.
W wigilią wyjazdu zawołany do ojca z panem dyrektorem, byłem świadkiem
instrukcji onemu danej; i wtenczas poznałem, jak dobre dusze sposobne są do
przyjęcia łatwego przeciwnych skłonnościom swoim impresji. Najprzód albowiem,
zlawszy na niego władzę swoją rodzicielską, zaklinał na wszystkie obowiązki, aby
nie folgował: wchodził w wielkie pochwały plag, zdobył się, podobno natenczas
pierwszy raz, na cytacie, powtarzając owe wiersze z alamentarza: "Różdżką Duch
Święty dziateczki bić radzi" etc.; te przedziwne maksymy kończyły wielokrotnie
dość zwięzłe periody jego oracji. Na koniec, na znak podobno jurysdykcji, dał mu
w ręce kańczuczek, prawda, że mały i cienki, ale jakem sam potem sprobował,
bardzo bolesny. Gdyśmy już z izby wychodzili, właśnie jak gdyby
najpotrzebniejszej rzeczy zapomniał, uchyliwszy drzwi zawołał na pana dyrektora:
- Bijże, bo ja ci za to płacę!
Co się ze mną działo, jakem truchlał, drżał, płakał, dorozumieć się każdy może;
pobiegłem natychmiast do matki i wszystko, co się działo, nie bez rzewnego
płaczu opowiedziałem. Kazała więc zawołać dyrektora i w krótkości słów dała mu
do wyrozumienia, iż jeżeli się tknie dziecięcia, i służbę straci, i skórą
odpowie. Pocieszyło mnie to trochę i zaraz nazajutrz puściliśmy się w drogę,
którąm ja prawie całą przejęczał, pan dyrektor przemyślał podobno nad tym, kogo
miał słuchać: czy pana, czy pani.
Przyjechaliśmy bez żadnego przypadku, przyjęci z wielką radością. Pierwiastki
szkolne szły trybem zwyczajnym. Pojętność miałem wielką, ale wstręt od nauk
jeszcze większy. Pan dyrektor, pamiętniejszy na groźby pani niż rozkaz pana,
obchodził się zrazu ze mną dyskretnie, ale wziąwszy sam w swojej szkole plagi od
profesora, pełen zapalczywości, lubom był niewinien, oddał mi tylo dwoje. Od
tego czasu czynił kolejno zadosyć obowiązkom włożonym od rodziców moich:
pieścił, gdzie nie było potrzeba, bił, kiedy nie należało. Wziąwszy na koniec w
dzień swoich imienin parę sukien od matki w podarunku, napisał przez pierwszą
pocztę rodzicom, iż jegomość pan Mikołaj czasu swego w nauce samego nawet
Herkulesa przejdzie.
Sposób dalszy sprawowania się mojego w szkołach podobien był pierwiastkom;
przyjaźń współuczniów, a bardziej wspólne swywoli uczestnictwo było przyczyną
mniej uważanych, lecz nie mniej szkodliwych konsekwencyj.
Jużem dochodził lat szesnastu, gdym odebrał wiadomość o śmierci ojca i zaraz
rozkaz powracania do domu. Czułem, prawda, żal wrodzony, ale gdy się ten
uśmierzył, stanęła w oczach pochlebna perspektywa swobody. Gość w domu pożądany,
we dwójnasób powiększone zacząłem odbierać domowych adoracje; sam pan dyrektor
przyświadczał, iż mi już szkoły nie były potrzebne. Dołożyli się do tak
rozsądnego zdania sąsiedzi perswadując matce, iż już właśnie byłem w tej porze,
aby sobie zasługiwać na afekt braterski i wspierać zadziedziczałą popularnością
sławę domu Doświadczyńskich.
Na tym więc fundamencie, dobrze się wprzód opatrzywszy w amunicją piwną,
miodową, winną i gorzałczaną, zacząłem być rad w domu moim. Zrazu ten sposób
życia nie bardzo się był matce mojej podobał, osobliwie gdym, podczas kuligu
wywrócony z sanek, trochę był sobie ziobra nadwerężył; ale przekupieni
obietnicami i datkiem domowi umieli niektóre z moich awantur taić; drugie jeżeli
nie usprawiedliwiać, przynajmniej dawać im pozór obojętny. W tak słodkim życiu
szły dni raptownie, gdyby był osnowy szczęścia mojego wuj niee przerwał,
testamentem ojcowskim wyznaczony opiekun.
Przyjechawszy do nas, żadnego wstrętu nie pokazał i już zaczynałem tryumfować;
wtem, drżący i od strachu zbiedniały, przypada do mnie mój nowej kreacji z
chłopca pokojowy oznajmując, iż moje psy gończe, legawe, charty, kondysi co do
jednego już w stawie potopione; konie jedne przeprowadzone do inszej wsi, drugie
wyprawione na jarmark; dworzanom podziękowano, a co najgorsza, kozaczek
bandurzysta, wziąwszy na drogę bolesny wiatyk, sromotnie wypędzony z domu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin