Norton Andre - Mroczny Muzykant.pdf

(726 KB) Pobierz
34838502 UNPDF
A NDRE N ORTON
M ROCZNY M UZYKANT
T YTUŁ ORYGINAŁU : D ARK P IPER
T ŁUMACZYŁ : P IOTR K
R OZDZIAŁ PIERWSZY
Słyszałem, jak twierdzono, że taśma Zexro może przetrwać wieczność. Jednak wątpię,
aby chociaż kolejna generacja znalazła w naszej historii coś godnego uwiecznienia. Z naszej
kompanii Dinan, a także Gytha, która pracuje przy kompletowaniu wszystkich starych
zapisów spoza tego świata, być może zechcą pamiętać o tej historii. Nie spodziewamy się po
naszym przyszłym czytelniku, iż oczekiwać będzie technicznych informacji, gdyż nikt
przecież nie wie, jak długo będą one cokolwiek warte. Sądzimy, że właśnie ta taśma i zawarte
na niej przesłania pozostaną zapomniane przez długi czas, o ile po wielu wiekach od tej
chwili ci spoza świata nie przypomną sobie o naszej kolonii. Być może nie zechcą poznać
faktów dotyczących ich losów, ani nie znajdą się wśród nich ludzie zdolni do odbudowania
maszyn, które uległy zniszczeniu w wyniku ciągłej walki o to, by dokonywać na nich
właściwych napraw.
Mój zapis może nie przynieść żadnego pożytku również z tego powodu, że w ciągu
trzech lat nasza mała kompania zrobiła ogromny krok do tyłu, od rozwiniętej cywilizacji,
niemal do barbarzyństwa. A jednak, każdego wieczoru spędzam nad nim przynajmniej
godzinę, radząc się wszystkich dookoła, gdyż nawet młode umysły mogą dodać do niego
pewne spostrzeżenia. Jest to opowieść o mrocznym muzykancie, Grissie Lugardzie, który
uratował kilka istnień swego gatunku po to, by ci, którzy są prawdziwymi ludźmi nie zniknęli
na zawsze ze świata, który ukochał. My, którzy zawdzięczamy mu nasze życia, wiemy o nim
tak niewiele, że w absolutnej zgodzie z prawdą możemy jedynie zawrzeć na tej taśmie nasze
własne uczynki i działania oraz sposób, w jaki on z nami się związał.
Beltane była unikalną wśród planet sektora Skorpio w tym sensie, że nigdy nie
przeznaczono jej do ogólnego zasiedlenia, lecz przygotowywano ją jako biologiczną stację
eksperymentalną. Z powodu jakichś kaprysów natury, jej klimat w zupełności odpowiadał
przedstawicielom naszego gatunku, jednak nie posiadała ona swego własnego inteligentnego
życia, ani, prawdę mówiąc, żadnej innej nadmiernie rozwiniętej jego formy. Jej bogate w
roślinność oba kontynenty oddzielone były szerokimi morzami. Na wschodnim kontynencie
zawierało się właściwie wszystko to, co można by uważać za tamtejsze życie. Rezerwaty,
wioski i farmy sztabu doświadczalnego umieszczone były natomiast na zachodnim
kontynencie. Połączenie z przestrzenią miały zapewnione wyłącznie dzięki jedynemu portowi
kosmicznemu.
Jako aktywna jednostka schematu Konfederacji, Beltane funkcjonowała przez cały
wiek przed wybuchem Wojny Czterech Sektorów. Wojna ta skończyła się po dziesięciu latach
planetarnych.
Lugard powiedział, że był to początek końca naszego rodzaju i jego władzy nad
szlakami kosmicznymi. W różnym czasie mogą powstawać imperia gwiazd, konfederacje i
inne rządy. Nadchodzi jednak czas, kiedy twory te stają się zbyt wielkie i zbyt stare, wskutek
czego ulegają rozpadowi od wewnątrz. Wówczas pękają jak balony, kiedy ukłuje się je
ostrym cierniem; pozostają po nich jedynie bezkształtne płaty. A jednak wiadomość o końcu
wojny przywitano na Beltane z nadzieją na nowy początek, z nadzieją na powrót złotej ery
„sprzed wojny”, na opowieściach o której wychowywała się najnowsza generacja. Być może
starsi osiedleńcy czuli dreszcze nieprzyjemnej prawdy, która wkrótce miała się ziścić, jednak
odtrącali te myśli, kryli się przed nimi, jak człowiek kryje się w szałasie, chcąc osłonić się
przed burzą śnieżną. Ponieważ ludności na Beltane było niewiele — stanowili ją głównie
specjaliści i członkowie ich rodzin — Służby drenowały ją z siły roboczej. Z kilku setek,
które w ten sposób przymusowo opuściły planetę, powróciła na nią tylko garstka. Mojego
ojca nie było wśród tych, którzy wrócili.
My, Collisowie, byliśmy rodziną z Pierwszego Statku, jednak, w przeciwieństwie do
większości, mój ojciec nie był technikiem, ani biomechanikiem, lecz dowodził oddziałami
Służb. Z tego względu już od początku nasza rodzina była oddzielona od reszty społeczności,
a powodem tego podziału było zróżnicowanie interesów. Mój ojciec nie miał zapewne
wielkich ambicji. Przeszedł odpowiednie przeszkolenie w oddziałach Patrolu, jednak nigdy
nie starał się o awans. Wolał szybko wrócić na Beltane, co też uczynił, przejmując tu
dowództwo nad Służbami i dowodząc nimi tak, jak kiedyś jego ojciec. Dopiero wybuch
wojny, który spowodował, że nagle zaczęło brakować wyszkolonych mężczyzn, sprawił, iż
dał się oderwać od swoich korzeni, które tak bardzo ukochał.
Niewątpliwie podążyłbym jego śladami, jednak te dziesięć lat konfliktu, podczas
których byliśmy mniej lub bardziej odcięci od przestrzeni, sprawiło, że musiałem pozostać w
domu. Moja matka, która pochodziła z rodziny techników, zmarła jeszcze zanim ojciec udał
się w przestrzeń ze swoim oddziałem, a ja spędziłem dziesięć lat z Ahrenami.
Imbert Ahren był dowódcą stacji Kynvet i kuzynem mojej matki, jedynym moim
krewnym na Beltane. Był poważnym i szczerym człowiekiem, który do wszystkiego, co
osiągnął, doszedł raczej dzięki mrówczej i ciężkiej pracy, niż dzięki błyskotliwemu
intelektowi. Prawdę mówiąc, stanowisko jego wymagało ciągłej czujności i kontrolowania
podwładnych, którzy rzadko przykładali się do pracy jak należy, jednak nigdy nie potrafił
zdobyć się na surowość i był wobec nich bardzo tolerancyjny. Jego żona, Ranalda, była z
kolei naprawdę doskonała w swojej dziedzinie i o wiele bardziej wymagająca wobec
podwładnych niż Imbert. Rzadko ją widywaliśmy, ponieważ wciąż prowadziła jakieś
skomplikowane badania.
Zajmowanie się gospodarstwem domowym wcześnie spadło więc na Annet, która była
zaledwie rok młodsza ode mnie. Mieszkała jeszcze z nami Gytha, która całymi dniami czytała
taśmy, a gospodarstwem domowym interesowała się jeszcze mniej niż jej matka.
To chyba specjalizacja, która stawała się coraz bardziej niezbędna dla mojego gatunku
od momentu, kiedy skierowaliśmy kroki w przestrzeń, w pewnym sensie zmutowała nas,
chociaż ludzie najbardziej nią dotknięci zapewne stanowczo oponowaliby przeciwko takiemu
twierdzeniu. Mimo że miałem prywatnego nauczyciela i ponaglano mnie, bym wybrał zawód,
który przydałby się w laboratoriach na stacji, nie miałem żadnych zdolności w tym kierunku.
W końcu, bez większego przekonania, podjąłem studia, po których mógłbym wstąpić do
Służby Strażniczej w jednym z Rezerwatów; Ahren uważał, że nadawałbym się do tej pracy.
Tymczasem nastąpił ponury koniec wojny, która szczęśliwie bezpośrednio nikogo z nas nie
dotknęła.
Nikt w niej właściwie nie zwyciężył; faktyczny remis oznaczał, że obie strony nie
mają już sił do dalszej walki. Rozpoczęły się, bardzo długo trwające, „rozmowy pokojowe”,
które zakończyły się kilkoma rozsądnymi ustaleniami.
Przedmiotem naszych obaw było to, że o Beltane jakby zapomniały siły, które
spowodowały jej narodziny. Gdybyśmy dawno temu nie przystąpili do eksploatacji tej planety
i nie korzystali z jej surowców, znaleźlibyśmy się teraz w desperackiej sytuacji. Nawet
przybywające dwa razy w roku statki rządowe, do których ograniczył się w ostatnim okresie
wojny nasz handel i nasza komunikacja, dwukrotnie spóźniły się. Radość z ich przybywania
zamieniała się jednak w niechęć i wrogość, gdy okazywało się, że nie lądowały po to, aby
uzupełniać nasze zapasy, lecz by zostawić pochodzących z Beltane ludzi, którzy walczyli w
odległym konflikcie. Weterani ci wyglądali jak własne cienie, prawdziwie nieszczęśliwe,
przeważnie okaleczone, ofiary machiny wojennej.
Wśród nich był Griss Lugard. Chociaż dobrze znałem go w dzieciństwie i był zastępcą
dowódcy w oddziale, wraz z którym udał się na wojnę mój ojciec, nie rozpoznałem go, kiedy
kulejąc schodził po rampie pasażerskiej. Jego niewielki worek podróżny zdawał się zbyt
wielkim ciężarem dla chudych ramion, pod jego ciężarem Griss wyraźnie chylił się na bok.
Przechodząc obok, nagle spojrzał na mnie i niespodziewanie rzucił worek na ziemię.
Uniósł dłoń i wtedy usta na jego twarzy, na której widoczny był jeszcze ślad po świeżej
bliźnie, wykrzywiły się w grymasie.
— Sim…
W tym momencie jego dłoń powędrowała ponad głowę i wtedy rozpoznałem go, po
opasce na przegubie dłoni, teraz o wiele za luźnej.
— Jestem Vere — powiedziałem szybko. — A pan jest… — popatrzyłem na
dystynkcje na kołnierzyku jego wypłowiałej i pogniecionej tuniki. — Kapitan Lugard! —
wykrzyknąłem wreszcie.
— Vere — powtórzył moje imię i przez chwilę jego umysł jakby błądził gdzieś w
czasie, próbując coś mu przypomnieć. — Vere, ty… jesteś synem Sima! Ale… ale przecież
wyglądasz jak sam Sim. — Stał bez ruchu, wpatrując się we mnie, po czym nagle odwrócił
się i zaczął oglądać nasze otoczenie. Dopiero teraz zdobył się na to; schodząc z rampy przez
cały czas miał wzrok wbity w ziemię, jakby interesował go jedynie kurz tej planety, wzbijany
przez podeszwy butów.
— Minęło wiele czasu — powiedział niskim, zmęczonym głosem. — Dużo, dużo
czasu.
Przy grabił się i po chwili schylił po torbę, jednak uprzedziłem go.
— Dokąd, proszę pana? — zapytałem.
Po jego rodzinie pozostały stare baraki. Nikt tam nie mieszkał, już od dobrych pięciu
lat, były właściwie jedną wielką rupieciarnią. Wszyscy członkowie jego rodziny poumierali
lub opuścili planetę. Postanowiłem, że niezależnie od tego, ile u nas jest miejsca, Griss
Lugard pozostanie na razie gościem u Annete.
On spoglądał jednak ponad moimi ramionami, w kierunku południowo—zachodnich
wzgórz i rysujących się za nimi wysokich gór.
— Czy masz może przelatywacz, Sim… Vere? — zaraz poprawił się.
Potrząsnąłem przecząco głową.
— Bardzo nam ich brakuje, proszę pana. Nie mamy części do ich naprawiania. Mogę
jedynie zdobyć helikopter operacyjny.
Wiedziałem, że złamię w ten sposób regulamin. Griss Lugard był jednak dla mnie
kimś bardzo bliskim, należał do mojej przeszłości, a od jak dawna nie miałem kontaktu z
nikim z mojej przeszłości?
— Proszę pana, gdyby pan zechciał zostać gościem… — kontynuowałem.
Potrząsnął przecząco głową.
— Lepiej nie — mruknął, jakby mówił wyłącznie do siebie. — Jeśli chcesz coś dla
mnie zrobić, postaraj się o helikopter. Polecimy na południowy zachód, do Butte Hold.
— Ale tam są przecież tylko ruiny. Nikt z nas tam nie był od ośmiu lat.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin