Kursa Małgorzata J - Babska misja.doc

(1225 KB) Pobierz
Oświadczam wszem i wobec gromko i dobitnie,

Małgorzata J. Kursa

Babska misja

 

GRASSHOPPER 2010

 

Oświadczam wszem i wobec gromko i dobitnie,

że wszelkie sytuacje, osoby i instytucje

występujące w tej powieści

są moim osobistym wymysłem.

Z poważaniem - autorka.

 

- Przestań wreszcie żreć te cholerne chipsy! - zde­nerwowała się Monika, patrząc z obrzydzeniem na swoją ukochaną przyjaciółkę. - Nie mogę już słuchać, jak ci w kłach trzaska!

- Nie mam kłów - wymamrotała z urazą zbolała Luka. - Nie jestem wampir.

- Nie chcę ci dokładać, kochana, ale kły posiadasz jak każdy przedstawiciel rodzaju ludzkiego - Monika, która była pielęgniarką, pozbawiła ją złudzeń. - Jak już masz doła i musisz go zajeść, to może byś żarła coś normalnego, a nie te śmieci? Albo uczciwie się uchlała?... Chociaż nie - wycofała się natychmiast. - Ten twój Filip to jednak za mały powód, żeby wpadać w alkoholizm.

- Gdyby był mój, tobym tu nie siedziała ze świńs­twem w zębach - Luka westchnęła rzewnie i dodała rzeczowo: - Nie mogę się uchlać, bo mam słabą gło­wę i potem cierpię. Plan już wykonałam, a nie jestem w trójce murarskiej, żeby przekraczać normy. Poza tym wolę cierpieć na jeden temat. Mogę?

- Możesz - zgodziła się Monika, spojrzała na ze­garek i podskoczyła. - Matko Boska! Spóźnię się na dyżur! - pognała do drzwi, łapiąc po drodze torebkę.

- Jasne. Dyżur - mruknęła Luka z goryczą. - Czy kogoś w tym materialistycznym świecie obchodzi jeszcze załamany bliźni?

- Mnie obchodzi! - krzyknęła Monika z przedpo­koju. - Ale po dyżurze, bo nie chcę wylecieć z pracy! I nie waż mi się tu umierać z miłości, bo ostatnio mam przesyt nieboszczyków! Pa!

Trzasnęły drzwi i współlokatorka wyszła. Luka została sama. Spojrzała z niechęcią w otwarte okno, od którego płynęło do pokoju duszne powietrze upalnej czerwcowej nocy. Wszystko się w niej zbuntowało. W taką noc w nor­malnym świecie dziewczyna powinna siedzieć w przy­zwoicie pachnących zaroślach z przyzwoicie zakochanym chłopakiem, patrzeć w gwiazdy i słuchać pomruków pod tytułem: tylko ty. Pomruki winny następować pomiędzy żarliwymi pocałunkami...

Luka z obrzydzeniem spojrzała na trzymanego w pal­cach chipsa o smaku zielonej cebulki i z żalem pomyślała, że przepadło. Od tej pory te cholerne chipsy będą się jej nierozerwalnie kojarzyły z Filipem. Monika miała rację. Powinna była żreć coś innego.

Luka miała dwadzieścia pięć lat. Była absolwentką polonistyki, która miała to szczęście, że trafiła na grono wykładowców posługujących się poprawną polszczyzną, w związku z czym odrzucało ją od telewizora. Jej subtelny, humanistyczny umysł nie radził sobie z tym czymś, co pły­nęło z ust telewizyjnych reporterów i ojców narodu. Za to dzięki niemu trafiła do redakcji Echa Kraśnika. Najpierw zdobywała zasługi, parząc zapracowanym redaktorom hektolitry kawy, potem została korektorką, a w rzeczywi­stości często bywało, że jej poprawki kończyły się pisaniem przez nią całego artykułu na nowo. W głębi duszy miała nadzieję, że kiedyś uda się jej podpisać któryś własnym nazwiskiem... No, może pseudonimem, bo to nazwisko... Jak może być szczęśliwa dziewczyna, która nazywa się Lukrecja Pędziwiatr? W porządku, nazwisko ma po ojcu. Nie jego wina, przodków się nie wybiera. Ale imię? Hor­ror! Zawdzięczała je swojej własnej, osobistej matce, która parę miesięcy po pośpiesznym ślubie odkryła, że nowo poślubiony małżonek preferuje niewiasty nieskażone ciążą. Ciężko to przeżyła, wykopała niewiernego do mamusi i w ramach psychoanalizy z pasją zaczęła czytywać książki o kobietach, które niszczyły podły męski ród, nie odczu­wając przy tym wyrzutów sumienia. Jej ulubioną lekturą była biografia Charlotte Corday. W upojeniu mogła w tę i z powrotem czytywać scenę zabójstwa Marata. Niestety, jakiś ograniczony umysłowo urzędnik nie zgodził się, by polskiej dzieweczce nadano imię Charlotte, a zwykła Ka­rolina matki nie satysfakcjonowała. Ustąpiła w końcu na rzecz Lukrecji. Tej od Borgiów, rzecz jasna. Była zdania, że ród ten wykazał się wielką pomysłowością, jeśli chodzi o usuwanie z tego świata swoich wrogów. Poza tym, Lu­krecja Borgia była piękna. Jej córka też miała taka być, by tym łatwiej poniewierać wredną płcią przeciwną. Można powiedzieć, że Luka zastosowała się do tych życzeń o tyle, że była piękna. Nie tą cukierkową, lalkowatą urodą Pameli Anderson, ale rzucała się w oczy. Miała bujne, łagodnie falujące włosy koloru miodu, ogromne, brązowe oczy w ciemnej oprawie, zgrabne nogi i biust, który - choć nie przypominał modnych obecnie sztucznych buforów - przy­ciągał męskie spojrzenia. Nie kojarzyła się z wiecznie głodującą modelką pożerającą z kwikiem szczęścia roz­maite roślinki. Przeciwnie. Każdy mężczyzna, który na nią spojrzał, dostawał jednocześnie komunikat: będziesz się miał do czego przytulić, nie będziesz chodził głodny, urodzę ci zdrowe dzieci. Działało przesadnie. W liceum matka musiała ją bronić przed karesami wuefisty, który przez trzy lata trzymał się w ryzach, ale zaraz po maturze postanowił zmienić status dawnej uczennicy na etat żony. Luka potraktowała sprawę obojętnie. Matka wykopała sprawcę zamieszania ze szkoły i z miasta. A kiedy córka dostała się na studia, zostawiła jej do dyspozycji domek jednorodzinny i wyjechała do Kanady, gdzie pracowała w prywatnym pensjonacie jako kucharka, dobrze zarabiała i mogła posyłać jedynaczce dość, by ta nie wiedziała, co to brak pieniędzy. Do kraju nie przyjeżdżała, upewniając się tylko, że jej jedyne dziecko nie ma zamiaru popełnić największej głupoty w życiu i wyjść za mąż.

Luka studia skończyła z największym trudem. Nie dlate­go, że wykazała się wyjątkową tępotą, tylko z powodu płci odmiennej. Jeśli chciała uczyć się do egzaminu, uciekała z akademika i ukrywała się w mieszkaniu Moniki, której rodzina wynajęła stancję. Właśnie wtedy zaczęła rozumieć niechęć matki do męskiego rodu. Nawet egzaminatorzy nie pozostawali obojętni na urodę swojej studentki. Na egzaminach zadawali kretyńsko łatwe pytania i bezczelnie gapili się na jej nogi. Rozgoryczona, na promotora wybrała kobietę, zamknęła się w domu, obłożyła książkami i z dziką satysfakcją napisała wysoko ocenioną pracę o walce płci w literaturze polskiej. Matka mogła być z niej dumna.

Nauczona studenckim doświadczeniem, na rozmowę kwalifikacyjną do redakcji ubrała się jak pomiotło. Ubranie miała o numer większe, co skutecznie ukryło sylwetkę. No, buty założyła na obcasie, bo chciała być wyższa. Włosy zawinęła w ciasny węzeł, spięła jakąś paskudną klamrą, na nos wcisnęła okulary zerówki nabyte na bazarze i z za­chwytem spojrzała w lustro. Monika pukała się w czoło, a ona oczu nie mogła od siebie oderwać. Wyglądała jak ostatnia sierota. Zadowolona z siebie, pojawiła się w redakcji i pierwszą osobą, jaką tam zobaczyła, był Filip, redakcyjny fotograf o urodzie południowego amanta. Nawet na nią nie spojrzał. A Luka na jego widok od razu zrozumiała, co to znaczy w praktyce strzała Amora. Wyraźnie poczuła, jak dziabnęło ją w samo serce.

Filip złapał aparat i wyszedł w towarzystwie jakiejś obrzydliwie wytapetowanej rudej małpy, która później okazała się Luizą Lisiec, redaktorką prowadzącą kronikę wypadków. A ona, dziabnięta i nieszczęśliwa, powlokła się do gabinetu naczelnego. Teraz od miesięcy usiłowała zwrócić na siebie uwagę ukochanego. Uznała, że pozo­stanie przy swoim nowym wcieleniu. Piękny Filip miał polecieć z wizgiem nie na jej urodę, tylko na nieprze­ciętny intelekt. Jak do tej pory pożądanych efektów nie osiągnęła i swoje rozczarowanie koiła w domu, wylewając żale przed Moniką.

 

Luka spojrzała na ekran monitora, gdzie widniał świeżo otrzymany artykuł, i zęby jej same zgrzytnęły.

- Luiza! - wrzasnęła gromko. - Na litość boską, co to znaczy: pogłamany?

- Co? - rudowłosa piękność oderwała się od rozmowy z Filipem i rozkołysanym krokiem wampa podeszła do biurka Luki. - A, to - machnęła niedbale dłonią ozdobioną krwistoczerwonymi szponami. - Nie przejmuj się. Chodzi o rower. Nie mogłam się zdecydować, czy on był pogięty, czy połamany. Bo, rozumiesz, po zderzeniu z busem to on nieszczególnie wyglądał... Popraw - dodała beztrosko i zawróciła, by znowu zawisnąć malowniczo na ramieniu Filipa.

Luka z wysiłkiem powstrzymała odruch ciśnięcia w nią czymkolwiek, westchnęła i skupiła się na nieszczęściach, jakie w tym tygodniu dotknęły mieszkańców Kraśnika. Nie było tego wiele i nie mroziły krwi w żyłach. No pro­szę, rower pogłamany, a rowerzysta, choć pijany jak bela, ledwo paru siniaków się dorobił... Albo to: dwaj kierowcy o mały włos nie spowodowali wypadku na skrzyżowaniu, a zostali poszkodowani dopiero wtedy, gdy zaczęli się wykłócać i doszło do bójki.

- Nic się nie dzieje - wyrwało się jej z niechęcią. - Przy­dałby się jakiś trup.

- Zabij Luizę - poradził z uciechą Konrad, który zaj­mował biurko obok i na swoim komputerze pisał artykuł z równie nudnego posiedzenia rady miejskiej. - Piękny trup. Filip zrobi malownicze zdjęcia i od razu skoczy nam nakład.

- Dlaczego mnie? - zaprotestowała piskliwie hipote­tyczna denatka.

- Bo ty jesteś fotogeniczna - stwierdził Konrad z prze­konaniem.

- Idiota! - stwierdziła Luiza z niesmakiem i w tym momencie zadzwoniła jej komórka. Spojrzała na ekran i rozpromieniła się nadzieją. - Lisiec, słucham... Oczywi­ście, panie komendancie - zaszczebiotała radośnie. - Już jedziemy... - wcisnęła aparat do torebki i zakomende­rowała: - Filip, jedziemy! Na parkingu przy stodole był wypadek! Chodź!

Konrad z zazdrością patrzył, jak pośpiesznie opusz­czają redakcję, po czym westchnął i wrócił do swojego artykułu.

- Co to jest stodoła? - Luka rzuciła mu pytające spoj­rzenie.

- Ten duży supermarket przy targu... Słuchaj, jaki jest synonim wymagać?

- O Jezu... Czekaj... Zmuszać?

- Nie pasuje mi - Konrad pokręcił głową.

- W jakim kontekście to masz?

- Burmistrz przez godzinę truł na temat, czego to mieszkańcy wymagają od niego jako głowy miasta. U niego ciągle wymagali. Ja bym wolał jakąś różnorodność - wy­tłumaczył Konrad.

- Aha... No to możesz użyć: potrzebują, czekają na, oczekują, żądają, pragną, chcą... Wystarczy?

- Dzięki. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze po tych spot­kaniach rady doznaję wrażenia, że mam w mózgu sieczkę.

- Ja tak mam po programach informacyjnych - pocie­szyła go Luka. - Ten słowotok jest chyba zaraźliwy.

Zamilkli oboje. Konrad zmagał się z polszczyzną wło­darza miasta, wzdychając od czasu do czasu. Luka ma­chinalnie poprawiała kolejny tekst, ale umysł miała zajęty czym innym. Propozycja Konrada wydała jej się nagle szalenie atrakcyjna. Zabić Luizę... Ba, gdyby to było takie proste. Luka nie miała niestety natury psychopatki. Nawet w afekcie raczej nie zdobyłaby się na radykalne usunięcie rywalki. Ale jak by to było pięknie, gdyby ta rudowłosa megiera na przykład nagle straciła na urodzie. Dopiero rozwiodła się z mężem, a już szuka następnego kandydata. Przecież gołym okiem widać, że zaparła się na Filipa. To jakie biedak ma szanse? Trzeba to dokładnie przemyśleć. Może dałoby się jakoś go do niej zrazić... Myśl była ponętna i zalęgła się w głowie Luki na mur.

 

Ledwie przeszła przez furtkę, poczuła swąd spalenizny. Dojrzała szeroko otwarte okno w kuchni i westchnęła bezradnie. Pewnie Monika po dyżurze kropnęła się spać, a potem zgłodniała i postanowiła spożyć coś gorącego. Ciekawe, co udało jej się zdematerializować tym razem. Monika i kuchnia stanowczo się nie lubiły. No, może nie tak. Raczej przypominało to nieodwzajemnioną miłość. Monika, pełna dobrych chęci, usiłowała przyrządzić i oś jadalnego, a jakiś gastronomiczny chochlik złośliwie krzyżował jej plany. Albo coś przypaliła, albo czegoś dodała w nadmiarze i spożycie potrawy groziło totalnym zniszczeniem kubków smakowych bądź niedyspozycją.

Luka zajrzała do kuchni i zastała przyjaciółkę przy zlewie. Monika ze łzami wściekłości i dziką zawziętością szorowała garnek.

- Co udało ci się spalić tym razem? A, widzę. Który to?

- Dopiero drugi w tym miesiącu - odparła Monika z urazą.

- Zważywszy, że miesiąc jest dopiero w połowie... Wy­rzuć go. Przepaliłaś na amen. I najlepiej opuść to pomiesz­czenie... O, wiem. Idź do pokoju i zażyj relaksu. Ja zaraz zrobię coś jadalnego, tylko najpierw umyję ręce.

- To niech to coś pasuje do spaghetti - zażądała Mo­nika. - Bo makaron udało mi się ugotować bez szkody dla twojego stanu posiadania. I nawet wygląda na jadalny.

- A co ci się udało unicestwić? - zainteresowała się Luka już w drzwiach łazienki.

- Cebulę - Monika westchnęła i dodała z żalem: - Nie wiem dlaczego, ale ona wyraźnie nie lubi, kiedy ją duszę.

- Też byś nie lubiła, gdyby cię dusili - mruknęła Luka, a kiedy ponownie pojawiła się w kuchni, jej przyjaciółka stała na środku jak słup i podejrzliwie wpatrywała się w świeżo wyjętą dorodną cebulę.

- Myślisz, że ona coś czuje? - zapytała niepewnie.

- Posuń się... Niedawno czytałam w jakimś piśmie, że rośliny odbierają różne bodźce - Luka stanowczo przejęła warzywo, obrała je i przystąpiła do krojenia. - Potrafią sobie wzajemnie przekazywać informacje o zagrożeniach, okazują strach i zadowolenie...

W zielonych oczach Moniki błysnęła zgroza, kiedy spoj­rzała na morderczy nóż, który w błyskawicznym tempie siekał cebulę.

- O mój Boże... A powietrza też się nie da, bo w nim są różne bakterie i wirusy, i strasznie dużo innych żywych świństw.

- Co się nie da? - nie zrozumiała Luka.

- Jeść! Jeść się nie da! - wrzasnęła rozpaczliwie Moni­ka. - A nawet gdyby się dało, to mnie nie wystarczy!... Nie mów do mnie takich okropnych rzeczy, bo padnę z głodu, a nie ruszę! Czyja w ogóle muszę wiedzieć, co jem?!

- Nie musisz - zgodziła się Luka i poradziła życzli­wie: - Idź do pokoju i nie zaglądaj w garnki, to nie będziesz wiedziała.

- Nie będę świnia - zaparła się Monika. - Mieszkam u ciebie, nie chcę być pasożyt. Dawaj coś. Kroić umiem.

Luka bez słowa podała jej umyte pieczarki, a sama za­jęła się pomidorami. Jej myśli znowu wróciły do konceptu Konrada i postanowiła zasięgnąć porady u źródła. W końcu Monika była pielęgniarką. Jakieś pojęcie o czynnikach szkodliwych dla organizmu powinna mieć.

- Słuchaj - zapytała z nadzieją - od czego można do­stać parchów?

Monika była odporna na zaskakujące zwroty w ich wzajemnych konwersacjach, bo znały się właściwie od dziecka. Nie wnikając w powody nagłego zainteresowania przyjaciółki mało atrakcyjnymi zmianami na urodzie, powiedziała stanowczo:

- Od niemycia. Nie wiem, jak te baby w Wersalu... A, nie. Wiem. Zdaje się, że one używały ton pudru, żeby przyklepać sobie to wszystko, co im brak higieny wyrzucał na gęby. - Posłusznie otworzyła małą puszkę zielonego groszku, którą Luka podsunęła jej pod nos. - Wyobraź sobie, dzisiaj widziałam taką niedomytą niemotę... Patrz, jak to ładnie brzmi: niedomyta niemota... Poezja... - roz­marzyła się nad własną elokwencją.

- Zwariowałaś? - Luka spojrzała na nią z obrzydzeniem znad krojonej właśnie papryki. - I co ta niemota?

- Niedomyta - podkreśliła Monika. - I ta niemota stała w busie obok mnie. Namazana była na gębie tymi wszystkimi cudami kosmetycznymi od trądziku, ale wcale nie woniała kosmetycznie. Trzymała się tej rury na górze, no wiesz, i od tej zadartej łapy śmierdziało nieziemsko!... Jakby taki smród wykorzystali w wojnie biologicznej, cała armia by padła!... I ta niemota pewnie przez całe życie będzie na siebie kładła tony kosmetyków, a nie przyjdzie jej do łba, że wystarczyłoby się uczciwie myć!

- Okropne - Luka ze wstrętem zmarszczyła nos, jakby poczuła tę odrażającą woń. - Ale to na nic. Nie pasuje mi - westchnęła z żalem. - A od czego może zbrzydnąć czyścioch?

Monika zamyśliła się głęboko i nagle zachichotała. Usiadła na taborecie, porzucając kuchenne roboty. Z apro­batą pociągnęła nosem, bo Luka do zeszklonej cebulki zaczęła dodawać kolejne składniki, i zaczęła:

- Wczoraj wieczorem na izbę przyjęć przywieźli ko­bietę. Przyjechał z nią mąż, bo była w siódmym miesiącu, dostała skurczy i oboje się bali, że coś jest nie tak... Luka, wszystkie dostałyśmy głupawki na jego widok!

- Zaczęłyście się śmiać? - zgorszyła się Luka.

- Nie, to była taka głupawka... erotyczna. Wiesz, oczka nam leciały na niego, rączki nam leciały do niego, nóżki same szły w jego kierunku...

- Taki był piękny?

- Cudo! Produkt najwyższej klasy światowej! A jaki milutki! Jak do tej żony mówił! Jak ją na duchu podtrzy­mywał! A jak ubrany! Majątek miał na sobie!

- I co? - Luka próbowała zrozumieć, jaki ta opowieść ma związek z jej pytaniem.

- I jak tę żonę zabrali na oddział, to nasz Adonis zzieleniał na tej cudownie pięknej gębie i zdecydowanie stracił na urodzie - zachichotała Monika.

- A co mu się stało?

- Z tych nerwów dostał uczciwej, plebejskiej sracz­ki! - ogłosiła tryumfalnie Monika. - Wierz mi, odrzuci każdego... No, wyobraź sobie: siedzisz z facetem w jakimś ustronnym miejscu, buzi-buzi, a ten się nagle podrywa i wysuwa w krzaki. Fuj!

- Każdemu się może zdarzyć - zauważyła Luka w za­dumie, mieszając machinalnie w garnku. - Gdybym go kochała...

- No tak! Ale gdyby ci się tylko podobał? Nie zraziłabyś się? A może on gastryk i trzeba mu będzie ziółka parzyć?

- Gdybym kochała, to bym parzyła - mruknęła Luka. - Podaj mi ser topiony z lodówki. Zagęszczę tylko i będziemy mogły jeść. Możesz od razu położyć ten ma­karon na talerze.

- A, bo ty jesteś jakaś prehistoryczna heroina - prychnęła Monika, wykonując polecenie. - Ja bym wolała od razu zdrowego...

Luka polała spaghetti aromatycznym sosem i przeniosły się z jedzeniem do dużego pokoju, w którym było najchłodniej. Monika z przyjemnością zajęła się konsumpcją, bo była rzetelnie głodna. Luka jadła wolniej, nie bardzo wiedząc, co je. Zastanawiała się, czy zdoła nabyć specyfik o odpowiednio dużej sile rażenia i jakoś ukradkiem nakar­mić nim Luizę. W dodatku Filip musiałby być w pobliżu, jeśli miał się zrazić do tego rudego wampa. Może to nie taki głupi pomysł? Jej matka zawsze powtarzała, że każdy chłop ucieka natychmiast, kiedy kobieta zaczyna kwękać. Podobno tak są skonstruowani, że najmniejsza choroba ich odstrasza. No, zobaczymy...

 

Kiedy następnego dnia Luka weszła do redakcji, pa­nował tam jazgot jak na miejskim targowisku. Kamila, odpowiedzialna za złożenie kolejnego numeru, domagała się wielkim głosem ukończonych artykułów. Konrad błagał, korzystając z rzadkich chwil, kiedy nabierała oddechu, żeby mu nie wyrzucała ostatniego zdania, bo to pointa. Filip podtykał mu zdjęcie i dość monotematycznie powtarzał:

- Zobacz! Zobacz! No, zobacz!

Luka szybko podeszła do swojego biurka, wyjęła z szu­flady plik dyskietek i wetknęła w ręce Kamili. Kama przestała wrzeszczeć, odwróciła się na pięcie i pomknęła do swojego pokoju. Zapanowała błogosławiona cisza przerywana jedynie monosylabami Filipa, ale to akurat Luka mogła znieść ze śpiewem na ustach. Lubiła głos ukochanego.

- Co mam zobaczyć? - oprzytomniał wreszcie Konrad i wydarł zdjęcie z rąk kolegi.

Spojrzał i zagwizdał z zachwytu.

- Co tam macie? - obok nich natychmiast znalazła się Luiza i drapieżnym ruchem chwyciła fotografię. - Ee, wielkie mecyje - wzruszyła pogardliwie kościstymi ra­mionami. - Zboczeńcy. Ślinić się na widok samochodu...

Zanim obaj zboczeńcy zdążyli zaprotestować, Luka zajrzała jej przez ramię.

- To nie samochód - powiedziała z szacunkiem. - To nowiutkie porsche. Cudo!

Natychmiast spotkała ją nagroda w postaci pochwal­nego spojrzenia Filipa. Jej głupie serce zatrzepotało jak ryba w sieci.

- Mógłbyś wysłać do fachowego czasopisma - dodała z przekonaniem. - Widać każdy detal.

- No - przytaknął Konrad. - Tylko ten typ paskudzi. Zakazana gęba... Musiałbyś go całkiem wymazać.

- Jasne! - prychnęła wyniośle Luiza. - I położyć na masce gołą babę!

- A, nie. Baby nie - oburzył się Konrad. - Baba by też zapaskudziła.

Luiza ze złością rzuciła mu zdjęcie na biurko i odeszła z godnością. Ledwo zdążyła usiąść, gdy do pokoju wpadła Kamila i zawołała tragicznie:

- Cholera! Mam okienko!

- To se zamuruj - zarechotał Filip, przytulając do siebie miłośnie swoje artystyczne zdjęcie.

- Bałwan!... Nie macie nic więcej? Luiza! Dlaczego masz tak mało w tej swojej kronice?

- Bo tyle upolowałam w tym tygodniu - rozzłościła się Luiza. - Mogę wymyślić jakąś przerażającą zbrodnię, ale nie wiem, czy naczelny na to pójdzie.

- Może jakiś kącik? - zaproponowała nieśmiało Luka. - Porady, przepisy, krzyżówki?

- Teraz zaraz? No to kto błyśnie talentem? - Kama potoczyła wzrokiem po obecnych. - Przepisy. Znacie jakieś?

- Chyba każdy zna - zdziwiła się Luka.

- Ja nie - Luiza zamachała szponami. - Jestem kobietą pracującą i mam nienormowany czas pracy.

- A twój synuś wbija ząbki w ścianę? - zainteresował się Konrad.

- Babcia gotuje. Dla mnie i dla niego.

- Dobrze mieć babcię... Nie patrz na mnie! - złapał kawałek papieru i osłonił się jak przed atakiem. - Kamilo, serce moje, ja jestem antytalent. Przypalam nawet wodę. Żona wygania mnie z kuchni.

- Poczekaj, Kam...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin